Reklama

Jego wojenne losy starczyłyby na scenariusz kilku filmów sensacyjnych. Z Nieświeża do Bytowa - historia Michała Szymczyka

05/02/2022 17:20

Jego wojenne losy starczyłyby na scenariusz kilku filmów sensacyjnych. Uciekał z niemieckich obozów, walczył w partyzantce i polskim wojsku. Po wojnie Michał Szymczyk z Nieświeża osiedlił się w Bytowie. W naszym mieście rozpoczął pracę z młodzieżą. Zakładał Komendę Powiatowego Urzędu Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego.

Jednak zanim trafił do Bytowa, przeszedł długą drogę. Zaczęła się w Nieświeżu na dzisiejszej Białorusi, siedzibie znanego magnackiego rodu Radziwiłłów. To właśnie tam 26.12.1909 r. urodził się Michał Szymczyk. Jego ojciec Eliasz był wyznania prawosławnego, matka zaś, Stefania Marzejko, katolickiego. - Rodzina babci twierdziła, że popełniła mezalians. Pochodziła ze szlacheckiej rodziny, a za mąż wyszła za chłopa, gospodarza. Była to jednak zubożała szlachta, która sama pracowała na roli - opowiada Bogusław Szymczyk, syn Michała, który swoje życie zawodowe podobnie jak ojciec związał z wojskiem. Przed ślubem jego dziadkowie zawarli intercyzę. - Ta często się zdarzała w związkach różnych wyznań. Umówiono się, że jeśli urodzą się synowie, przyjmą wiarę prawosławną, córki zaś katolicką. Tak też się stało. Wszystkie święta obchodzili podwójnie, wpierw te w obrządku łacińskim, a później bizantyjskim - kontynuuje opowieść B. Szymczyk. Jego ojciec po ukończeniu nieświeskiego gimnazjum przez 4 lata pracował w firmie budowlano-drzewnej. Następnie w kwietniu 1932 r. zgłosił się do wojska, by odbyć zasadniczą służbę. To z armią związał później niemal całe swoje życie. W 1934 r. rozpoczął naukę w Szkole Podoficerskiej. W 1939 r. był zastępcą dowódcy kolarzy, czyli grupy rozpoznania. - Każdy pułk miał swój oddział zwiadu, czyli właśnie rozpoznania. Ojciec nigdy o tym nie wspominał. Dopiero później, sam służąc w wojsku i zgłębiając temat, dowiedziałem się, że na wyposażeniu mieli specjalne rowery. Produkowano je w Radomiu. Posiadały uchwyt na broń, szersze opony. Całość była wykonana tak, by nic tam nie zaskrzypiało - wyjaśnia B. Szymczyk.

Jego ojciec podczas kampanii wrześniowej brał udział w bitwie pod Tomaszowem Lubelskim. - W dostępnych źródłach znalazłem informację, że były dwie bitwy pod tym miastem. Ojciec brał udział w pierwszej, podczas której został ranny i dostał się do niewoli 20.09.1939 r. Jego pluton jednak poddał się dzień później - wyjaśnia B. Szymczyk. Wcześniej skrzętnie ukryli broń i sprzęt, którym dysponowali, by nie dostały się w ręce wroga. - Po wojnie ojciec odszukał jednego ze swoich podwładnych i pojechali w to miejsce. Niczego jednak nie znaleźli. Nie wiadomo, czy depozyt wydostano wcześniej, czy po prostu nie trafili na skrytkę - mówi B. Szymczyk.

W niemieckiej niewoli M. Szymczyk początkowo przebywał w Stalagu XVII A niedaleko Wiednia, następnie przeniesiono go do Tyrolu. Czasu nie tracił. Wychodząc do pracy, bacznie obserwował okolicę, sporządzając mapę. Była niezbędna do ucieczki, którą planował. Szkic okolicy zachował się do dziś w rodzinnym archiwum. - Ojciec naniósł miejscowości, drogi dojazdowe, rzeki i mosty. Można przypuszczać, że były one pod szczególnym nadzorem. Podczas ucieczki należało je omijać. Przy tym cenne na pewno okazywały się naniesione wzniesienia wraz z wysokościami. Z nich można było prowadzić obserwację okolicy. Sam w wojsku zajmowałem się topografią i jako fachowiec jestem pod wrażeniem jego dokładnością. Sam dla siebie po latach porównałem jego mapę z dzisiejszymi. Wszystko zgadzało się z przyjętą przez niego skalą. Pozwalało dokładnie określić odległości pomiędzy miejscowościami - mówi B. Szymczyk.

