Reklama

Przeżył obozy w Potulicach i Pile. Opowieść Jana Traczyńskiego z Kramarzyn

09/07/2021 17:40

W redakcji, podnosząc słuchawkę, rzadko wiemy, kto trzyma swoją po przeciwnej stronie. Tak było i tym razem, gdy rozległ się u nas dzwonek telefonu. Po drugiej stronie była ciekawa historia, ale przede wszystkim pełen uśmiechu i młodzieńczego wigoru 93-letni Jan Traczyński, który przeżył obozy w Potulicach i Pile.

- Byłem w obozie w Potulicach, a później w kolejnych. Może was zainteresuje moja historia - mówi mężczyzna, mieszkaniec Kramarzyn. Bez większej zwłoki wybieram się do gospodarstwa leżącego na wybudowaniu wsi. By do niego dojechać, trzeba zboczyć z głównej trasy i potrudzić się nieco, powoli tocząc polną drogą. Za to widok szpaleru drzew chroniącego od słońca wynagradza trud. Na końcu zaś czeka nagroda. Szlak nagle otwiera się na trawiastą polanę, gdzieniegdzie rosną świerki, lipa. Obok domu ogród kwiatowy z roślinami różnych gatunków - feeria barw. Na umówione spotkanie przyjeżdżam nieco wcześniej. Dzwonię. Otwiera mi szczupły, starszy mężczyzna. - Przepraszam, że w piżamie, ale lubię sobie dłużej pospać - zwraca się do mnie i zaprasza do środka. - No i co by pan chciał wiedzieć? Bo trochę przeżyłem - mówi Jan Traczyński. - Najlepiej wszystko, od początku - odpowiadam. - Jastrzębie, poczta Drzycim, pow. Świecie. To tam gospodarstwo kupił w 1936 r. mój ojciec. Sprowadziliśmy się z Kieleckiego - zaczyna J. Traczyński. Mieszkali z dala od wioski. Na wybudowaniu. Blisko siebie przez drogę mieli sąsiadów. W sumie 3 gospodarstwa. Spokojnie pracowali aż do 1943 r. - W 1939 r. wiadomo, wybuchła wojna. W pobliżu nad jeziorem kryjówkę mieli partyzanci - mówi J. Traczyński. W poszukiwaniu żywności zaglądali na wybudowanie. - Baliśmy się, ale co było robić? Przecież to swoje chłopy były - wspomina Traczyński. Choć nikt nikomu o wizytach nie opowiadał, wiadomo było, że długo się tego faktu nie ukryje. - Początkowo Niemcy nam psy potruli, żeby w nocy nie szczekały. Później już doszło do tego, że nocowali w naszej kuchni. Tylko żeby dopaść partyzantów - opowiada J. Traczyński, dodając: - Pewnego razu zobaczył ich właściciel pobliskiego majątku, gdy nad ranem pojawili się u nas.

Następnego dnia Niemcy przyszli po mieszkańców wybudowania. Pojawili się nagle, w środku nocy. Dali rodzinom kilka minut na spakowanie i wszystkich zabrali na stację kolejową. Młodego wówczas 15-letniego Jana nie było w domu. Pracował na gospodarstwie w pobliskim Gudajewie. Po niego jednak także się zjawili. - Na stacji miałem jeszcze okazję, by zbiec. Ale gdzie, po co? Ojciec, matka i brat zatrzymani. Nie miałem serca uciekać - wspomina J. Traczyński. Takich jak oni było więcej. Trafili do Potulic. - Tam nas ładnie powitali. Do dziś słyszę głos strażników: „My wam, Polaki, pokażem” - mówi J. Traczyński, dodając: - Naszych ojców pobili, sąsiadów do tego stopnia, że ich na noszach wynosili.

