
Intrygujące zdjęcie. Grupa ludzi, a nad nimi napis „Plac sportowy imieniem marszałka Józefa Piłsudskiego”. - Wykonano je w Gliśnie Wielkim - mówi Jan Skiba, który opowiada nam nie tylko o tym.
- Moja mama pochodziła z Koziego, wybudowania w okolicy Gliśna Wielkiego. Ojciec natomiast ze Studzienic. Razem zamieszkali w Gliśnie Wielkim, gdzie urodziłem się 5.11.1934 r. - mówi Jan Skiba, dziś mieszkaniec wybudowań Ciemna. Przyglądając się starym zdjęciom, snuje opowieść o życiu w przedwojennym Gliśnie Wielkim, położonym tuż przy dawnej polsko-niemieckiej granicy.
Jego ojciec, by utrzymać rodzinę, imał się różnych zajęć. Zarówno w Polsce, jak i Niemczech. - Za granicą tylko czekano na pracowników takich jak on. Zwłaszcza duzi gospodarze zabiegali o nich w sezonie, gdy żniwiono czy kopano ziemniaki. Niekiedy opłacało się nawet legalnie wykupić przepustkę na wyjazd za granicę. Niemcy nie zgłaszali nielegalnie pracujących, co więcej, nawet ich chronili - opowiada J. Skiba, przytaczając historię, która przydarzyła się jego ojcu: - Przekroczył granicę, ale dostrzegł go niemiecki strażnik i ruszył za nim. Ojciec, by się ukryć, wskoczył do sklepu. Właściciel o nic nie pytając, kazał mu się schować w piwnicy. Po chwili wbiegł strażnik i zapytał Niemca, czy kogoś widział. Ten bez zastanowienia powiedział: „Nie, tu nikogo nie było”. Później ojciec pracował w jego gospodarstwie.
Bliskość granicy, a zwłaszcza bieda po polskiej stronie, skłaniały do szmuglowania. A przemycano wszystko - i krowy, i gęsi, i jaja. - Granica wiodła mniej więcej metr od dzisiejszego mostu na rzece Kamienicy. Po polskiej stronie był tylko jeden strażnik. Nikt sobie nic z niego nie robił. Gdy ruszał na obchód, mieszkańcy szybko przeskakiwali słupek graniczny i nawet gdy pogranicznik przybiegał, mówili mu wprost: „Jestem po niemieckiej stronie i nic nie możesz mi zrobić, bo tobie granicy przekroczyć nie wolno” - mówi J. Skiba. Przemytem nie zajmowali się jedynie Polacy. - Część Niemców miała pola, po przeciwnej stronie granicy. Ci mieli stałe przepustki, by móc je obrabiać. Często się zdarzało, że na wóz z podwójnym dnem na wierzch kładli obornik, a pod spodem mieli różne rzeczy, a nawet przewozili ludzi - opowiada J. Skiba.
W jego pamięci zachował się także obraz brukowania dróg w okolicy. Tym zajmowały się specjalne brygady. - Na czele stała czwórka majstrów. To byli stary Modrzewski, Gliszczyński, Rekowski z Gliśna, a pochodzący z Tuchomka, i Ciemiński. Oni wyłącznie tym się zajmowali - wspomina J. Skiba. Inna grupa, z zewnątrz, pozyskiwała kamienie. - Rolnicy sam informowali o nich. Niekiedy odkopywali nieco, zaznaczali odpowiednie. Następnie je strzelano - mówi J. Skiba, dodając: - Przy tym mój ojciec również pomagał. Miał jednak wypadek i urwało mu kciuk.
