
Gminna Spółdzielnia Borzytuchom z siedzibą w Tuchomiu przechodzi do historii. Firma, która działała głównie na terenie gmin Tuchomie i Borzytuchom, w grudniu ub.r. sprzedała ostatni sklep.
Początki Gminnej Spółdzielni w Tuchomiu sięgają pierwszych lat powojennych. W 1946 r. ówczesny Związek Samopomocy Chłopskiej liczył 90 członków. W szczytowym momencie, po połączeniu z GS-em w Borzytuchomiu, zatrudniał blisko 300 osób. Tylko w Tuchomiu spółdzielnia prowadziła piekarnię ze sklepem, restaurację „Myśliwską”, bar, punkty skupu trzody i bydła, ziemniaków, słomy i siana oraz wełny i skór, a do tego w Borzytuchomiu restaurację „Pod Pstrągiem”. Posiadał również funkcjonujący do 2003 r. młyn, składy nawozu, pasz, zboża, węgla, materiałów budowlanych, środków ochrony roślin, sklepy: pasmanteryjny, odzieżowy, obuwniczy, AGD, spożywczy, żelazny i papierniczy oraz warsztaty ślusarski i stolarski. A to tylko ważniejsze składniki geesowskiego majątku. Dziś, po sprzedaży w grudniu ub.r. ostatniego sklepu w Modrzejewie, po tym wszystkim pozostały jedynie wspomnienia dawnych pracowników, którymi dzielą się z nami.
- Do GS-u trafiłam trochę przez przypadek - mówi Lidia Cysewska z Tuchomia, dodając: - Miałam 20 lat i właśnie skończyłam liceum. Był 1972 r. i o pracę wcale nie było tak łatwo. Tata, jadąc na skup trzody do Tuchomia, dowiedział się, że szukają pracownika. Zgodziłam się, potrafiłam jeździć na motorze, więc łatwiej mi było dojechać z rodzinnego domu na wybudowaniu Tuchomka.
Trafiła na skup zwierząt. Poza trzodą chlewną dostarczano tam także bydło i owce, a jesienią króliki. Latem otwarty był od godz. 7.00, a zimą od 8.00. W poniedziałki skupowano żywiec w Kramarzynach, we wtorki i środy w Tuchomiu, a w czwartki w Borzytuchomiu. - Na początku obsługiwałam tylko pierwsze dwa z wymienionych - mówi L. Cysewska. Praca do łatwych nie należała. - Największe spędy były jesienią. Wtedy potrafiliśmy dziennie przyjąć od 80 do 100 sztuk tuczników. Do tego trzeba było zapisać każdego rolnika, imię, nazwisko, imię ojca, miejscowość. Każdą sprzedaną przez niego sztukę, wagę, cenę brutto i netto. Wszystko pisało się ręcznie, a liczyło na liczydle. Pamiętam, że to zaskoczyło moją mamę. Od kogoś, kto przyjeżdżał z Niemiec, odkupiła kalkulator, który mi podarowała. Nikt, nawet w biurach, go nie miał, a ja już na nim liczyłam. To było ogromne ułatwienie - opowiada L. Cysewska.
Ręczne liczenie wiązało się niekiedy z pomyłkami. - Pamiętam, że kiedyś naliczyłam zbyt dużą należność za oddane zwierzę. Do tego rolnika pojechałam razem z prezesem GS-u. Gospodarza akurat nie było w domu, ale następnego dnia przyjechał i oddał pieniądze - wspomina L. Cysewska. Innym razem nie zgadzała się liczba odstawionych tuczników. - Trzodę oddawaliśmy do zakładów mięsnych w Kościerzynie. Tam się okazało, że jednej sztuki brakuje. Nie powiem, trochę się zdenerwowałam. Nie mogłam zrozumieć, jak do tego mogło dojść. Swoich wpisów byłam pewna - mówi L. Cysewska. Przyczyna okazała się prozaiczna. - To było zimą. Szybciej robiło się ciemno. Okazało się, że jedna świnia cicho leżała w rogu pomieszczenia i osoba, która tuczniki wypędzała, jej nie zauważyła - tłumaczy L. Cysewska.
Rolnicy mówili różnymi językami. Słuchać było kaszubski, polski, ukraiński i niemiecki. - Pod koniec funkcjonowania skupów, czyli w 1990 r., przyjeżdżali gospodarze nie tylko z gminy Tuchomie, ale i Brzeźna Szlacheckiego czy Głodowa. Ilu ja wówczas ludzi poznałam. Część z nich powyjeżdżała później do Niemiec. Zwłaszcza z wybudowań Trzebiatek, a także z Piaszna i Modrzejewa - mówi L. Cysewska, dodając smutno: - Wielu z tych moich rolników już nie żyje. Słyszę tylko, że za tego jest msza, za tamtego. A ja nie tylko znałam ich samych, ale także imiona ich ojców.