GŁODNE I CHUDE - TAK ICH ZAPAMIĘTAŁ

Choć był tam krótko, bo niecałe dwa miesiące, pobyt na młodym chłopaku wywarł ogromne wrażenie. Do dziś nie potrafi opanować emocji. - Jeden wielki krzyk. Krzyczały kobiety, dzieci, które im odbierano, wołały „Mamo, mamo!”. I te małe... Niemcy je taczkami... Jeszcze nóżkami ruszały... I do dołu... Nie, nie, to nie do opowiedzenia - mówi J. Traczyński, ręką próbując odegnać przerażający widok sprzed lat. Po chwili milczenia kontynuuje historię. Opowiada, jak rano o godz. 7.00 była pobudka i wszystkich zabierano na łąkę, którą ręcznie łopatami kopano, przygotowując pod uprawę warzyw. W Potulicach pracował krótko. Tam rodzinę rozdzielono. Ojciec Jana trafił do Stutthofu, matkę przeniesiono do Torunia. Młodszego o 7 lat brata udało się wydostać. - Moja kuzynka wyszła za Niemca. Ten, gdy przyjechał na urlop z wojska, zabrał go. Mnie też chciał, ale już nie puścili - mówi J. Traczyński. Trafił do kolejnego obozu w Schneidemühl - taką nazwę nosiła dawniej Piła. Tam pracował w jednych z największych magazynów części lotniczych. - Przebywali w nim Rosjanie, Polacy, Francuzi i Niemcy - polityczni. Jak oni ich traktowali! Trzymali w zamknięciu, bez świeżego powietrza, pod blachą. Przy mnie Niemiec zastrzelił Niemca. Ja jestem chudy, ale oni byli jeszcze chudsi. Głodne i chude - tak ich zapamiętałem - wspomina J. Traczyński. W Pile pracował w magazynie narzędziowym jako goniec. Jego zadaniem było dostarczanie narzędzi. Donosił je na minuty, a gdy się spóźnił, dostawał lanie. - Poskarżyłem się kiedyś swojemu szefowi, a on komuś jeszcze i Niemca, który mnie pobił, skarcono - mówi J. Traczyński. W magazynie wspólnie z nim pracowały cztery Niemki, dwóch Niemców i on - najmłodszy i jedyny Polak. Pobytu tam nie wspomina aż tak źle. - Do dziś pamiętam Frau Hammer, była sama. Mąż i synowie na wojnie. Chleb mi przynosiła, kanapki z kiełbasą. Dostawałem tyle, że nosiłem do obozu dla swoich kolegów - mówi J. Traczyński, po czym uśmiecha się i dodaje: - Pracowaliśmy w dni powszednie, a w sobotę i niedzielę zabierali nas do kopania rowów przeciwczołgowych. Wówczas przychodziła Frau Hammer i mówiła, że potrzebuje mnie do rąbania drewna. Nic u niej nie robiłem, odpoczywałem albo z nią rozmawiałem.

Pomagała mu nie tylko ona, ale także żona jego szefa. - Traktowała mnie jak swojego syna. Była córką rzeźnika. Gdy przynosiła mi kanapki, to kiełbasa była grubo krojona - przypomina sobie mieszkaniec Kramarzyn, po czym zawiesza głos. - Jednego w życiu żałuję i nigdy sobie nie wybaczę - milknie na chwilę, po czym kontynuuje: - Nigdy im nie podziękowałem. Mogłem ich poszukać, gdy trafiłem do Niemiec, ale tego nie zrobiłem. Później, gdy próbowałem się z nimi skontaktować przez Czerwony Krzyż, okazało się, że nie żyją.

KLUMPY ZGUBIŁ W BIEGU

Na chwilę przerywa opowiadanie... Widać, że emocje biorą górę. Musi zbadać ciśnienie. Patrzy na wynik na wyświetlaczu. - Nie jest źle - uspokaja i siebie, i mnie. Przez chwilę milczy. Zapewne wspomina kobiecą życzliwość. Po czym uśmiecha się i kontynuuje opowieść. - Z tym moim szefem w Pile też nie miałem źle. Gdy nie było pracy, mówił mi, żebym poszedł i się położył, odpoczął. Kładłem się na półki, pomiędzy różnego rodzaju części do samolotów, i drzemałem. Szef powtarzał, że będzie czuwał, a gdy ktoś nadejdzie, to mnie ostrzeże. „Tylko nie uciekaj” - powtarzał - wspomina J. Traczyński. Bywało, że role się odwracały i to on pilnował swojego szefa. - 20 km za Piłą znajdował się drugi magazyn. Czasami do niego jeździliśmy. Mówił mi, żebym poszedł i jedną czy dwie części posmarował, a sam siadał i się opalał. Wówczas to ja czuwałem, czy aby ktoś nie nadjeżdża. „Tylko nie uciekaj” - powtarzał - śmieje się J. Traczyński, po czym dodaje: - Był z pochodzenia Czechem. Często wołał mnie i powtarzał: „Johann, Hitler kaput, Hitler kaput!”. Zaraz ty będziesz kaput, myślałem sobie.