Kamienie układano wzdłuż drogi w sterty szerokie na dwa metry. Brukowano nie tylko główne drogi, ale także boczne. Jedna z nich wiodła na tzw. Biskupią Górę, skąd droga prowadziła na Piaszno. - Trudno się na nią wchodziło nie tyle z powodu wysokości, co zalegającego tam piasku. Po jednej z ulew zmyło go nie tylko na drogę poniżej, wiodącą do Ciemna, ale także na pobliskie łąki. Było go tyle, że gospodarze musieli wywozić wozami - mówi J. Skiba. Po tym zdarzeniu postanowiono utwardzić drogę. Kamienie wywożono także do Bytowa. - Woziły je 3 albo 4 tzw. buldogi, duże niemieckie ciągniki. Myślę, że składowano je na stacji i transportowano gdzieś dalej - mówi J. Skiba, który baczniej przygląda się jednemu z rozłożonych przed nim zdjęć. Przedstawia grupę ludzi, a nad nimi napis na drewnianej tablicy. „Plac sportowy imieniem marszałka Józefa Piłsudskiego”. - Wpierw mieścił się w wiosce, a później przeniesiono go na Biskupią Górę. Zbudował go tam miejscowy kierownik szkoły, a jednocześnie wójt, Józef Słomiński. Plac miał drewnianą podłogę. Tam urządzano zabawy i okolicznościowe przemowy - opowiada J. Skiba, dodając: - Na zdjęciu rozpoznaję Magdę, która była u Słomińskiego gosposią. Pochodziła ze Spiczaków.
Mieszkaniec Ciemna wspomina też postać samego J. Słomińskiego. - Chodziłem do miejscowej szkoły. Lekcje prowadziła m.in. moja ciocia. Słomiński rozdzielał zadania, czego mają uczyć. A sam wyjeżdżał czy to do Borzyszków, czy Lipnicy - wspomina J. Skiba. Do placówki uczęszczało sporo dzieci. - W samym Gliśnie Wielkim było ich bardzo dużo. I tak u Mielewczyka 16, u Ciemińskiego 12 albo 13. To samo u Brzezińskich. Liczyłem, ale zawsze się u nich mylę. Wiem natomiast, że było tam w rodzinie przeszło 80 wnuków - wymienia J. Skiba.
W jego pamięci zachowały się także obrazy z wybuchu wojny. - Utkwił mi w pamięci widok Marcina Wichra, który był sołtysem. Miał duży dzwonek i nim dzwonił, tak co dwa, trzy gospodarstwa. Następnie czytał, że ogłoszono mobilizację. „Niemiec jest już w Borach Tucholskich. Wyjazd od mlecznej ławy od Brzezińskich o godz. 10.00. Pojadą trzy furmanki”. Pamiętam jednak, że widziałem jedynie dwie. Mleczna ława to było miejsce przy granicy z Niemcami, skąd za granicę wożono mleko - tłumaczy.
Najpierw zmobilizowani pojechali w stronę Chojnic. W mieście mieli otrzymać mundury, a następnie udać się w Bory Tucholskie. Ostatecznie skierowano ich do Warszawy. - Wraz z oddziałem ojciec był na moście Poniatowskiego, kiedy nadleciał niemiecki samolot. Co ten im narobił, to szkoda gadać! Ojciec niedługo potem dostał się do niewoli. Wśród jeńców nie było nikogo, kto podjąłby się tłumaczenia. Ostatecznie wystąpił ojciec. Rozpoznał go jeden z niemieckich oficerów. Jak się później okazało, razem chodzili do szkoły. Oficer wypisał mu zwolnienie do domu. Ojciec pociągiem przyjechał do Bytowa i dalej pieszo szedł do domu. Wybrał jednak nie główną drogą, a boczną. W Niezabyszewie skierował się na Piaszno i tamtędy drogą dostał się do Gliśna Wielkiego. Szedł w polskim mundurze. W nocy zrzucił go i polecił swojej matce, żeby go schowała. Ta ukryła go w chlebowym piecu. Rano w domu pojawiła się niemiecka policja. Jakoś dowiedzieli się o powrocie ojca. Musieli się ze sobą gdzieś porozumieć, że wraca. Przeszukali dom, ale munduru nie znaleźli. Nie mogli więc go aresztować - opowiada J. Skiba.