Uciekali w trójkę, korzystając z mapy terenu M. Szymczyka. Na drogę zgromadzili zapas żywności. Ten jednak nie starczył na długo. Starali się zdobyć pożywienie, ale nie było łatwo. Udało im się jednak dostać aż na Słowację. Niestety, tam ich złapano i oddano w ręce nazistów. - Nie była to jego jedyna próba ucieczki. Mojego ojca przeniesiono w głąb Niemiec do Traben-Trabach, a następnie Köhn - mówi B. Szymczyk.

Michał Szymczyk, jako Białorusin, we wrześniu 1940 r. został zwolniony z obozu jenieckiego. Nakazano mu udanie się do ostatniego stałego miejsca zameldowania, czyli do Warszawy. - Stawił się na posterunku policji. Został skierowany dla poratowania zdrowia do szpitala dla inwalidów wojennych. W tym czasie nawiązał kontakt ze Związkiem Walki Zbrojnej przemianowany później na Armię Krajową - mówi pan Bogusław, syn M. Szymczyka. Stamtąd wrócił w rodzinne strony, gdzie zajmował się pracą w gospodarstwie. O jego konspiracyjnej działalności dowiadujemy się nieco z relacji Maurycego Draczyńskiego, brata Stanisławy - jego przyszłej małżonki. Wspomnienia Maurycego przedstawia nam pan Bogusław.

M. Draczyński początkowo niezbyt przychylnie patrzył na zaloty M. Szymczyka. Tym bardziej zaskoczony był, gdy mianowano go szefem nieświeskiego AK z pseudonimem „Grzmot”. M. Draczyński tak wspomina zaprzysiężenie: „Osobiście byłem zaskoczony tą uroczystą chwilą. (...) Miałem wątpliwości co do takiego wyboru. Przecież w Nieświeżu było dużo o wiele bardziej odpowiednich ludzi”. Tego samego dnia, czyli 3.01.1942 r. zaprzysiężony na członka AK został także M. Draczyński. Przysięgę złożył nie przed kim innym jak M. Szymczykiem. Ich wzajemne kontakty stały się częstsze. Spotkania dotyczyły chociażby informacji o osobach współpracujących z Niemcami. Do takich należał m.in. Żakiewicz. O tym, że w jego domu często przebywają esesmani i żandarmi, powiadomiła pewna Białorusinka. „Nie mogłem w to wszystko uwierzyć, tym bardziej że znałem starego Żakiewicza i często widywałem go w niedzielę, gdy wraz z córkami i synkiem szli do kościoła farnego na mszę. Był katolikiem i, w moim przekonaniu, patriotą. Postanowiłem przekazać te informacje dowódcy AK Michałowi Szymczykowi. Michał na tę wiadomość zareagował podobnie jak ja. Mimo wszystko obiecał, że postara się sprawdzić te rewelacje. Po upływie tygodnia dowiedziałem się, że sprawa została częściowo zbadana przez Kazimierza Krawczenkę. Wstępne ustalenia potwierdziły te szokujące wiadomości. (...) Okazało się, że pan Żakiewicz, kamieniarz z zawodu, okazał się człowiekiem łasym na podarunki esesmanów, które wcześniej zostały zrabowane Żydom” - czytamy we wspomnieniach M. Draczyńskiego. To z jego relacji dowiadujemy się, w jakich realiach przyszło działać nieświeskiemu oddziałowi AK. Zaangażował się m.in. w pomoc społeczności żydowskiej. Ukrywali jej członków, a także przekazywali żywność. Do jednego z najbardziej dramatycznych we wspomnieniach M. Draczyńskiego należy opis rozstrzelania polskiej inteligencji. „Naszym oczom ukazał się straszny widok. Dół długi na 10 metrów, szeroki na 2 metry był wypełniony ciałami pomordowanych ludzi, przysypanych ziemią. Z brzegu wystawała ręka jednego z zamordowanych, tak jakby próbował się ratować... Nieopodal leżały onuce, całe zakrwawione, widocznie oprawcy wycierali sobie nimi ręce. (...) Nie mogłem się modlić, zdołałem się tylko przeżegnać. Serce podeszło mi do gardła”. Byli jednak i tacy, którzy zdołali zbiec, unikając rozstrzelania. Jednym z nich w tajemnicy opiekował się M. Draczyński. Opowiedział mu swoją historię. „Dowieziono nas na rozstrzelanie autem. Wszyscy musieli leżeć twarzą do podłogi. Pilnowało nas 2 Niemców z gotowymi do strzału karabinami. Doprowadziło mnie nad grób dwóch milicjantów i oddali Niemcowi. Ten ponaglał mnie, abym się rozbierał, ciągle trzymając karabin gotowy do strzału. Miałem chaos w głowie. Widziałem wokoło grobu stojących policjantów białoruskich - dobijali leżących w grobie. Niemiec ciągle wołał, abym się rozbierał. Schnell, schnell. Postanowiłem nie dać się zastrzelić. Przypomniałem sobie mego małego synka. Zobaczyłem mamę, Stasię, ojca. Wszystko widziałem jak w kinie. Zdjąłem marynarkę i stojąc tuż przed Niemcem zarzuciłem ją na karabin zbrodniarza. Uciekłem szybko w krzaki. Raptem przeskakując przez strumyk w zagajniku poczułem straszny ból w prawej ręce - tak jakby ktoś zdzielił mnie młotem. Zachwiałem się, kule gwizdały mi naokoło, upadłem na ziemię. Uciekłem dalej przez gaj. Jakieś 200 metrów przez drogę. Wpadłem do żyta jeszcze niezżętego” - czytamy we wspomnieniach M. Draczyńskiego.