Po chwili zamyślenia powraca jej jednak dobry humor. - Mieliśmy też wesoło w tym naszym kantorku. Czasami rolnicy przyjeżdżali z dziećmi, więc dawali mi je do środka do opieki, a sami szli na skup - opowiada L. Cysewska, dodając: - Na miejscu zwierzęta były kolczykowane, a tym samym i rozjuszone. Nieraz zastanawiałyśmy się, czy nie wpadną nam do środka przez drzwi i nie dadzą do wiwatu. Z kolei rolnicy, którzy czekali na wypłatę, palili papierosy. Siekierę można było powiesić.
Były i jednak gorsze momenty, związane z deputatami paszy i węgla. - Przysługiwały za każdą oddaną na skup sztukę bydła. Problem był jednak w tym, że nie dla wszystkich starczyło. Na fakturach miałyśmy określoną ilość i tylko tyle mogłyśmy wydać. Niektórzy to rozumieli, inni nie. Swoje wówczas musieliśmy wysłuchać - mówi. No i szedł wtedy między gospodarzami szacher-macher. Ten ma las, węgla nie potrzebuje, tamten ma coś innego na wymianę i jakoś się dogadywali.
- Oj, te skupy dobrze pamiętam. Wówczas w barze był nie tłok, a rój - mówi Bogumiła Ryngwelska, która w GS-ach pracowała m.in. w barze i restauracji „Myśliwskiej”. - Pamiętam kaszubskie rozmówki. Jeden z gospodarzy mówił do dziecka: „Wezże so scygnij te rãkawice”. W odpowiedzi zaś słyszał: „Nie, żebë mie jesz zdżinãłë”. Dużo częściej jednak licytowali się, ile którego tucznik ważył. I na koniec tylko: „Twój cięższy, to możesz postawić” - wesoło opowiada B. Ryngwelska. Ale z tym nie było tak łatwo. Alkohol oficjalnie sprzedawano dopiero od godz. 13.00. - Ale na wszystko mieliśmy radę - mówi B. Ryngwelska. - Nieraz wpadali do mnie milicjanci i pytali, skąd goście w barze mają alkohol. A cała moja klientela krzyczała do nich: „Wczoraj kupiliśmy”, a do mnie wesoło: „Bogusiu, za pazuchą miałem, nie widziałaś, jak wniosłem”. Rozkładałam ręce przed funkcjonariuszami, no co miałam poradzić? - śmieje się B. Ryngwelska.
Rolnicy różne też mieli sposoby na to, by transportować zwierzynę na spęd. - Na początku wszyscy konno wozili. Świnie na wozach w specjalnie przygotowanych skrzyniach, owce też na górze. Za wozem przywiązane szło bydło - mówi L. Cysewska. - A zdarzało się i na motorze - dopowiada B. Ryngwelska i przypomina zabawną historię. - Zadzwoniła szwagierka. Akurat nikogo u niej w domu nie było. Mówi: „Bogusia, pomóż”. Usiadłam na baku motocyklu, za mną dwie owce i na końcu szwagierka i tak pojechałyśmy. Na skupie to nam brawa bili, że takie zaradne - śmieje się B. Ryngwelska. Jednocześnie wspomina obowiązkowe dostawy, które naliczano od hektara. Rolnik zobowiązany był dostarczyć określoną ilość zboża, ziemniaków i żywca. Od 1972 r. zastąpił je podatek gruntowy. - Wcześnie straciłam rodziców. Mamę, gdy miałam 10 lat, a tatę 8 lat później. Zostałam sama na gospodarstwie. Brat był w tym czasie w wojsku, ale nie chcieli go zwolnić. Wszystko było na mojej głowie. Na wiosnę obornik wywoziłam, później go trzęsłam, zaorałam i siałam zboże. Latem zaś żniwa. Choć kosiło się snopowiązałką, to i tak rogi musiałam obkaszać. No, a później młócić i odrabiać pomoc rolników - mówi B. Ryngwelska. O obowiązkowych dostawach zaś mówi: - Z tym nie było łatwo. Ale sobie radziłam. Zboże pierwsze z młócenia, to najlepsze, brałam na mąkę dla siebie, a to ostatnie, najgorsze, odstawiałam na skup. Podobnie ziemniaki, oddawałam te gorsze, zbierane na końcu za bronami. Tylko żywiec oddałam ten, który miałam w chlewie - mówi B. Ryngwelska.