Kiedy zmobilizowani ruszyli w stronę Chojnic, następnego dnia w Gliśnie Wielkim pojawili się pierwsi niemieccy żołnierze. - Myśmy, jak to dzieci, stali obok zabudowań Spiczaków i się temu przyglądaliśmy. To był oddział 8-10 motorów z boczną przyczepką z karabinem. Przejechali przez wieś i udali się w stronę Ciemna. Nie było potrzeby, by się zatrzymywali. W Gliśnie Wielkim nie było młodych mężczyzn - mówi J. Skiba. Dzień po tym wydarzeniu aresztowano J. Słomińskiego. - Pod szkołę podjechał czarny samochód. Wyszli z niego Niemcy i wyprowadzili naszego nauczyciela. Zabrali go w stronę Bytowa. Pamiętam, że za autem pobiegł jego pies, który jednak wrócił do wioski trzy dni później. Usiadł przy schodach do szkolnego budynku i tak siedział. Miejscowe kobiety się nad nim ulitowały i przynosiły mu jedzenie. Pamiętam, że ktoś go później zabrał do siebie, ale nie potrafię sobie przypomnieć kto - wspomina J. Skiba, dodając: - O losach Słomińskiego nic nie wiedzieliśmy. Jedni mówili, że wieźli go na Gdańsk, inni że na Słupsk, jeszcze inni, że do Bytowa. Dopiero po wojnie dowiedzieliśmy się, że go zabili. Przywieziono też jego szczątki. Wydaje mi się, że początkowo chciano go pochować na Piszczatej Górze w Borzyszkowach razem z innymi poległymi. Ostatecznie spoczął na cmentarzu przy miejscowym kościele. Ale jak to się stało, nie mogę powiedzieć, bo mnie przy tym nie było.
Potem jako młody chłopiec zaczął chodzić do niemieckiej szkoły. W pamięci utkwiły mu zwłaszcza lekcje pisania. - Gdy pewnego dnia nauczyciel zobaczył moją literę, nic nie powiedział, tylko dostałem 6 razy w tyłek. Po chwili, gdy ponownie ją napisałem, czekało mnie kolejne 6 razów i znów ani słowa wyjaśnienia. Zapłakany pisałem dalej. Pamiętam, że dostałem wówczas 22 razy na tyłek. Mój kolega pisał tak samo i dostał 24 razy. Byłem zadowolony, że jestem lepszy od niego - śmieje się J. Skiba. W pamięci utkwiły mu postacie Niemców - Wenckowskiego, nauczyciela, i Erlicha. - Ten ostatni miał synów w SS, uważał się więc za kogoś lepszego. Każdą niedzielę musiałem mu na polowaniu zające naganiać - wspomina mieszkaniec Ciemna, dodając: - Mieli parobka, ale nikomu nie chcieli powiedzieć, co to za jeden. W końcu Erlich palnął do mnie, że to mój kuzyn. Przyznałem się, bo co miałem robić. I tak zostało. Mój „kuzyn” zawsze mi mówił, co się w okolicy dzieje. Podczas polowań pomagał mi też utrzymać dużego psa Erlicha, bo ja nie miałem tyle siły.
Pamięta jedną z obław na tzw. bunksiarzy. - To było tak. Podczas jednego z polowań w pewnym momencie wyrwał mi się pies Erlicha. Ten strasznie na mnie i „kuzyna” nawrzeszczał. Nigdzie nie mogliśmy tego psa znaleźć. Nagle spod sterty sosnowych gałęzi usłyszeliśmy podejrzany hałas. Niemiec zmusił parobka, żeby wszedł do środka. Okazało się, że w środku ktoś spał jak zabity. Wczołgał się tam też Erlich, który zauważył swoje skradzione z piwnicy słoiki - opowiada J. Skiba, dodając: - Później zrobiono obławę na tego człowieka. Przyjechali Niemcy konno i na motorach. Okrążyli go i aresztowali.
Szczegółowo relacjonuje też moment wkroczenia Armii Czerwonej. - W Gliśnie Wielkim zmarł niemiecki oficer. Żołnierze szli w kondukcie żałobnym do Ciemna, by pochować go na niemieckim cmentarzu. Myśmy jako małe dzieci z ciekawości się temu wszystkiemu przyglądali. Orszak był tak liczny, że gdy pierwsi wchodzili na most na Kamienicy, to ostatni dopiero wychodzili z wioski. Gdy szli, nadleciał mały radziecki samolot, tzw. wrona. Po chwili pojawiło się ich więcej. Ci im dali do wiwatu. Przy wjeździe do Ciemna na drzewach resztki ubrań wisiały. Tak oni tam dostali. Wieczorem Niemcy wrócili i radzili nam, byśmy to, co mamy, zakopali w ziemi, bo Rusek wszystko znajdzie. Szuka szpilkami. Dodatkowo powiedzieli, byśmy uciekali, bo następnego dnia będą walki - mówi J. Skiba. Jego dziadek posłuchał rady i ukrył wszystko, łącznie z workami z mąką w dole za domem. Na wierzch nakładli gałęzi, a wszystko przysypali piaskiem. Po przejściu frontu okazało się, że rzeczywiście Ruscy teren przeszukiwali, bo worek z mąką był strasznie pokłuty.
