
W 5 osób zajmowali jeden pokój w starym, XIX-wiecznym drewnianym domu. Figlusowie myśleli o czymś nowszym i większym. Dla dzieci. Pierwsza tragedia spotkała ich w 2018 r. Zmarł ojciec rodziny, kilka lat później jego matka, która była dla wszystkich oparciem. - Na nas zawsze deszcz pada, niechby i nad nami choć raz zaświeciło słońce - mówiła Agnieszka Figlus, która marzy o nowym domu dla rodziny.
Gospodarstwo Figlusów znajduje się na wybudowaniu, niespełna dwa kilometry od Borowego Młyna. Mieszkają w drewnianym domu z dwoma pokojami. Jeden zajmował Mirek Figlus wraz z żoną Agnieszką i 3 dzieci. Drugi zaś jego matka z niepełnosprawnym dorosłym synem oraz bratem swojego męża, który także wymagał całodziennej opieki. Figlusowie myśleli o budowie nowego domu.
Jednak przed rozpoczęciem prac niespodziewanie w listopadzie 2018 r. zmarł M. Figlus. Miał 40 lat. - Pamiętam Mirka. Uczyłam go w podstawówce. Taka tragedia - mówi Grażyna Burant, dyrektorka Zespołu Szkół w Borowym Młynie, z którą spotykam się w placówce, by bliżej poznać losy rodziny. To do tej szkoły uczęszczają dzieci Figlusów.
Po jego śmierci szkolna społeczność zastanawiała się, jak pomóc rodzinie. - Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, postanowiliśmy przygotować dla nich paczki, by choć trochę dzieci rozweselić, pokazać, że w tym trudnym momencie jesteśmy z nimi - mówi G. Burant. W przygotowanie prezentów włączyła się nie tylko szkoła, ale i miejscowi strażacy, Koło Gospodyń Wiejskich „Borowianki” oraz lokalni przedsiębiorcy.
Wkrótce na rodzinę spadł kolejny cios. Wpierw zmarł wujek, a po nim mama M. Figlusa, która po jego śmierci była dla wszystkich oparciem. A. Figlus została sama z trojgiem dzieci oraz niepełnosprawnym szwagrem, który wymaga stałej opieki. - Na nas zawsze deszcz pada, niechby i nad nami choć raz słońce zaświeciło, choć ja już straciłam nadzieję - mówiła wówczas A. Figlus.
- Zorganizowaliśmy spotkanie, na którym pojawili się przedstawiciele szkolnej społeczności, sołectwa, KGW, OSP oraz lokalnych przedsiębiorców. Zastanawialiśmy się, jak możemy im pomóc. Wpierw Rada Rodziców przy szkole podstawowej zgłosiła rodzinę do popularnego programu, w którym ekipa remontuje mieszkania. Niestety, Figlusowie się nie zakwalifikowali. To był kolejny cios dla rodziny - mówi G. Burant, dodając: - Oczywistością wydawała się budowa nowego domu dla nich. Nie ukrywam jednak, że trochę się baliśmy. To był czas pandemii, ceny materiałów szybowały w górę. Łatwo dać nadzieję, a później co? Wówczas na zebraniu głos zabrał lokalny przedsiębiorca Franciszek Adamczyk i wprost powiedział: „Jeśli Borowy tego nie zrobi, to kto?”.
Borowiacy od razu zabrali się do pracy. Przygotowano różnego rodzaju akcje pomocowe. - W szkole zorganizowaliśmy wspólnie z „Borowiankami” słodkie piątki, na których sprzedawaliśmy wypieki. Odbyły się dwa, a zebrana kwota wprawiła nas w zdumienie. Przy wcześniejszych naszych zbiórkach charytatywnych w puszkach pojawiało się kilka tysięcy złotych. Teraz konto zasiliła kwota ponad 11 tys. zł - mówi G. Burant. Powstał także profil facebookowy „Serdeczne cegiełki”, na którym odbywały się aukcje. - Mieszkańcy przekazywali różne rzeczy - od ubrań, przez elementy wystroju wnętrz, po biżuterię. Wszystko schodziło na pniu. Początkowo licytowali okoliczni mieszkańcy, z czasem wieść się rozeszła i cenę podbijały zupełnie nieznane nam osoby. W sumie zebraliśmy blisko 20 tys. zł, gdzie przy wcześniejszych tego typu licytacjach udawało nam się zgromadzić 2-3 tys. zł - mówi G. Burant. By zdobyć więcej pieniędzy na budowę, „Borowianki” zorganizowały również zabawę karnawałową. Poza bawiącymi się pojawiały się osoby, które przychodziły jedynie po to, by wrzucić pieniądze do puszki.