Sytuacja się zmieniła. Niemcy na Wschodzie zaczęli ponosić klęski i front zbliżał się do Piły. W czasie nalotów z obozu uciekano do pobliskiego lasu. - Podczas jednego z nich zdążyłem tylko koc chwycić. Buty, drewniaki, tzw. klumpy, zgubiłem w biegu. Do rana siedzieliśmy. Wówczas sobie nogi odmroziłem, a i tak się cieszyłem, że chociaż koc miałem - mówi J. Traczyński. W Pile przebywał do czasu, aż wiadomo było, że teren zajmą Rosjanie. Wówczas Niemcy zabrali ich i pieszo pędzili w głąb Niemiec. - Spaliśmy po cegielniach, kościołach. Do obozu trafiłem w Münster w pobliżu Essen. Tam także nękały ich naloty. Przed nimi nie ostrzegały syreny, tylko strzelano z armat. Tam zaprzyjaźniłem się z rok starszym poznaniakiem Jankiem Sobolewskim. W czasie jednego z bombardowań powiedziałem do niego, że już nie wracamy, uciekamy - wspomina J. Traczyński. Jak postanowili, tak zrobili. Udało się. Niemcy nie stronili od nich. Nakarmili ich, ale spać kazali w stajniach. Nie było się czemu dziwić, mieli wszy, pluskwy. - Tak doszliśmy do Ahlen, małego miasteczka. Poszliśmy do Arbeitsamtu, urzędu pracy. Gdy nas zobaczyli, od razu wyprosili z biura - opowiada J. Traczyński. Później wypytywali kim są. Język niemiecki J. Traczyński znał dość dobrze, więc naginając prawdę, powiedział, że są robotnikami rolnymi. Jechali pociągiem, który został zbombardowany, a strażnicy uciekli. Urzędnicy kazali im czekać. Po godzinie przyjechali po nich, by zabrać na gospodarstwa. - Po mnie w konie, bryczką. Pomyślałem, że to musi być dobry gospodarz - mówi J. Traczyński. Rzeczywiście trafił bardzo dobrze, gorzej miał jego kolega J. Sobolewski. Dopytuję dlaczego. - Bo jego gospodarz był diabła wart - dobitnie skwitował J. Traczyński.

Tam, gdzie przyjechał, mieszkały dwie panny z matką. Jej synowie przebywali w wojsku. Poza nimi była Ukrainka do pomocy i Niemiec. Na froncie został ranny, stracił rękę. Przydzielono go, by wspomógł w pracy kobiety. - Kiedy tam się pojawiłem, na stole stał rosół, smażona kura. Najadłem się. I nie ma się co dziwić, że po długim czasie otrzymywania skąpych racji żywnościowych, kiedy w końcu porządnie zjadłem - dostałem biegunki - wspomina J. Traczyński, dodając: - Babcia posłała do Ahlen po doktora. Przepisał mi lekarstwa. Przez dwa tygodnie miałem leżeć i nic nie robić. No i mi przeszło. Tam zostałem - mówi J. Traczyński. Zdziwił się, gdy zobaczył krzyże w ogrodach, a przy skrzyżowaniach kapliczki. - W Polsce Niemcy wszystkie niszczyli. Zapytałem o to babcię. Była zdziwiona takim postępowaniem, nie mogła w to uwierzyć. O wielu rzeczach, które wyprawiali ich rodacy u nas, nie wiedzieli lub nie chcieli wiedzieć - mówi J. Traczyński.

29.03.1945 r. przypadł Wielki Czwartek. Amerykanie byli już blisko. - Widzieliśmy, jak bombardują Essen. Zrzucali tam fosfor, bomby zapalające. Woda na 10 cm się paliła. Krzyki było słychać od nas - opowiada J. Traczyński, po czym wspomina: - Na polu przy drodze trząsłem obornik. Szosą szło wojsko niemieckie, nagle nadleciały samoloty aliantów i zaczęły do nich strzelać. Nie miałem się gdzie schować, więc głową wskoczyłem w obornik. Plecy i nogi wystawały, ale najważniejsze - głowa była bezpieczna.

