
Te budynki nie grzeszyły ani urodą, ani funkcjonalnością. We wsiach, w których stanęły, były za to powiewem czegoś nowego, takim peerelowskim kawałeczkiem miejskiej kultury. Choć budowano je z myślą o restauracjach, dziś w żadnej z nich już nie zamówimy obiadu. Niedawno, jako pierwszy z nich, rozebrano budynek po dawnej „Myśliwskiej” w Tuchomiu.
W latach 70. XX w. gminne spółdzielnie Samopomoc Chłopska stawiały u nas nowoczesne jak na tamte czasy żelbetonowe obiekty. Lokalizowano je w centrach przy głównych ulicach z myślą o łatwym dojeździe miejscowych, ale też by zwracały uwagę przejezdnych. Dodatkowo ich zazwyczaj duże w porównaniu z resztą zabudowy gabaryty sprawiały, że trudno je było przeoczyć, przejeżdżając przez Kołczygłowy, Lipnicę, Parchowo czy Tuchomie. W Kołczygłowach budynek w całości przeznaczono na handel, lokując różnego rodzaju sklepy. W Lipnicy czy Parchowie w takich obiektach znalazły się sklepy, ale i restauracje. W Tuchomiu i Borzytuchomiu z myślą o tych ostatnich postawiono osobne budynki. Wspólną cechą tych wszystkich lokali był wystrój. Zgodnie z zasadą, że powinien być regionalny, w naszych stronach nawiązywał do Kaszub. Meble pokryte były ornamentami z kaszubskiego haftu. Kolejnym wyrazem wspólnego stylu były drewniane boazerie. Regionalna bywała też nazwa, np. w Lipnicy działała restauracja „U Gocha”, a w Parchowie „Mareszka”. Lokale szybko zdobyły popularność, stając się miejscami kultowymi.
HITEM MYŚLIWSKA POLEWKA
Tu najważniejszą potęgą handlową był GS Borzytuchom ze swoim miejscowym oddziałem. To on na placu przy ruchliwej drodze krajowej nr 20 postawił przysadzisty, trzypoziomowy dom handlowy, z miejscem na 6 sklepów. Obok stanęła ich restauracja „Myśliwska”. To właśnie ona zainspirowała nas do napisania tego tekstu. W naszych stronach bowiem jako pierwsza z geesowskich żelbetonowych monumentów znika z przestrzeni. Obiekt właśnie jest wyburzany. Budynek był skromniejszy niż sąsiedni dom handlowy i co tu dużo mówić - trochę dziwny. Na parterze znajdowały się magazyny, zaś sale ulokowano na pierwszym piętrze. Prowadziły do nich długie, charakterystyczne schody, zupełnie niefunkcjonalne. Do dyspozycji klienci mieli dwie sale. - U nas znana była myśliwska polewka - wspomina Urszula Landowska, która najpierw pracowała w bufecie, a potem stała się kierowniczką lokalu. „Myśliwska” nie narzekała na brak klientów. Przyciągały i dania obiadowe, i możliwość spędzenia czasu przy czymś mocniejszym. Organizowano tu zabawy, wesela, przyjęcia.
Na początku lat 90. lokal oddano w ajencję. Uchroniło to „Myśliwską” przed zamknięciem, a załogę przed utratą pracy. Dziś nazwę przejęła inna restauracja. W nowej „Myśliwskiej” ciągle pracują jednak osoby związane z tą starą.
POD ZNAKIEM RYB
Druga wolno stojąca geesowska restauracja w naszych stronach w latach 70. powstała w Borzytuchomiu. Inwestorem był miejscowy GS. Obiekt bardziej zgrabny niż ten w Tuchomiu, niższy z tarasem od strony trasy wojewódzkiej nr 209, a w latach swojej świetności chyba też bardziej sławny. Nie przypadkiem został nazwany „Pod pstrągiem”. Kilka kilometrów dalej pracowała wtedy jedna z pierwszych na Ziemi Bytowskiej hodowla tych ryb. - Szefową była Bogumiła Jakubek. Zawsze mieliśmy świeże pstrągi. Jeździliśmy po nie do Kamieńca lub Jamrzyna - wspomina Włodzimierz Sinkiewicz, który pracował w borzytuchomskiej restauracji. Popisowym daniem był płonący pstrąg. Ale wydawano też wiele porcji smażonego dorsza, który wtedy należał do naprawdę tanich ryb i z tego względu, mimo swoich walorów smakowych, nie miał specjalnego poważania. - Specjalizowaliśmy się też w bulewnej babce, łączącej zapiekane ziemniaki z mielonym mięsem - mówi W. Sinkiewicz.
