
Choć pochodzi z Loryńca, to jednak z Tuchomiem związana jest najdłużej. Helena Bruska, która w marcu obchodziła 100 urodziny, opowiada nam swoją historię.
Urodziła się 24.03.1923 r. w Loryńcu, pięknie położonej wiosce na południowych Kaszubach, przez którą przepływa rzeka Wda. - Mój ojciec nazywał się Paweł Męczykowski, matka zaś Ewa z domu Doczyk. Mieliśmy gospodarstwo, a do tego ojciec prowadził karczmę połączoną ze sklepem. Wynajmowaliśmy też pokoje - zaczyna swoją opowieść Helena Bruska. Do karczmy i sklepu zaglądali nie tylko miejscowi, przyjeżdżali również z okolicznych wiosek. - Sama też tam pracowałam, a jednocześnie szyłam ubrania dla siebie i rodziny. Gdy usłyszałam dzwonek oznaczający, że ktoś wszedł, szłam obsługiwać, a tak pod maszyną. Sporo też haftowałam i to nie tylko wzorów kaszubskich - mówi H. Bruska. Dwóch jej braci zostało księżmi. Także i ona miała się dalej uczyć. - Naciskał na to zwłaszcza mój wujek, który także był duchownym. „A co ty chcesz przez cały czas haftować? To dodatkowe zajęcie, a nie zarobkowe” - powtarzał. Ja jednak nie chciałam. Może trochę się przestraszyłam. W Gdyni, gdzie przez pewien czas mieszkałam, w drodze do kościoła zauważyłam, jak student swojej koleżance tłumaczył jakieś zadanie. Było tego kilka stron. Pomyślałam wówczas, że nigdy nie będę w stanie tego pojąć. I zrezygnowałam, musem mnie nie przyjmą na studia, pomyślałam. Później uczyłam się krawieckiego fachu - mów H. Bruska.
W jej domu rodzinnym wspominało się o wyjeździe za chlebem jej mamy E. Doczyk. - Do Ameryki pojechała wspólnie z bratem. Pracowała tam 8 lat. W Europie trwała wówczas I wojna światowa. Mama wspomagała w tym czasie finansowo rodzinę - opowiada H. Bruska. W Ameryce E. Doczyk pracowała jako opiekunka do dzieci w domach bogaczy. - Trzeba było uważać. Już wówczas grasowały tam specjalne szajki złodziei. Pilnowali, kiedy państwo wyjdą z domów. Dzwonili później do ich mieszkań i informowali służbę, że właśnie rozmawiali z właścicielami i przyszli dokonać drobnych napraw, np. hydraulicznych. Kiedy spuściło się ich na chwilę z oka, okradali dom - mówi H. Bruska. Z Ameryki E. Doczyk przywiozła walizkę pieniędzy. - W Polsce akurat była zmiana waluty. Za to, co zarobiła, zdołała kupić jedynie dwie krowy - mówi H. Bruska.
Jako dziecko nie stroniła od figlów. - Któregoś dnia rodzice pojechali do Kościerzyny na rynek. Mieliśmy ogiera, bardzo dużego. Zawsze się go bałam. Postanowiłam, że pojadę na nim do koleżanki. Włożyłam na niego uzdę i pojechałam do Wąglikowic, gdzie mieszkała przyjaciółka. Kiedy wracałam, koń podskoczył, a ja z niego spadłam. Całe szczęście, że na mnie nie nadepnął. Kiedy się podniosłam, zastanawiałam się, jak na niego wejdę. Na szczęście obok było ogrodzenie z drążków. Wspięłam się na nie, a później na konia. Nikt się o tej mojej wizycie nie dowiedział - mówi H. Bruska. Jednocześnie przypomina sobie kolejną historię. - Z siostrą jechałyśmy na rowerach do kogoś w odwiedziny. Nie pamiętam dziś, do kogo konkretnie. To było 18 km. W drodze powrotnej spotkałyśmy kobietę z dzieckiem, która powiedziała, że się zgubiła. Dalej szłyśmy już razem. Choć sama znałam drogę, to jednak gdy zrobiło się ciemno, nie byłam jej pewna. Nagle usłyszałam turkot wozu. Powiedziałam do towarzyszek, że niech jedzie kto chce, ale musimy zapytać, gdzie jesteśmy. W dodatku las, w którym byłyśmy, nosił nazwę Głuch Bór. Okazało się, że trafiłyśmy na chłopaka, który często nas w sklepie odwiedzał. Wskazał kierunek powrotny. Niestety, moja siostra i kobiety szły dalej. Kiedy próbowałam je odnaleźć i głośno za nimi wołałam, odezwały się psy leśniczego, który mieszkał w pobliżu. Trafiłam na moje towarzyszki i szłyśmy za odgłosem psów. Przechodziłyśmy przez łąki, strach pomyśleć, co by było, gdyby były podmokłe. Leśniczy nas wyprowadził na właściwą drogę. Po chwili odłączyła się od nas kobieta, która już zaczęła poznawać okolicę. Także i my przez nikogo nie zaczepiane, a było to w czasie wojny i obowiązywania godziny policyjnej, dotarłyśmy do domu - opowiada H. Bruska. Następnego dnia pojawił się u nich w karczmie leśniczy, który od razu ją rozpoznał. - Mówił, że u niego byłam. Nie przyznałam się, może trochę ze strachu, trochę ze wstydu. A on wprost powiedział: „To tyś była” - śmieje się kobieta.