URATOWAŁ GO NIEMIECKI ŻOŁNIERZ

Śmieje się na tę opowieść, która do dziś budzi wesołość w rodzinie Traczyńskich. Gdy front był już blisko, w okolicy pojawili się żołnierze i kazali się zebrać wszystkim przymusowym robotnikom. Jan stawił się z innymi. Od swoich gospodarzy dostał paczkę żywnościową z chlebem i kiełbasą. - Tę sytuację widział jeden z żołnierzy, który w domu babci jadł kolację. Od niej dowiedział się, że jestem Polakiem. Wychodząc z domu, udał, że idzie za potrzebą. Zawołał mnie: „Chodź tu! Nie bój się, ja jestem z Grudziądza”. Bałem się. Kto wie, może bierze mnie pod bajer - myślałem, ale po chwili podszedłem - mówi J. Traczyński. Niemiec ostrzegł ich: - Nigdzie nie idźcie. Schowajcie się na szopie i cicho siedźcie. Zostałbym z wami, ale wówczas wojsko zrobiłoby rewizję i wszystkich rozstrzelało - powiedział. Tak też zrobili. W sumie 7 Polaków. - Uratował nam życie. Gdybyśmy poszli, to kto wie, może by nas gdzieś martwych w rowie zostawili - mówi J. Traczyński. W ukryciu siedzieli całą noc. - Nad ranem zobaczyliśmy jadące drogą czołgi z gwiazdą. Początkowo myśleliśmy, że to Rosjanie, ale gwiazda była biała, więc Amerykanie. Polacy wyszli z ukrycia, czym zdziwili gospodynię. - Zaskoczona zawołała do mnie: „Janie, ty jesteś tutaj?”. „Tak, pani, jestem tutaj” - mówi J. Traczyński. Wśród amerykańskich żołnierzy byli też Polacy. Gdy usłyszeli, że napotkani robotnicy są ich rodakami, dali im czekoladę, kawę. - Część pojechała dalej, ale niektórzy zostali w naszym gospodarstwie na krótką przepustkę. Całą noc opowiadałem im swoją historię. Nie mogli uwierzyć w to, co przeżyłem. Jo, jo, a to wszystko prawda - mówi J. Traczyński. Po Amerykanach przyszli Belgowie. - Zapytali nas, czy Niemcy byli dobrzy. Opowiedzieliśmy im historię sołtysa, który wszystkich przymusowych robotników kazał zebrać i odesłać w nieznane. Żołnierze przywiązali go do pojazdu i na lince ciągnęli z 6 km w jedną stronę. Amerykanie byli bardziej łagodni dla Niemców, Belgowie inaczej - opowiada J. Traczyński.

Od gospodarzy zabrano ich do koszarów w Meinheim. Tam przez pół roku ćwiczyli. Pilnowali później porządku w Niemczech. - Pamiętam, jak do obozu przyjechał jeden z polskich generałów. Kiedy przechodził obok mnie, zaprezentowałem broń, a on zapytał, ile mam lat. „17, panie generale” - odpowiedziałem. On tylko się uśmiechnął pod wąsem. Byłem najmłodszy w obozie - mówi J. Traczyński. Przydzielono go do pilnowania stacji kolejowej w Meinheim. Przechodziła przez nią żywność dla wojska. Środka pilnowali Amerykanie, a im przypadło trzymanie warty w dalszej, zewnętrznej części. Teren patrolowania rozciągał się na długości ok. 3 km. Żołnierze dostali broń długą i krótką i stali na straży. - Mieliśmy wypisane 10 punktów, 10 przykazań, jak mamy postępować. Chciałem zrewidować jednego Niemca. Kazałem mu otworzyć torbę i pokazać, co przenosi. No i dostałem od niego w pysk. Jako żołnierz... w pysk! Zdjąłem automat, przeładowałem i wymierzyłem w niego. Ale pomyślałem sobie, że to przecież mógłby być mój ojciec. Nic nie zrobiłem, puściłem wolno - mówi J. Traczyński, dodając: - Naszli na to jednak Amerykanie. Zapytali, co się dzieje. Opisałem sytuację. Zabrali go i dopiero dali mu do wiwatu.