19.03. w ZS w Borowym Młynie zorganizowano kolejne spotkanie. Zaproszono na nie nie tylko społeczność Borowego Młyna, ale wszystkich, którzy chcieliby wesprzeć budowę domu dla Figlusów. W ciągu godziny stworzono harmonogram prac. - Mieliśmy na koncie 40 tys. zł. Wiadomo, na całość by nie wystarczyło, ale chcieliśmy chociaż zacząć. Tymczasem skala pomocy mnie zaskoczyła. Nasi lokalni budowlańcy, którzy sami mają przecież poumawiane terminy i napięty grafik, między sobą ustalili, kiedy i kto pojawi się na budowie. Ale nie tylko to. Któryś z nich mógł przekazać pustaki, inny pręty zbrojeniowe czy zaprawę. Ze zgromadzonej kwoty wydaliśmy do tej pory jedynie nieco ponad 3 tys. zł. Wszystkie materiały otrzymaliśmy od sponsorów - mówi G. Burant, dodając: - Przekazano także okna, stół do salonu czy meble kuchenne. Zgłosiły się również osoby chętne do prac wykończeniowych. Stroną techniczną, w tym pozyskaniem materiałów budowlanych, zajmuje się Roman Reszka wraz ze Stanisławem, mężem siostry M. Figlusa. Wciąż szukamy jednak sponsorów. Kiedy dom stanie, potrzeba będzie nie tylko go wykończyć, ale także wyposażyć. Jeśli ktoś chciałby wspomóc potrzebującą rodzinę, zachęcam do wpłat na konto PKO BP 91 1020 4708 0000 7102 0056 5457 z dopiskiem „Serdeczne cegiełki”. W przypadku przekazania np. materiałów budowlanych lub innej formy pomocy proszę o kontakt telefoniczny pod nr. 690 457 324.
Jak wygląda postęp prac? By się o tym przekonać, udajemy się w odwiedziny do A. Figlus. Jadąc piaszczystą drogą, spoglądamy na piękny goski krajobraz. Nasze myśli jednak skupione są na czymś innym. - To niespełna dwa kilometry, ale i to jest problemem. A. Figlus nie ma prawa jazdy. Przez pewien czas sami dowoziliśmy jej dzieci do szkoły. Teraz jeździ tędy gminny bus, który je zabiera - mówi G. Burant. Po chwili wjeżdżamy na podwórze. Witają nas dwa psy, wesoło merdając ogonem. Piękna wiosenna pogoda, słońce mocniej przygrzewa. Po chwili wychodzi właścicielka. Nieco nieśmiało wita się z nami. Chwilę stoimy przed drewnianym niziutkim domem z dachem pokrytym eternitem. Z boku stoją mury nowego 70-metrowego budynku. W nieco ponad miesiąc stanęła pierwsza nadziemna kondygnacja. Mury muszą trochę przeschnąć, by można było przejść do następnych prac. W kierunku placu budowy prowadzi nas A. Figlus. - Tu mamy wejście do mieszkania i mały korytarz - zaczyna nas oprowadzać właścicielka. - Dalej jest mała piwniczka i pojawią się schody na piętro. Skręcamy w lewo i mijamy łazienkę, a następnie dwa pokoje. Schodzimy niżej do kotłowni i pralni. Z kolei po prawej stronie od wejścia mamy salon z aneksem kuchennym - z błyskiem w oku opowiada A. Figlus, po czym staje na środku salonu. - Tu stanie stół, przy którym razem wypijemy obiecaną kawę - zwraca się z uśmiechem do G. Burant.
