
Dziś niewielu pamięta mieszkanie kowala położone nad Jeziorem Wiejskim w Łąkiem. Jeszcze mniej wie o tym, że mieścił się tam Armhaus, co po niemiecku oznacza dom ubogich. O zapomnianym obiekcie opowiada nam Eugeniusz Tandecki. - Pamiętam nawet nazwiska tych, którzy tam przebywali - mówi 92-latek z Gochów.
Plac nad Jeziorem Wiejskim w Łąkiem (gm. Lipnica). Plaża, pomost i wiaty. Jest też gdzie zaparkować auto. Trudno się jednak domyśleć, że dawniej stała tu wiejska kuźnia, a obok mieszkanie kowala. Po budynkach nie pozostał żaden ślad. Próżno też szukać ich na archiwalnych zdjęciach miejscowości, które znalazły się w wydanym kilka lat temu albumie z fotografiami z Łąkiego. Zabudowania całkowicie jednak nie przepadły. Zachowały się w pamięci najstarszych mieszkańców. - Pamiętam go bardzo dobrze - zaczyna opowieść o budynku jeden z nich Eugeniusz Tandecki. - Znajdował się nad jeziorem. Szczytem stał do drogi prowadzącej do Brzeźna Szlacheckiego - mówi E. Tandecki. Budynek pod wspólnym dachem mieścił mieszkanie kowala, chlew, w którym trzymał krowę, stodółkę i drewutnię. - Z dworu wchodziło się do korytarza. Na wprost była kuchnia. Pokój na lewo zajmował kowal Bernard Gliszczyński z rodziną. Jedną dużą izbę podzielono na pół, tworząc w ten sposób dwa pomieszczenia - opowiada E. Tandecki. Kuźnia, która znajdowała się bliżej jeziora, a także sam opisywany budynek należały do wsi. To mieszkańcy Łąkiego zatrudniali kowala, zapewniając mu poza miejscem do pracy także mieszkanie. Narzędzia musiał mieć własne. - B. Gliszczyńskiego wspominam jako bardzo dobrego fachowca. Nie tylko podkuwał konie, ale również przy innych sprzętach potrafił dokonać rozmaitych napraw. Po nim byli Chylewski i Megier, ale ci pod względem umiejętności nie dorównywali Gliszczyńskiemu - mówi E. Tandecki. Kowal z Łąkiego pobierał normalną opłatę za swoje usługi, ale nie zawsze w formie pieniężnej. Bywało, że gospodarze płacili mu w naturze, przywożąc chociażby słomę. Do Gliszczyńskiego przychodzili także tzw. chałupnicy, czyli ci, którzy nie mieli własnej ziemi lub mieli jej bardzo mało. Najmowali się do pracy u bogatszych gospodarzy. - Najczęściej przynosili do niego hak do kopania ziemniaków. Często był już wysłużony i dodać do niego trzeba było nowe metalowe elementy. Trafiały do niego także nowe, które miały proste zęby, kowal wyginał je, by lepiej się nimi kopało - opowiada E. Tandecki, dodając: - Od chałupników z Łąkiego Gliszczyński nie pobierał opłat, ale w zamian zobowiązani byli do pracy na jego polu.
Wracając do domu ubogich, trzeba zaznaczyć, że nazwa może być nieco myląca. W rzeczywistości był to jeden pokój, w którym pod ścianami stały łóżka ze słomianymi siennikami. - Pamiętam, że przebywało tam małżeństwo Pałubickich, które było leżące, a także Trapa - mówi E. Tandecki. Trafiali tam ci, którzy nie mieli nikogo, kto mógłby się nimi zaopiekować, a sami nie mogli już pracować na swoje utrzymanie. Pewien wyjątek stanowił wspomniany Trapa, który choć był samodzielny, to przebywał w Armhausie ze względu na słaby wzrok. - Pamiętam go, jak codziennie z taczką jechał do lasu po chrust na opał. Do niej, po obu stronach, uwiązane miał dwie kozy, które pasły się, gdy pracował - mówi E. Tandecki. Ze wspomnianym Trapą wiąże się także żartobliwe wydarzenie. - Kolega postanowił spłatać mu figla. Położył się na taczce. W momencie, gdy Trapa układał chrust i przyciskał go, by więcej się zmieściło, kolega podnosił go plecami - śmieje się E. Tandecki.
Trudno wskazać, przez ile lat działał w Łąkiem dom ubogich. - Nie pamiętam, kiedy powstał. Wiem jednak, że po śmierci wspomnianych osób nikt już w nim nie przebywał - mówi E. Tandecki. Do opieki nad nimi zobowiązani byli mieszkańcy Łąkiego. To oni przynosili przebywającym w domu ubogich ciepły posiłek. - Uzależnione to było od liczby koni. Kto miał jednego, obiad przynosił jeden dzień. Kto dwa, ten dwa dni. I tak każdy po kolei - tłumaczy mieszkaniec Łąkiego, dodając: - Jeśli ktoś nie miał koni, był zwolniony z obowiązku przynoszenia posiłku. Uważano, że sam niewiele posiada, więc nie można na niego nakładać dodatkowych obciążeń. Nie jestem tego pewien, ale myślę, że poza obiadem przynoszono im także inny posiłek, bo jeden dziennie to trochę mało.
E. Tandecki często nie zaglądał do domu ubogich. - Pewnego dnia wybrałem się tam razem z kolegą, który akurat niósł przebywającym tam osobom obiad - opowiada 92-latek. Co wówczas pojawiało się na stołach gospodarzy? - Smażone mięso rzadko. Przeważały zupy, w tym brzadowa z suszonych owoców czy z brukwi, czyli z wrekami. Często przygotowywano dania z ziemniaków. A te podawano na różne sposoby. Popularne były kluski lub kulki z tartych ziemniaków. Zalewano je później mlekiem lub podawano polane tłuszczem. Niekiedy także smażono. Mało jedzono chleba, dieta oparta była głównie na ziemniakach - tłumaczy E. Tandecki.
Trudno wskazać, kiedy dokładnie budynek przestał istnieć. - Na pewno po wojnie. To były trudne czasy. Ktoś potrzebował słomy do pościelenia bydłu, ktoś inny opału. Po śmierci B. Gliszczyńskiego coraz mniejsze znaczenie miała sama kuźnia. Wdowa po kowalu wyprowadziła się do córki, która wraz z mężem mieszkała w Bytowie - mówi E. Tandecki.
Dziś po dawnym wiejskim zabudowaniu nie pozostał żaden ślad. - Bo przecież niegdyś nie budowano na fundamentach - zwraca uwagę E. Tandecki. To w jego pamięci zachował się jego wygląd, a także fakt, że mieścił się tam Armhaus - dom ubogich.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!