PUUUK I BECZKA JECHAŁA PUSTA

Wspomina także wywożenie z Niemiec łupów wojennych. Ładowano je na wagony. - Ostrzegano nas, by nie podchodzić do tych z żołnierzami Armii Czerwonej, bo strzelają do wszystkich. Ale zdarzało się, że kiedy taki pociąg z wojakami i zagrabionym mieniem odjeżdżał, podbiegali Niemcy i podważali zaczep. Skład jechał dalej, a mienie zostawało na stacji - wspomina J. Traczyński. Przypomina sobie też inną historię. - Z tymi Ruskimi to były trzy światy. Pamiętam, że raz przyszli do zegarmistrza z dużym ściennym zegarem i kazali mu zrobić z niego dziesięć mniejszych - śmieje się J. Traczyński.

Niemcy po wojnie były bardzo zniszczone, panowała bieda. - I ten smród. Kiedy ładowano gruz, trzeba było zasłaniać usta, bo nie dało się wytrzymać. Tam nikt ciał nie wybierał, ładowali gruz razem z nimi i wywozili - mówi J. Traczyński. To widok ubóstwa sprawiał, że przymykał niekiedy oko, gdy spotkał kogoś, kto zabierał ze stacji worek mąki, cukru czy kawy. Sam także korzystał z okazji. - Gdy jechały beczki z winem. Wyciągałem broń i puuuk, strzelałem do nich. Podstawiałem kubek albo kanister i beczka dalej jechała pusta - śmieje się J. Traczyński, po czym dodaje: - A to francuskie było bardzo dobre. Musiałem jednak uważać, by nie przyłapali mnie Amerykanie. - Ale ty chyba tak nie robiłeś? - zagaduje go Teresa, jego żona, która przysłuchuje się naszej rozmowie. - Jak nie, a kto? - krótko odpowiada jej mąż, a uśmiech nie schodzi mu z twarzy. Z kolei innym razem z kolegą wybrali się do kina. Przed nim stał weteran wojenny. Bez ręki i nogi, opierał się na kiju. Głośno mówił, że gdyby wojna jeszcze raz wybuchła, to on bez wahania poszedłby na wschód. - Pomyślałem sobie, że bym mu palnął w łeb za takie głupoty, ale sobie odpuściłem. Poszedłem dalej - opowiada J. Traczyński.

W wojsku był półtora roku. Później przebywał w obozie w Kassel. Przebywający w nim mogli się udać w dowolne miejsce na świecie. - J. Sobolewski, z którym się spotkałem po wojnie, namawiał mnie na wyjazd do Ameryki. Mieliśmy już wizy. Ktoś jednak powiedział, że tam nic porządnego nie ma, więc zrezygnowaliśmy. Janek wrócił do siebie, do Poznania. Żałuję, że nie zabrałem wówczas adresu. Tak kontakt się urwał - wspomina J. Traczyński. Znów zastanawiał się, gdzie mógłby pojechać. Pewnego dnia do obozu zajechała belgijska ciężarówka. Namawiano na wyjazd do kolonii w Afryce. Już był spakowany i miał wyjeżdżać. - Komendantem naszego obozu był Zawadzki, warszawiak. Nigdy go nie zapomnę. Pamiętam, że wówczas wyszedł do nas i powiedział: „Chłopki, nie jedźcie tam, bo zginiecie albo od słońca, albo od chorób”. No i nie pojechałem - mówi J. Traczyński, przypominając sobie jeszcze jedną historię. - Takich obozów jak w Kessel było więcej. Przebywali w nim mieszkańcy różnych krajów, także Rosjanie. NKWD miało prawo przyjechać do dowolnego i zabrać każdego obywatela ZSRR. Matko jedyna, jak oni się chowali. W komin wchodzili, żeby tylko nie wracać. Nikt jednak nie mógł nic zrobić. Taka była umowa - wspomina J. Traczyński.

ZAWISŁ NA PŁOCIE, BROŃ SIĘ ZACIĘŁA

W końcu musiał coś w swojej sprawie postanowić. Pojechał do Belgii, gdzie zatrudnił się w kopalni węgla. Zjeżdżał 1000 m pod ziemię. Ciężko, ale trzeba było gdzieś pracować. Jak wspomina, spanie miał za darmo, ale na wyżywienie należało zarobić. Kto wie, gdzie rzuciłby go los, gdyby nie kolega. - W radio usłyszał, że przez Czerwony Krzyż poszukuje mnie mama. Wtedy postanowiłem wrócić do Polski - mówi J. Traczyński.