O przeszłości A. Figlus wspomina niechętnie. - Wróciliśmy z mężem z urodzin. Położył się spać. Następnego dnia rano podszedł do mnie wówczas 7-letni syn i powiedział, że budził tatę, ale on nie wstaje. Zdziwiłam się. Mirek zawsze wstawał wcześnie, by oporządzić zwierzęta. Po chwili zorientowałam się, że nie żyje. Przed pójściem spać powiedział jeszcze do mnie: „Dobrze, że my ciebie tu mamy”. To były jego ostatnie słowa... - z trudem powstrzymuje łzy A. Figlus. Z dnia na dzień została sama na ponad 10-hektarowym gospodarstwie. Córka miała wówczas 9 lat, synowie 7 i 6. - Dzieci zamknęły się w sobie. Zwłaszcza starszemu chłopakowi bardzo brakowało ojca. Interesuje się majsterkowaniem. Towarzyszył tacie we wszelkich gospodarskich pracach - mówi kobieta. - Zastanawiałam się, jak sobie poradzę i z gospodarstwem, i z opieką nad dziećmi, a do tego jeszcze niepełnosprawni wujek i szwagier. Ogromne wsparcie dała mi teściowa. Z pomocą przyszła też siostra Mirka ze swoim mężem Stanisławem. To on wraz ze swoimi synami zajęli się pracami polowymi. Ja z kolei zajmuję się doglądaniem zwierząt. Pomagają mi w tym dzieci. Lata mijały, życie toczyło się dalej. Mi jednak po głowie cały czas chodziła budowa nowego domu. To było marzenie męża, nasze. Co tu dużo ukrywać, ze względu na ograniczone środki bałam się podjąć tego zadania. Łatwo zacząć, trudniej skończyć. Do tego jeszcze wówczas ceny materiałów mocno skoczyły w górę. Przekonał mnie jednak siostrzeniec: „Zaczniemy i powoli będziemy kontynuować. Jakoś podołamy” - opowiada A. Figlus.
Na rodzinę spadł kolejny cios. Zmarł wujek, a po nim teściowa. - To był luty, Matki Bożej Gromnicznej. Wstała i chciała jechać do kościoła. Poczuła się jednak słabo i ostatecznie została w domu - opowiada A. Figlus, dodając: - Po chwili przybiegła córka, mówiąc, że babcia źle się czuje. Pobiegłam sprawdzić. Teściowa narzekała na duszność. Wezwałam karetkę, ale nie zdołali już jej pomóc. To był cios zwłaszcza dla córki, która była z teściową bardzo związana.
Kolejne katastrofy, które dotykały rodzinę, odcisnęły na niej swoje piętno. Pojawiło się zwątpienie i brak wiary w to, że może być lepiej. - Bardzo byłam zdziwiona, kiedy po śmierci męża pojawiły się osoby, które przekazały nam paczki na święta. Ktoś wjechał na podwórko i wręczył prezenty, za chwilę kolejny bus i inne osoby wyładowały biurko. To był pierwszy promyk radości po stracie Mirka. Zwłaszcza dzieciom brakowało uśmiechu na twarzy. Cieszyłam się ich szczęściem. Z kolei po śmierci teściowej mieszkańcy Borowego Młyna przyszli, by pomóc nam w dokończeniu budowy naszego wymarzonego domu. Poczułam, że w tym całym naszym nieszczęściu nie jestem sama. Nie tylko rodzina, ale i inni o nas pamiętają. Serce się raduje. Wszystkim jestem niezmiernie wdzięczna. Trudno to wyrazić słowami - mówi A. Figlus. Z budowy cieszy się nie tylko ona, ale także dzieci. - Nie raz przychodzą do mnie i mówią: „Mamo, idziemy?”. Ale gdzie? - dopytuję. „No, chodź!” - odpowiadają. Wówczas idziemy na budowę. Spacerujemy po niej i rozmawiamy, co gdzie będzie. Dzieci się bardzo cieszą, że będą miały swój przysłowiowy kąt. Zwłaszcza córce, która w tym roku kończy 14 lat, bardzo tego brakuje - mówi A. Figlus. Gdy opowiada o powstającym domu, jej nastrój momentalnie się zmienia. Uśmiecha się, weseleje. Żegnając zaś mówi: - Patrząc na rosnące w oczach mury, na otrzymaną pomoc... Teraz mam nadzieję, że tak jak teraz na niebie i nad nami jednak zaświeci słońce.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!