Na jedzenie albo dancing zaglądali nie tylko miejscowi. Oczywiście wydawano też sporo obiadów na bony, wykupywane przez zakłady pracy. Poza zadowoleniem klientów ekipa „Pod pstrągiem” miała i inny powód do dumy. Lokal nagrodzono „Złotą patelnią”, zdobywał też wyróżnienia na imprezach kulinarnych, na które załoga jeździła aż do Łodzi. Swego czasu mówiło się o rozbudowie obiektu o piętro, gdzie znalazłyby się pokoje na wynajem, ale nic z tych planów nie wyszło...
Dziś w dawnej restauracji znajduje się sklep budowlany.
PRZYJEŻDŻALI DO NAS NA GOLONKĘ
W Parchowie lokal mieścił się w dwukondygnacyjnym obiekcie handlowym oddanym do użytku przez GS Bytów w 1975 r. Stoi on do dziś. Nazwa restauracji - „Mareszka” - nawiązywała do ornamentu używanego w kaszubskim hafcie, choć po kaszubsku słowo oznacza też tyle co Maryśka. - Kiedy zatrudniłem się w 1976 r., szefem kuchni był mój krajan z Sopotu Bronek Topolski. W kuchni pracowały też panie Bigus i Treder. Naszym sztandarowym daniem była golonka. By ją zjeść, ludzie zjeżdżali się nie tylko z najbliższej okolicy. Pamiętam też kelnerki Zosię Wyszecką i Hanię Lubocką - wspomina Wiesław Przybyła, dodając: - Pracowałem jako barman i dzięki temu miałem styczność z odwiedzającymi, a czasem bywały to postaci znane w całym kraju. Pamiętam np. Zbigniewa Zapasiewicza, jak siedział przy stoliku obok okna.
Oprócz normalnej restauracyjnej pracy - wydawanie posiłków, również na bony, obsługa klientów, którzy przyszli po coś mocniejszego - lokal organizował zabawy. Te w „Mareszce” odbywały się cyklicznie.
Lokal przetrzymał trudne lata 90. W końcu jednak jego miejsce zajął sklep.
CZISZKA PALCE LIZAĆ
Lokal w stolicy Gochów siłą rzeczy musiał nazywać się „U Gocha”. Otwarto go w 1978 r. Zajmował pierwsze piętro, do którego wchodziło się z poziomu chodnika. Poniżej były kotłownia, magazyny i bar, a powyżej pomieszczenia sklepowo-biurowe. Należał do GS Lipnica. Przez większość czasu funkcjonowania „Gocha” stanowisko szefa kuchni piastował Stanisław Zakrzewski, który na Pomorze trafił za żoną. - U nas takim daniem głównym była cziszka kaszubska, ale potem „umarła” śmiercią naturalną, po prostu z czasem stała się mniej popularna. Przygotowywaliśmy też baraninę, ale głównie serwowaliśmy typową polską domową kuchnię - wspomina S. Zakrzewski. Załogę stanowili miejscowi. W trudnych latach 80., z ich deficytem mięsa, „U Gocha” prowadził ubój na własne potrzeby.
Lokal przy ruchliwej drodze z południa kraju żywił wielu przejezdnych, turystów i handlowców. Latem jedli tu też koloniści, zakwaterowani w szkole, i harcerze, obozujący nad Jeziorem Kiedrowickim. Jednak wśród klientów przeważali miejscowi. Część, tak jak w innych wspomnianych restauracjach, płaciła fundowanymi przez zakłady pracy bonami (m.in. przez kopalnie w Ostrowitem czy Nadleśnictwo Osusznica). Dancingi czy sylwestry potrafiły zapełnić salę do ostatniego krzesła. - Mogliśmy przyjąć do 150 osób, ale wtedy już brakowało miejsca na tańce - mówi S. Zakrzewski.
W latach 90. restaurację zamknięto. Potem cały budynek trafił w ręce prywatne, przez lata mieścił się w nim zakład produkcyjny. Dziś w najniższej kondygnacji działają poczta, sklepy odzieżowe, kosmetyczka i fryzjer.
Oczywiście tylko liznęliśmy temat. O każdym z tych lokali można powiedzieć znacznie więcej.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!