Jak wspomina L. Cysewska, najgorsze na skupie były zimy. - Wówczas srogie, z obfitymi opadami śniegu. Czasami spadło go tyle, że trudno było się dostać na skup. No i kto jest odpowiedzialny? Oczywiście kierownik punktu, czyli ja. Wówczas szybko musiałam zorganizować ekipę do odśnieżania. Na szczęście w Kramarzynach mieliśmy pana, który nam pomagał. Bardzo miło go wspominam. Podobnie jak wszystkich, z którymi współpracowałam. Zawsze sobie wzajemnie pomagaliśmy - mówi L. Cysewska, dodając: - Zimno było też w naszym kantorku. Wiadomo, rano jeszcze nienapalone. Okna nieszczelne. Bywało, że z jednej strony byłyśmy rozpalone od kozy, a z drugiej zziębnięte od okna.
Był rok, w którym L. Cysewska, wspólnie z gminną pracownicą, odwiedzały rolników, by sprawdzić, ile zboża mogą zakontraktować. - Do większej miejscowości jechałyśmy autobusem, a później pieszo po wybudowaniach. Zima, a my niekiedy przez zaspy musiałyśmy się przedzierać. Kiedy gospodarze nas widzieli, dwie zziębnięte kobiety, na stole od razu pojawiała się ciepła herbata. Bardzo miło nas wszędzie przyjmowano - wspomina L. Cysewska.
Później poza skupami w Tuchomiu i Kramarzynach, jeździła także na ten do Borzytuchomia. - Gdy była gorsza pogoda, nie jechałam motorem, tylko autobusem. Ten był jednak tak przepełniony dziećmi jadącymi do szkoły, że na kolanach je sobie sadzałyśmy, żeby znalazło się miejsce. No i niekiedy ze względu na przepełnienie kierowca mnie nie zabrał. Wówczas musiałam szybko iść na kolejny autobus do Bytowa i z Bytowa do Borzytuchomia - mówi L. Cysewska. Kiedy w 1990 r. zlikwidowano skupy, zaczęła pracować w biurze. Na emeryturę przeszła w 2003 r.
Z kolei B. Ryngwelska pracę w GS-ie zaczęła w 1971 r. w rozlewni. Wówczas mieściła się naprzeciwko dzisiejszego ryneczku w Tuchomiu. Wpierw jako pracownica sezonowa, a od 1972 r. już na stałe. - Na początku pracowałam przy czyszczeniu butelek. Wkładało się je z jednej strony do takiej dużej wanny, gdzie były płukane, i wychodziły z drugiej strony. Tam wkładało się je do szczotek, które je czyściły. Bywało, że niedokładnie zamocowane przez szczotki były wyrzucane na pomieszczenie. Z kolei przy płukaniu butelki potrafiły się zaklinować i wszystkie trzeba było wyciągać - mówi B. Ryngwelska, dodając: - Praca nie należała do lekkich, ale każdy się do niej garnął, bo można sobie było dorobić. Zwłaszcza latem, kiedy przez zwiększone zapotrzebowanie przyjmowano pracowników sezonowych.
W Tuchomiu rozlewano piwo, które przywożono gotowe, oraz oranżadę, produkowaną na miejscu. - Do gorącej wody dodawano cukier, barwnik i kwasek. Do takiego syropu dolewano wodę gazowaną i butelkowano - mówi B. Ryngwelska. Klientami GS-ów w Tuchomiu były sklepy i lokale m.in. w Borzyszkowach, Lipnicy, Borzytuchomiu, Bytowie, ale także Kobylnicy czy Kramarzynach. Później B. Ryngwelska pracowała w barze, o czym szerzej pisaliśmy już na naszych łamach, a także w restauracji „Myśliwska”. - Do dziś, nawet idąc ulicami Bytowa, spotykam osoby, które się ze mną witają. Kiedy widzą, że ich nie kojarzę, mówią: „Nie pamięta mnie pani z restauracji? Nieraz od pani dostałem po grzbiecie, kiedy się za bardzo rozochociłem po alkoholu”. Oj, poznało się wówczas ludzi, poznało... - mówi B. Ryngwelska.
Dziś geesowski majątek w nie tylko w Tuchomiu przeszedł w prywatne ręce. Dlaczego tak duża firma, zatrudniająca w szczytowym momencie blisko 300 osób, upadła? - Po upadku komuny nastały inne czasy i wszystko się zmieniło. Miało się wrażenie, że od góry, od władz centralnych, szło hasło, by wszystko wyprzedawać, likwidować GS. Powstały też prywatne punkty skupu trzody i sklepy - mówi L. Cysewska.
Wśród większych zakładów należących do Gminnej Spółdzielni w Tuchomiu należały jeszcze warsztaty ślusarski i stolarski, ale to już zupełnie inna historia.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie