Reklama

Tyle w życiu przeszłam, że dziwię się, że tak długo żyję - opowieść o Zenobii Balińskiej

20/03/2021 17:20

- Tyle w życiu przeszłam, że dziwię się, że tak długo żyję - mówi Zenobia Balińska. 96-latka mieszka w Bytowie, ale ponad 60 lat spędziła w Kołczygłowach. Nim do nich trafiła, przeżyła trudny wojenny czas.

Z Zenobią Balińską spotykamy się w Bytowie, gdzie z synem i jego rodziną mieszka od kilkunastu lat. Należy do liczącego 24 osoby grona mieszkańców gminy Bytów, którzy skończyli 95 rok życia. Jej pasją są rozwiązywanie krzyżówek oraz czytanie książek i prasy. Być może umysłowa aktywność sprawiła, że wiele pamięta, zwłaszcza z czasów wojny. Kiedy odwiedziliśmy ją w ub. tygodniu, opowiedziała nam głównie o tym okresie swojego długiego życia.

Jej spokojne lata dzieciństwa w rodzinnym mieście Golubiu Dobrzyniu przerwał wybuch wojny. - Skończyłam właśnie szkołę podstawową - mówi Z. Balińska. 22.05.1940 r., kiedy miała 15 lat, zabrano ją na przymusowe roboty pod Gdańsk. - Wywieziono nas pociągiem. Dziewcząt w moim wieku było więcej. Bardzo płakałyśmy - wspomina. Przydzielono je do prac na polu przy majątku. - Pilnował nas cały czas włodarz. Miał polskie nazwisko, Borowski, ale ani jednego słowa nie usłyszałam od niego w naszym języku. Okropny człowiek, źle nas traktował. Kiedy się do nas odzywał, to z taką nienawiścią przez zaciśnięte zęby. Miałam problem z wiązaniem snopów, nie wychodziło mi. Mocno mnie za to uderzał kijem po rękach. Całe mi napuchły - mówi Z. Balińska. Przemocy doświadczyła dużo więcej. Dziewczęta spały w baraku, do którego wieczorem po pracy wracali mężczyźni. - Przebierali się w żółte mundury i bili nas pałkami, rzucali nas na prycze jak żaby. Kazali nam iść spać, a my nie umiałyśmy im po niemiecku wytłumaczyć, że musimy jeszcze obrać ziemniaki na obiad dla nas i niewolników. Kiedy raz pracowałyśmy na kolanach przy burakach, jeden z Niemców rozebrał się do naga i kazano nam na niego patrzeć. Wstydziłyśmy się i zwieszałyśmy wzrok. Za karę włodarz kopał nas, a my turlałyśmy się od tego po ziemi - opowiada 96-latka.

O tym, jak nastolatki taktowano, nie pisały do swoich bliskich. - Umówiłyśmy się, że nie będziemy ich martwić. Tylko jedna rodzina, właściciele majątku, okazała się w porządku. Mnie i jeszcze jedną koleżankę zapraszała zawsze na obiad. Serce okazywała nam również sklepowa w punkcie, gdzie kupowaliśmy jedzenie. Dla Polaków mieli tam taką marmoladę z buraków, bardzo niesmaczną. A ona zawsze dawała nam po kryjomu tę dobrą, a także bułki - mówi Z. Balińska. W końcu jednak rodziny dowiedziały się, jak traktowano młode dziewczęta. - Raz w pracy podczas przerwy na podwieczorek usiedliśmy jak zawsze osobno - w jednym miejscu my, w innym Niemcy. Naraz zaczęło się zbliżać do nas dwóch z nich. Nie wiedziałyśmy, co nas czeka. Złapali jedną z nas, Irenę. Ładna dziewczyna, miała piękne kręcone włosy, ale była przygruba. Rozebrali ją zupełnie do naga... Ona z tej rozpaczy złapała się za swoje loki i zaczęła głową uderzać w drzewo. Myślałam, że sobie ją rozwali - wspomina Z. Balińska. Upokorzona dziewczyna nic nie mówiąc reszcie, wyżaliła się w liście rodzicom z tego, co ją spotkało. Jej mama opowiedziała o tym innym matkom wywiezionych z Golubia dziewcząt. - Odezwała się do mnie mama z żalem, dlaczego nic jej nie piszę o tym, co tu przechodzimy. Pisała, że mam jej opowiedzieć wszystko od samego początku. Nie miałam wyboru. Wysłałam jej długi list, w którym wszystko wyznałam - opowiada Z. Balińska. - Moją mamę, kiedy siedziała zapłakana nad kartką ode mnie, zastał żołnierz, którzy przychodził do niej codziennie, by zagotowała mu wodę na herbatę. Pracował w warsztacie mojego ojca, który był stolarzem. Niemcy usunęli tatę i musiał iść pracować do Niemca. Nasz zajęło wojsko. I właśnie ten jeden żołnierz przychodził do mojej mamy po wodę. Zapytał ją, dlaczego płacze. Wszystko mu opowiedziała. Obiecał jej: „Ja to załatwię” - mówi Z. Balińska.