- Ojciec nigdy nie mówił zbyt wiele o swojej wojennej działalności w AK. Pamiętam jedynie jedną historię, którą opowiadał. Razem z grupą towarzyszy rozbroili niemiecki posterunek. Może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że mieli tylko jeden pistolet. Karabiny wystrugali z drewna i z takimi atrapami ruszyli na wspomnianą placówkę - opowiada B. Szymczyk.

Pod koniec wojny wraz z wkroczeniem do Nieświeża Armii Czerwonej pojawiło się w miejscowości NKWD, a M. Szymczyk został aresztowany. - Tę historię znam z jego opowieści. Otóż gdy przebywał w więzieniu, do Nieświeża na przepustkę przyjechał jego kolega oficer NKWD. W rozmowie z matką od słowa do słowa dowiedział się o uwięzieniu mojego ojca. „Pójdzie pod stienku [pol. ścianę]” - usłyszał oficer. Ten bez słowa włożył mundur i poszedł do siedziby NKWD. Okazało się, że jest najstarszy stopniem. Ochrzanił wszystkich i powiedział, że rozstrzelać można zawsze, a on zna oskarżonego, wie jaką prowadził działalność i koniecznie trzeba go zabrać do sztabu na przesłuchanie. Wypełnił dokumenty przekazania więźnia i wydostał ojca. Razem dojechali aż do Lublina. Tam powiedział mu wprost: „Tworzy się polskie wojsko, zaciągnij się na ochotnika. Idź na front. Albo przeżyjesz, albo zginiesz, ale do Nieświeża już nie wracaj. Czeka cię tam kula w łeb, a w najlepszym wypadku białe niedźwiedzie”. Tak się rozstali, a ojciec zaciągnął się do wojska - mówi B. Szymczyk. Służył w 3 Pułku Artylerii Lekkiej jako dowódca plutonu łączności. Jednak AK-owska przeszłość go nie opuszczała. W czasie walk o wyzwolenie Kołobrzegu odszukali go oficerowie Informacji Wojskowej, ale nie chcieli mu zrobić krzywdy. Gdy się upewnili, że mają przed sobą M. Szymczyka, powiedzieli mu: „Słuchaj! Myśmy ciebie nie znaleźli, a ty nas nigdy nie widziałeś”. - Czytając później różne wspomnienia osób należących do AK, natrafiłem na informacje, że organizacja ta starała się wprowadzić swoich ludzi na takie stanowiska. Po pierwsze oczywiście chcieli mieć informatorów, po drugie zaś w ten sposób chronili swoich. Podejrzewam, że to z takimi osobami ojciec miał wówczas do czynienia - mówi B. Szymczyk.