W karczmie odbywały się różne uroczystości. - Jeśli wesele mieli miejscowi, to u nas na sali tańczono, a na poczęstunek udawano się do domu weselnego - wspomina H. Bruska, dodając: - Odbywały się też wieczory taneczne. Przygrywała miejscowa kapela rodziny Weisów. To byli dwaj bracia. Sporo dawniej śpiewano. Sama do dziś pamięta i chętnie wykonuje dawne piosenki. „Jeszcze ja malutki, jeszcze ja nie urósł, jeszcze bym na wroga szabelki nie uniósł, ale gdy urosnę, do wojska przystanę, będę Polsce służył, ułanem zostanę” - śpiewa jedną z nich. Po chwili nuci kolejną: - „A pod tą lipą śliczna Pomorzanka, która swe włosy czesała. Król się o niej dowiedział, w cztery konie przyjechał. Pokochajże mnie, śliczna Pomorzanko, a pojmiesz króla za męża. Ona króla nie chciała, tylko Jasia wołała. O Jasiu, Jasiu, Jasiu Jasiuleńku, wybawże mnie tej nie doli...”. Oj, zapomniało mi się, jak to szło - mówi H. Bruska. Przypomina sobie jeszcze jedną: „O zbójcy Madeju”. - Śpiewano przy różnych okazjach. Pióra skubali i śpiewali, kapustę kroili do beczki i też nucili - mówi H. Bruska.
Wspomina także dawne zwyczaje. Wśród nich żywiołowe występy gwiżdży, grupy przebierańców, wśród których znajdowały się m.in. śmierć, kominiarz, bocian. - Kiedy wpadli do karczmy, to ze strachu chłopom grającym w karty pod stolik wskoczyłam - mówi H. Bruska, dodając: - Na Nowy Rok robiono psikusy. Do drzwi wejściowych przywiązano konia. Kiedy rano ktoś chciał je otworzyć, widział wielki koński łeb. Z kolei na dyngusa kawalerowie jałowcem smagali dziewczęta. Raz do piwnicy wskoczyłam i się w beczce schowałam. Dużo śmiechu przy tym było. Nawet jeszcze niedawno już jako starsza osoba zerwałam jałowiec i w domu smagałam.
Niewiele wspomina z czasów wojny. - Niemcy nie byli tacy źli, gorsi byli Rosjanie. Przed nimi jako dziewczyny często musiałyśmy uciekać. Najczęściej przez rzekę i do pobliskiego lasu - mówi H. Bruska. Jej ojciec, jeżdżąc po towar, ukradkiem część żywności przekazywał osobom ukrywającym się przed Niemcami.
Po II wojnie światowej mieszkanie wynajmował u nich pracownik miejscowego nadleśnictwa. - Wynajął i tak już został - śmieje się H. Bruska, dodając: - W 1946 r. wzięliśmy ślub. Początkowo mieszkaliśmy w Loryńcu, później mąż dostał pracę w Kramarzynach i to tam się przeprowadziliśmy. Jadąc na miejsce, przejeżdżaliśmy przez Tuchomie. Wioska bardzo mi się spodobała. Marzyłam, by w niej zamieszkać. Pewnego dnia mąż powiedział, że dostał pracę w tamtejszym nadleśnictwie. No i się przenieśliśmy.
To był początek lat 50. Zamieszkali naprzeciwko dawnego dworca kolejowego w Tuchomiu. Z tego okresu pochodzą też pierwsze zdjęcia, do dziś przechowywane w rodzinnym albumie. - Na tym akurat jestem z najstarszą córką Krystyną. Zrobiono je nad dawnym stawem mieszczącym się przy młynie - mówi H. Bruska. Na kolejnych widać pracowników Nadleśnictwa Tuchomie przy okazji różnych uroczystości, m.in. Dnia Kobiet. Takie spotkania pracowników Nadleśnictwa odbywały się częściej. Kolejna fotografia wywołuje uśmiech na twarzy H. Bruskiej. Przedstawia grupę osób, wśród nich i ją, które weszły na słup energetyczny.
Powoli mijały kolejne lata. H. Bruska nie pracowała, zajmowała się domem i gospodarstwem, które posiadali. A pracy na nim jak zawsze nie brakowało. Doczekała się 4 dzieci, 8 wnuków i 12 prawnuków.
24.03. H. Bruska obchodziła setne urodziny. Z tej okazji odwiedził ją m.in. wójt Jerzy Lewi Kiedrowski wraz z Wiesławem Bezhubką, przewodniczącym Rady Gminy, oraz Bogumiłą Ryngwelską, sołtyską Tuchomia. Złożyli H. Bruskiej najserdeczniejsze życzenia, a także wręczyli kwiaty i drobny upominek. Solenizantkę odwiedzili także sąsiedzi oraz delegacje. Otrzymała również list gratulacyjny od premiera i polskiego rządu. Dzień później, 25.03., H. Bruska świętowała w rodzinnym gronie. W Centrum Międzynarodowych Spotkań w Tuchomiu bawiło się 45 osób, w tym 92-letnia Teresa Sobol z Bytowa, siostra H. Bruskiej. Solenizantce odśpiewano gromkie 200 lat przy akompaniamencie Wołodii Drozda grającego na akordeonie i Ludwika Szredera z bębnem.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!