Reklama

Tuchomie sprzed lat wspomina Elżbieta Jasińska

12/06/2021 17:20

Z Elżbietą Jasińską (z domu Kaszubowską) spotykamy się w Tuchomiu. Do rodzinnej miejscowości przyjechała specjalnie, aby się zaszczepić w miejscowym ośrodku zdrowia. Skorzystaliśmy z okazji, aby porozmawiać nie tylko o starych fotografiach, na których rozpoznaje dawnych tuchomian, ale także o historii jej rodziny.

Starsi mieszkańcy na pewno kojarzą rodziców pani Elżbiety, Wandę i Antoniego Kaszubowskich, którzy przez lata prowadzili sklep nieopodal ośrodka zdrowia (dziś sklep przemysłowy Ampli). - O ile tata pochodził stąd, tak korzenie mamy, Wandy, sięgają nieco dalej. Jej rodzice, Józef i Jadwiga Chwalczewscy, po I wojnie światowej przenieśli się z Poznańskiego na Gochy. Dziadek był kierownikiem szkoły w Ostrowitem, a następnie w Borzyszkowach, choć nie jestem pewna co do kolejności. Moja mama przyszła na świat w 1922 r. Gdy wybuchła kolejna wojna, jej rodzice, a moi dziadkowie, postanowili wysłać ją i jej siostrę do rodziny w Poznańskiem. Pochodzili z inteligenckiej rodziny i mając już doświadczenie z pierwszej wojny, bali się o swoje latorośle, że staną się celem represji. Aby je chronić, zdecydowali się odesłać do krewnych. Mama miała wtedy ledwie 17 lat. Dzięki wsparciu rodziny została ulokowana na majątku w Rusku [dziś województwo wielkopolskie, powiat jarociński - przyp. red.]. Z kolei moja ciocia, jej siostra, trafiła do fabryki amunicji - opowiada E. Jasińska.

Majątek należał do rodziny Czarnowskich. Wanda Chwalczewska została tam do końca wojny. - Gdy nadciągał rosyjski front, Niemiec, który tam mieszkał, spakował rodzinę, szykując się do ucieczki. Mojej mamie przystawił broń do skroni, chcąc ją zabić, bo uroił sobie, że jest szpiegiem. Na szczęście jego żona uprosiła go, aby ją oszczędził. Miała zostać, aby pilnować dobytku, póki nie wrócą. Po wyjeździe niemieckiej rodziny oraz zatrudnionych pracowników została tam sama z kucharką. Ale ta też odeszła. Mama bała się zostać tam w pojedynkę. Spakowała się i ruszyła na Pomorze. Część drogi pokonała pociągami, docierając do Chojnic. Stamtąd szła pieszo. W mijanych domach po drodze zostawiła walizki, bo nie była w stanie ich dźwigać. Miała po nie wrócić, ale nigdy tego nie zrobiła. Po drodze do domu spotkała auto z rosyjskimi żołnierzami. Na pace ich pojazdu pokonała część trasy. Do dziś wspominając tę historię, ciarki przechodzą mi po plecach. Rosyjscy żołnierze, a nic jej nie zrobili. Przecież było wiadomo, jak siłą brali kobiety. Ostatecznie cała i zdrowa trafiła do domu, na Gochy - opowiada E. Jasińska.

Zanim jednak mama pani Elżbiety dotarła do rodziców, ci oprócz martwienia się o swoje dzieci musieli jeszcze znosić w swoim domu żołnierzy. - Gdy przez Gochy przechodził front rosyjski, zazwyczaj zatrzymywali się w budynkach szkół. Jako że mój dziadek był szkólnym, razem z babcią siedzieli jak na szpilkach, bo nie wiadomo było, jak się przybysze zachowają. Gdy raz weszli do ich domu żołnierze, jeden z nich, chyba wyżej postawiony, zobaczył zdjęcie, na którym znajdowała się moja mama. Bardzo mu się spodobała. Wypytywał o nią dziadków. Dał im swoją fotografię i zapowiedział, że wróci tu, aby się ożenić. Rodzice mojej mamy postawili jego zdjęcie w widocznym miejscu. Gdy inni żołnierze przychodzili do domu, musieli je zauważyć. Dziadkowie tłumaczyli, że to narzeczony córki. Nawet nie zostawali na dłużej i wychodzili. Być może ta fotografia uratowała moją rodzinę, aczkolwiek niedoszły narzeczony nigdy nie wrócił po moją mamę. Jego zdjęcie gdzieś jeszcze mamy - opowiada E. Jasińska.