Nim jednak walki rozgorzały, rodzina Skibów chciała się ukryć. - Mieliśmy przygotowany bunkier. Duży, na kilka rodzin. W pobliżu wykopany mieli też Wichrowie i Wirkusowie. Wyruszyliśmy o godz. 7.30 i... nie zdążyliśmy dotrzeć. Kiedy zaczęto strzelać, wjechaliśmy w zagajnik. Rozchyliliśmy gałęzie i tam wprowadziliśmy konia i wóz. Znalazł nas jeden z gospodarzy, który mówił, że jest tam zbyt niebezpiecznie. Radził, by schować się w bunkrze. Zmierzchało, więc postanowiliśmy pójść za jego radą. Tam dopiero dostaliśmy! Po pierwszym nalocie od razu stamtąd uciekliśmy - opowiada J. Skiba. Jego mama i dziadek postanowili sprawdzić, jak wygląda wieś po bombardowaniu. - Gdy szli drogą, nadleciał samolot i im nie przepuścił. Zrzucił bombę. Na szczęście wpadła na pobliskie łąki, wryła się w miękki grunt i nie wybuchła - mówi J. Skiba. Ich dom był zniszczony. Ocalała jedna izba. Schronili się u Ciemińskich. - Było tam 5 czy 6 rodzin. Małe dzieci spały w łóżkach, większe pod, a matki na siedząco, oparte o wezgłowie - mówi J. Skiba, dodając: - Ok. godz. 10.00 coś pod oknem mignęło. Stary Ciemiński wyszedł i za domem zobaczył Ruskich. Zapytali, czy jest u nich Niemiec, gdy się dowiedzieli, że nie, odeszli i nic nam nie zrobili - mówi J. Skiba. Po kilku dniach kazali im jednak opuścić gospodarstwo. - Mieliśmy jechać do Ostrowitego, bo w Gliśnie Wielkim będą walki. Brat zaprzągł konia. Ruszyliśmy w drogę, a tu pojawiła się kolejna informacja o blokadzie drogi. Nie wolno było nigdzie jechać. Bo właśnie w Ostrowitem trwały walki - mówi J. Skiba. Ponownie wrócili do Ciemińskich. Przez tydzień żywili się gotowaną wodą z dodatkiem mąki. - Nikt jednak nie narzekał - mówi J. Skiba, dodając: - Po tygodniu razem z siostrą poszliśmy do Gliśna Wielkiego. W domu dziadków usłyszeli gdakanie kury, która schowała się pod schodami. Siedziała cicho i Ruscy jej nie usłyszeli. Odezwała się dopiero, gdy nas usłyszała. Zabraliśmy ją ze sobą. Zobaczył nas jednak jeden z rosyjskich żołnierzy. Chciał nam ptaka odebrać. Siostrę postawił z boku, a do mnie powiedział, że zastrzeli jak psa. Na to naszedł oficer i rzekł, żeby strzelał do Niemców, a nie dzieci.
Rodzeństwo udało się w stronę zabudowań Ciemińskiego. Kurę dali kobietom, które ją oskubały, a następnie zalały wodą. - Dokładnie 32 lub 34 filiżankami. Dziś nie pamiętam iloma konkretnie. Chodziło o to, by każdy dostał po jednej filiżance. Woda jednak nie zdążyła się zagotować, gdy pojawił się oficer, który mnie uratował. Złapał kurę za nogi, wyciągnął i poszedł z nią w swoją stronę - opowiada J. Skiba.
Na tym kończy opowieść o historii Gliśna Wielkiego. Na chwilę wraca jeszcze do starych fotografii, opowieści o pobliskich Borzyszkowach z parafialnym kościołem, gdzie znajdowały się karczmy, sklepy. To już jednak zupełnie inna historia.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!