Po paru dniach do jej mamy przyjechało dwóch mężczyzn, którzy chcieli zobaczyć list. Po kolejnych kilku dniach ci sami panowie przyjechali do 15-latki. - Szliśmy akurat na obiad. Włodarz na przedzie, reszta za nim. Ci mężczyźni, trzymając w ręku list ode mnie, wywołali moje i koleżanki nazwisko i zapytali: „Kto się tu nad wami znęca?”. Wszyscy jak jeden mąż wskazaliśmy palcem na włodarza. Zabrali go do pałacu i tam się z nim rozprawili. Nigdy więcej go nie zobaczyliśmy. Pamiętam, że wchodząc do budynku, złapano go i rzucono na ziemię, na taką żelazną wycieraczkę. Kiedy się podniósł, był cały zalany krwią - wspomina Z. Balińska. Włodarz miał więcej na sumieniu niż tylko nieludzkie traktowanie niewolników. - Mieli z żoną czworo dzieci. Wziął pod opiekę dodatkowo 14-letnią dziewczynkę, sierotę, z myślą, że pomoże jego żonie przy zajmowaniu się dziećmi. Okazało się, że zgwałcił ją, a ona zaszłą z nim w ciążę - mówi Z. Balińska.

Pracownikom przymusowym obiecano, że nie mają się już czego obawiać, a jeśli ktoś będzie ich bił, to mają o tym powiedzieć osobie, która będzie przyjeżdżała tam w każdą sobotę. - Rzeczywiście zjawiał się co tydzień. Był w porządku, opowiadał nam, że ma dzieci w naszym wieku. Zapraszał do siebie, ale nie odwiedziliśmy go - mówi Z. Balińska.

„TRAFISZ DO LAGRU”

Jesienią przyjechał syn dziedziczki, u której pracowała Zenobia i kazał się dziewczętom spakować. - Odwiózł nas do Torunia, kupił każdej z nas bilet i same wróciłyśmy pociągiem do domu - mówi 96-latka. W Golubiu spędziła całą zimę, uczęszczała do szkoły zawodowej. - Na wiosnę znów wywieźli nas na roboty - pod Chełmno. Tamtejsza dziedziczka chyba mnie polubiła. Raz podpatrzyła, jak robię makaron, bo tam gotowaliśmy sobie sami obiad. Mama mnie tego nauczyła. Potem dziedziczka brała mnie do siebie, żebym jej ten makaron robiła - mówi Z. Balińska. Razem z innymi dziewczynami postanowiły odwiedzić rodziców. - Pociągiem pojechałyśmy do Golubia, skąd chciałyśmy w niedzielę wrócić pod Chełmno. Wszyscy myśleli, że uciekłyśmy. Złapano nas. Akurat kiedy wszyscy szli do kościoła, nas prowadzono na komendanturę. Tam mówiono, że nie możemy uciekać, że mamy pracować, podstawiali nam pod nos pałki do uderzania i pokazywali krzesła, na których się bije, grożąc, że nas też to czeka - mówi. Na groźbach się skończyło, a dziewczęta odtransportowano do pracy. Z. Balińska postanowiła jednak uciec. - Niestety, złapano mnie i wsadzono do aresztu. W rogu pomieszczenia walały się stare dokumenty, a spod nich wydobywało się chrobotanie szczurów. Wchodziły też na moją pryczę, więc trzymałam się krat okienka, zwisając, żeby na mnie nie właziły. Co rusz musiałam przerywać, bo ręce nie wytrzymywały - opowiada Z. Balińska. W dzień pracowała dla gminy, m.in. grabiła, plewiła. Do jedzenia dostawała jedynie suchy chleb i wodę. Przez płot po kryjomu ludzie podawali jej więcej jedzenia. Po dwóch tygodniach odwieziono ją z powrotem do pracy, ale wcześniej musiała podpisać dokument, że jeśli jeszcze raz zbiegnie, przetransportują ją do lagru.