Mama pani Elżbiety po powrocie szukała pracy i pomagała rodzicom w prowadzeniu gospodarstwa. - Raz pojechała do Tuchomia, aby zemleć zboże. Wtedy też poznała swojego przyszłego męża, Antosia Kaszubowskiego. Spodobali się sobie i w 1946 r. byli już małżeństwem. Ślub odbył się w Borzyszkowach. Zamieszkali w Tuchomiu. Prowadzili sklep w miejscu, gdzie dziś znajduje się Ampli. Mieli też gospodę, ale szabrownicy za dużo kradli, więc zrezygnowali z tego interesu, zostawiając sobie sklep, nawet gdy powstał GS-owski. Mój tata pełnił też funkcję sołtysa. Tuchomie przez wiele lat niemal w ogóle się nie zmieniało. Nic nie budowano, bo ludzie się bali. Doświadczeni dwiema wojnami nie byli pewni przyszłości. Jednym z nowych domów, jakie postawiono, był ten państwa Kulasów, który znalazł się nieopodal domów celnych, a później Sabiszów za kościołem ewangelickim. Dopiero GS zaczął dbać o wygląd budynków - tłumaczy E. Jasińska.

W Tuchomiu kwitło życie kulturalne. - Nie było instruktorów jak dziś, którzy prowadziliby zajęcia. Ludzie sami się organizowali. Na przełomie lat 50. i 60. XX w. powstało koło gospodyń wiejskich, do którego należała także moja mama. Panie spotykały się, występowały. Jeździły na zjazdy. Raz delegacja udała się do Warszawy. Działała także grupa teatralna, w której występowali m.in. Renia Kowalska, Stanisław Prądziński, Klemens Borzyszkowski czy moja mama Wanda. Wystawiali m.in. „Hanka sã żeni”. Grali nie tylko w Tuchomiu, ale także m.in. w Czarnej Dąbrówce. Pamiętam też, że dla tuchomskiej społeczności świętem był przyjazd pana Czaplińskiego z teatrem lalek. Młodzi z niecierpliwością czekali na to, co wystawi - opowiada tuchomianka. E. Jasińska chętnie brała udział w kółkach zainteresowań. - Urodziłam się w 1950 r. W latach 60. szkoła proponowała sporo zajęć, z których każdy uczeń mógł skorzystać. Np. pani Krystyna Peretiatko uczyła języka rosyjskiego i dodatkowo prowadziła kółko ukraińskie. Kto chciał mieć piątkę z rosyjskiego, musiał również uczęszczać na te dodatkowe zajęcia. Pani Peretiatko szerzyła w okolicy kulturę ukraińską. Uczyła dzieci nie tylko śpiewu, ale i tańca. Wystawiała przedstawienia. Nawet załatwiła stroje, choć nie wiem skąd - opowiada E. Jasińska.

Wielkim marzeniem młodej tuchomianki było budowanie domów. - Gdy kończyłam podstawówkę, bardzo chciałam dostać się na budowlankę do Koszalina. Niestety, gdy składałam tam papiery, okazało się, że mają już wystarczająco chętnych i nie przyjmują na listę rezerwową. Byłam załamana. Z rodzicami zastanawialiśmy się nad najlepszym wyjściem. Braliśmy pod uwagę Szczecinek albo Grudziądz. Wygrała ta druga opcja, bo mieszkał tam mój wujek, więc na miejscu miałabym wsparcie rodziny. Dostałam się tam do technikum chemicznego. Wszyscy przekonywali mnie, że to przyszłościowy kierunek. Jeszcze przed maturą dostałam pracę w laboratorium mieszalni pasz w Borzytuchomiu. Była to początkowo bardzo fajna praca, ale po 3,5 roku stwierdziłam, że zrobiłam już tam wszystko, co mogłam. Znalazłam zatrudnienie w Koszalinie. W jednym z zakładów szukali chemików. I tam też się przeniosłam. W 1974 r. wyszłam za mąż i na stałe osiadłam w Koszalinie - opowiada E. Jasińska, dodając: - Mimo że przeniosłam się do miasta, nigdy nie zapomniałam o Tuchomiu. Tu mam rodzinę, tu mieszka moje rodzeństwo. Odwiedzam ich, kiedy tylko mogę.                            

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Reklama

Wideo kurierbytowski.com.pl




Reklama
Wróć do