M. Szymczyk szlak bojowy zakończył w Berlinie. W 1946 r. został zdemobilizowany i trafił do Bytowa, gdzie już wówczas mieszkała jego siostra wraz z mężem. Zaproponowano mu zorganizowanie Komendy Powiatowej Urzędu Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego. Na siedzibę przystosowano budynek przy ul. Młyńskiej, gdzie wcześniej mieścił się Państwowy Urząd Repatriacyjny. Kierowana przez niego placówka otrzymała m.in. 215 par poniemieckich nart. Przekazano je Liceum Pedagogicznemu oraz Państwowemu Gimnazjum i Liceum w Bytowie. M. Szymczyk w zarząd otrzymał także dwa konie z uprzężą i wóz, by mógł poruszać się po terenie.

M. Szymczyk spisał swoje wspomnienia z czasów działania w Bytowie. Poza nimi opisał również panujące tu stosunki społeczne. „Powiat bytowski był wówczas zasiedlony przez miejscową ludność polską, która w pewnym procencie nie była zadowolona z osadników z ziem centralnych, jak i repatriantów, twierdząc: To są ziemie kaszubskie i my sami je zasiedlimy. Znaleźli się i tacy, którzy prowadzili szeptaną propagandę, że byli właściciele tych ziem wrócą i trzeba będzie je zostawić. Jednak z biegiem czasu stopniowo stabilizowało się życie, zaczęli napływać osadnicy z województw centralnych, jak również z sąsiednich powiatów: z Kościerzyny, Kartuz, Chojnic oraz repatrianci przybyli z terenów ZSRR. W maju 1947 r. do powiatu bytowskiego skierowano przesiedleńców w ramach akcji W, przeważnie ludność ukraińską z województwa rzeszowskiego, lubelskiego i krakowskiego”. W swoim opisie sytuacji pisze m.in. o autochtonicznej ludności. „Z tej grupy zaraz po wyzwoleniu można było odróżnić, która z rodzin należała do Związku Polaków w Niemczech, ponieważ zachowywały one z pokolenia na pokolenie swój język kaszubski i mimo prześladowań nie straciły więzi z polskością. Ludność ta po wyzwoleniu mówiła językiem polsko-kaszubskim i była zadowolona z wyzwolenia spod hitlerowskiego jarzma”.

W 1950 r. M. Szymczyk zatrudnia się w Banku Rolnym w Bytowie, który mieścił się w budynku obecnego banku Pekao SA. - Pracował tam przez 4 lata, ale został zwolniony. Prawdopodobnie przyczyną była jego AK-owska przeszłość - mówi B. Szymczyk. Ta wciąż dawała o sobie znać. W ramach jednej z rocznic w Powiatowym Domu Kultury zorganizowano wystawę. Swoje odznaczenia, a wśród nich m.in. Srebrny Medal „Zasłużony na Polu Chwały”, Srebrny Krzyż Zasługi i Krzyż Walecznych AK pokazał M. Szymczyk. Początkowo jednak ten ostatni kazano mu zabrać. - Wówczas ojciec zadzwonił do mnie. Służyłem wtedy jako zawodowy żołnierz. Odpowiedziałem, że nie ma się czego wstydzić i żeby go nie usuwał. Ostatecznie został - wspomina B. Szymczyk. Innym razem, gdy pracował już jako inspektor w wydziale rolnictwa i leśnictwa Prezydium Powiatowej Rady Narodowej, omijano go przy podwyżkach. - Na spotkaniu odczytywano nazwiska i mówiono, ile komu przyznać. Gdy pojawiało się Szymczyk, przewodniczący rady mówił: „A temu staremu akowcowi nic”. Wiem to z opowiadania naocznego świadka - mówi B. Szymczyk.

M. Szymczyk zmarł w 1986 r. Pochowany został w Bytowie wraz z żoną, także działającą w konspiracji. Na ich mogile napisano: „Tu spoczywają żołnierze AK pseud. Kropka i Grzmot”.

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Reklama

Wideo kurierbytowski.com.pl




Reklama
Wróć do