Rodzice zaraz po wojnie wrócili pod Świecie. Przeżył także brat J. Traczyńskiego. Cała rodzina zamieszkała w Brzezinach. - To było nowe gospodarstwo, pozostawione puste po wojnie. Ciągnęło mnie do rodzinnego domu, w Jastrzębiu. Pojechałem tam. Jakie było moje zdziwienie, gdy na miejscu zobaczyłem tylko pole. Niemcy gospodarstwa nasze i sąsiadów zrównali z ziemią. Nawet fundamentów nie było, żadnego śladu domostw - wspomina J. Traczyński. Poszedł do szkoły, a później zatrudnił się jako traktorzysta. W domu nie opowiadał o swoich przeżyciach. - A co tu mówić, ojciec też wojnę przeżył - krotko ucina J. Traczyński. Ten temat nie był też mile widziany przez władze. Sam był nagabywany przez służby. - Kiedyś powiedziałem o jedno słowo za dużo i mnie zgarnęli na komendę. Chciałem uciec. Pech chciał, że moja sznurówka zahaczyła o płot i na nim zawisłem. Milicjant wyciągnął broń, wymierzył i pociągnął za spust. Całe szczęście się zacięła - wspomina chwile grozy J. Traczyński. Później miał już stałe towarzystwo charakterystycznych panów. - W końcu jeden z milicjantów powiedział, żebym wstąpił do partii i wyjechał, a dadzą mi spokój. Tak zrobiłem. Zapisałem się. Tego się nie wstydzę, co było robić. Wyjechałem z rodzinnych stron - mówi J. Traczyński. Pracował w różnych miejscowościach. Ostatecznie trafił do POM-u w Miastku, gdzie ściągnął go wujek, brat matki. Pracując w Kramarzynach, spotkał swoją przyszłą żonę. - Akurat orałem w pobliżu ich gospodarstwa, gdy zobaczyłem fajną dziewczynę. Później do niej zajechałem - wspomina z uśmiechem J. Traczyński. Po ślubie zamieszkali w Brzezinach, z rodzicami J. Traczyńskiego. Potem sprowadzili się do Kramarzyn.

Historię samego gospodarstwa opowiada już pani Teresa. - Mieliśmy gospodarstwo pod Kościerzyną. Odebrała je nam jednak reforma rolna. Przenieśliśmy się do Kramarzyn, gdzie zajęliśmy jedno z opuszczonych domostw. Miałam wówczas 8 lat. Było nas 4 dzieci. Ojciec Bronisław w 1939 r. poszedł na wojnę, trafił na roboty przymusowe do Niemiec. Nie mieliśmy od niego żadnych wiadomości - opowiada T. Traczyńska. Jej matka zgłosiła, że Bronisław zaginął i na tej podstawie otrzymała akt zgonu. Ponownie wyszła za mąż. - Niespodziewanie w 1953 r. otrzymaliśmy list od taty z Niemiec. Postanowił pozostać tam po wojnie. Utrzymywał z nami kontakt, dopóki mama nie wspomniała, że ponownie się ożeniła. Wtedy przestał pisać - mówi T. Traczyńska. Jej matka nie była w stanie utrzymać gospodarstwa. Za długi oddała je Skarbowi Państwa. Później odkupili je młodzi Traczyńscy. - 1.05.1965 r. zaczęliśmy gospodarować. Mieliśmy krowę i dwie świnie - mówi T. Traczyńska. Jan zakontraktował dużo lnu, bo wówczas dobrze za niego płacili. Z tego kupili konia, kolejną krowę i świnie i tak się powoli dorabiali.

Dziś Jan ma 93 lat, a jego żona 84. - Na te stare lata przydałaby się nam opieka, ale od urzędników dowiedziałam się, że nam nie przysługuje. Gdybyśmy mieszkali osobno, rozwiedli się, to wówczas i owszem - żartobliwie mówi T. Traczyńska. - Wszystko z dawnych lat pamiętam. Teraz wnukom opowiadam. Powtarzają, że ją spiszą, ale część mieszka dalej, mają też swoje rodziny - mówi J. Traczyński. Małżeństwo z 66-letnim stażem doczekało się 7 dzieci, 21 wnuków i 10 prawnuków. Czego można im życzyć? - Szczęścia i jeszcze raz szczęścia, bo bez szczęścia trudno żyć na świecie - mówi T. Traczyńska. Więc szczęścia i jeszcze raz szczęścia...

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Reklama

Wideo kurierbytowski.com.pl




Reklama
Wróć do