To jednak nie powstrzymało 17-letniej wówczas dziewczyny. - Kiedy usłyszałam, że nadchodzi ruskie wojsko, postanowiłam uciec. Wymknęłam się wieczorem i wsiadłam w pociąg. Kiedy kontrolowano bilety, chowałam się za drzwiami ubikacji. Kiedy mama zobaczyła mnie w drzwiach, aż zbladła. Powiedziała, że stracę sama siebie i jeszcze ich. Tata rzekł do mamy, że dobrze zrobiłam - mówi Z. Balińska. Chowała się w piwnicy, aby nie widzieli jej sąsiedzi. Spała tam na materacu, a mama chodziła do niej z jedzeniem pod pretekstem pójścia po ziemniaki. - Po 1,5 tygodnia, kiedy weszli Ruscy, wyszłam z piwnicy - mówi, dodając: - Potem się dowiedziałam, że dziewczęta, która zostały na majątku, gwałcono, a chłopców, którzy się za nie stawiali, rozstrzelano. Dziękowałam Bogu, że stamtąd uciekłam.

Zaangażowano ją wówczas do opieki nad rannymi. - Wszędzie były „szpitale”: w szkole, hotelu, na poczcie. Tam, gdzie mnie przydzielono, pracował młodszy ode mnie chłopiec, który z własnej woli wszystko robił za mnie - wspomina Z. Balińska. Ale przeżyła też chwile strachu. Kiedy wracała raz z pracy o północy z koleżanką, zaczęli ją gonić Rosjanie. - Byli w samych kalesonach. Udało nam się uciec w małą uliczkę, w której wbiegłyśmy do jednego domu. Mieszkał tam staruszek i pozwolił nam przeczekać. W końcu kiedy już wyszłyśmy, po drodze już pod domem też mijałam Ruskich, którzy koło nas mieli samochody i patrol. Krzyknęli: „Ręce do góry”. Ze strachu aż się trzęsłam. Kiedy zobaczyli na moim ramieniu opaskę, zaczęli wołać „siestra” i się śmiać. Zapomniałam kluczy od domu, ale siostra już na mnie czekała i otworzyła mi drzwi - mówi Z. Balińska.

POWOJENNE KOŁCZYGŁOWY

Wojna doświadczyła także jej sympatię. - Związałam się z rok starszym chłopakiem. Zaręczyliśmy się. Niestety, zginął na froncie. Powiedziałam sobie wtedy, że nie chcę już młodego, bo bałam się, że historia się powtórzy - mówi Z. Balińska. Wtedy poznała o 10 lat starszego Franciszka. - Oboje mieszkaliśmy w Golubiu. Spotkaliśmy się, po jego powrocie z niewoli, na weselu mojej siostry, która wyszła za jego brata - opowiada. Tuż po wojnie, kiedy Zenobia miała 21 lat, wzięli ślub. Krótko po nim przeprowadzili się do Kołczygłów. - W Golubiu nie było pracy ani mieszkań. Podczas wojny męża szwagier pracował przymusowo w gospodarstwie w Kołczygłowach. Kiedy Niemcy wyjechali, zajął po nich ziemię. I my przez tego szwagra się tu sprowadziliśmy. Najpierw mieszkaliśmy w bloku naprzeciwko policji, który podobno już się zawalił. Po kilku latach wybudowaliśmy dom niedaleko dzisiejszej stacji paliw - tłumaczy Z. Balińska.

Jej mąż dostał tu zatrudnienie w fabryce wozów. Następnie w Gminnej Spółdzielni, której został przewodniczącym, a także objął wybudowany wówczas duży sklep z meblami i wyposażeniem, w którym pracował do emerytury. Z. Balińska również jakiś czas pracowała z mężem w sklepie. Jednocześnie zajmowała się gospodarstwem. - Mieliśmy krowę, świnię, owce i ptactwo. Nie było lekko. Iść do pracy, a potem jeszcze zająć się domem. W końcu zwolniłam się z GS-u - mówi Z. Balińska.

Dobrze wspomina życie w powojennych Kołczygłowach. Jej dzieci chodziły tu do przedszkoli i szkół. Najstarszego urodziła jeszcze w Golubiu, resztę na Ziemi Bytowskiej. - Ludzie byli różni, wiadomo, jak wszędzie. Z jedną sąsiadką szczególnie się zaprzyjaźniłam i do dziś mamy kontakt. W Kołczygłowach często chodziło się zabawy na salę naprzeciw kościoła za sklepem. Sylwestra nie opuściliśmy żadnego - mówi z uśmiechem.

Po śmierci męża w Kołczygłowach mieszkała jeszcze 14 lat. W Bytowie z jednym z synów i jego rodziną zamieszkała w wieku 84 lat. Doczekała się 9 wnuków, 13 prawnuków i 2 praprawnuczek.         

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.

Zaloguj się

Reklama

Wideo kurierbytowski.com.pl




Reklama
Wróć do