
- Zapakowano nas do więźniarek. O niczym nie informowano. Baliśmy się, co z nami będzie. Gdzie nas wywiozą? - opowiadał o swoim internowaniu Jan Wyrowiński podczas konferencji poświęconej okresowi stanu wojennego. Wspomnieniami z tego czasu dzielili się także pozostali uczestnicy.
- W ub.r. pojawiła się propozycja, by naszą konferencję rozszerzyć o pozanaukowy dyskurs, w którym udział biorą znawcy tematu. Stąd nasze spotkanie w Zagrodzie Styp-Rekowskich w Płotowie - mówił na otwarciu konferencji 16.09. jej współorganizator prof. Daniel Kalinowski z Akademii Pomorskiej w Słupsku, dodając: - Tegoroczną poświęciliśmy okresowi pomiędzy 1980 a 1989 r. To, patrząc na lata, dość krótki czas, ale za to obfitujący w wydarzenia, które zmieniły nie tylko Kaszuby czy Polskę, ale całą Europę. Cieszę się, że spotkaliśmy się w gronie, w którym z jednej strony są starsze osoby, mające własną opowieść, wspomnienia z tamtych lat, a z drugiej młodzież, spoglądająca na ten okres z perspektywy czasu i dla nich dość odległego.
Po krótkim przywitaniu młodzież z I Liceum Ogólnokształcącego w Bytowie przygotowana przez nauczycielkę Małgorzatę Ryś przeczytała fragmenty wspomnień z okresu stanu wojennego bytowiaka Wacława Pomorskiego, zaangażowanego w działalność opozycyjną, a także Anny Boguckiej-Skowrońskiej, jedynej internowanej kobiety z regionu słupskiego. Po nich Eliza Paszylk oraz Amelia Hoppe odczytały zebrane przez siebie wspomnienia swoich dziadków (publikujemy je obok). Następnie głos zabrali starsi, którzy wydarzenia tamtych lat znają z własnego doświadczenia. - Wróciły do mnie wspomnienia. Zwłaszcza gdy usłyszałem o ostatnim pociągu, który przyjeżdżał do Brus o godz. 22.30. Bardzo dobrze go pamiętam. Jeden jechał z Chojnic do Kościerzyny, a drugi z Gdyni do Chojnic. W Brusach była tzw. mijanka. Często nimi jeździłem, a tym z Gdyni przyjechałem po raz pierwszy na Kaszuby ze swoją przyszłą żoną - wspominał Jan Wyrowiński, prezes Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. Z uczestnikami dzielił się także opowieściami z internowania. - Trzymano mnie w Potulicach. Panowały tam bardzo trudne warunki. Pamiętać należy, że w czasach hitlerowskich po Stutthofie Potulice były drugim tak dużym obozem. Wśród tych, którzy tam zginęli podczas wojny, duży odsetek stanowiły dzieci. Miejsce dla mnie tym bardziej szczególne, że część mojej rodziny w czasie okupacji właśnie tam więziono. Po latach w czasie stanu wojennego mnie także tam osadzono. Wśród internowanych były także osoby, które jako dziecko przebywały w obozie nazistowskim, a później za opozycyjną działalność uwięziły ich w tym samym miejscu komunistyczne władze Polski - mówił J. Wyrowiński, dodając: - Na ówczesnych konferencjach prasowych pojawiało się ze strony zachodnich dziennikarzy niewygodne dla PRL-u pytanie o to, dlaczego w Potulicach, miejscu martyrologii mieszkańców Pomorza, więzieni są internowani. To spowodowało, że nas przeniesiono. Zapakowano do więźniarek. O niczym nie informowano. Baliśmy się, co z nami będzie. Gdzie nas wywiozą? Zdaje się jednak, że kolumna się zgubiła. W pewnym momencie usłyszałem, jak zapytali kogoś o drogę. Osoba odpowiedziała po kaszubsku. Poczułem ogromną ulgę. Nie wieźli nas w nieznane, byłem u siebie. Z Potulic przywieziono nas do Strzebielinka koło Wejherowa. Po wcześniejszych doświadczeniach było dla nas jak sanatorium. Kiedy stanęliśmy pod murem ośrodka, ze środka usłyszeliśmy pieśń: „O, Panie, który jesteś w niebie,/wyciągnij sprawiedliwą dłoń!/Wołamy z wszystkich stron do Ciebie/O polski dom, o polską broń”. Panowała podniosła atmosfera. Wśród śpiewających gdańskich opozycjonistów znajdował się przyszły polski prezydent Lech Kaczyński.
Po nim głos zabrała bytowianka Elżbieta Szalewska, która wówczas pracowała w Wojewódzkim Biurze Planowania Przestrzennego w Słupsku. - Sierpień 1980 r., gorące lato i nie tylko dlatego w powietrzu czuło się napięcie. Przyjechałam do rodziców do Bytowa. W mieście widziałam wywieszone demonstracyjne flagi, zakłady strajkowały. Mam wrażenie, że miasto było bardziej aktywne niż Słupsk. Myśmy tam czekali na to, co się wydarzy - mówiła E. Szalewska, dodając: - Na pierwszy dzień stanu wojennego byłam umówiona ze znajomymi w Smołdzinie. Pamiętam, że wówczas leżało sporo śniegu, bo zabrałam narty biegowe. Przypięłam je i udałam się na autobus. Wsiadłam i pojechałam. Od nich dowiedziałam się o sytuacji w kraju. Aresztowali mojego znajomego z biura planowania. Pierwsze, co zrobiłam po przyjściu w poniedziałek do pracy, to z jego biurka wyciągnęłam wszystkie nielegalne materiały, tzw. bibułę. Służby nie zdążyły jeszcze zrobić u niego rewizji. Po Słupsku krążyła także plotka, że miejsca, gdzie mieszkają milicjanci lub żołnierze, są oznaczane i ci z Solidarności będę ich mordowali. Ktoś coś takiego rozpuścił.
Kilka słów o drobiazgowych przygotowaniach do internowania działaczy powiedział prezes ZKP. - Dysponuję listą osób z września 1981 r., które miały zostać aresztowane. Przy każdym nazwisku jest podany powód zatrzymania, wymienieni ci, którzy mieli dokonać aresztowania, łącznie ze stopniami służbowymi. Nawet stopień kierowcy i nr rejestracyjny samochodu, którym aresztowanego miano przewieźć. Stąd wiem, że kierowca, który mnie wiózł, był w stopniu pułkownika - mówił J. Wyrowiński. Kilka słów poświęcono także materialnym świadectwom schyłku komunizmu. Pokazywano więc kartki na żywność, a także opieczętowane koperty z napisem „ocenzurowano”. - Po 13.12.1980 r. nie wolno było się przemieszczać bez oficjalnej zgody. Chciałam jechać do rodziców do Bytowa na święta. Musiałam się więc udać do Urzędu Miejskiego w Słupsku po pozwolenie. Podobnie w pracy. Z ratusza otrzymałam pozwolenie, napisano w nim: „Zgoda na wykonywanie fotografii w terenie do celów służbowych”. Zrobiliśmy sobie też grupowe pamiątkowe zdjęcie właśnie z tym pismem. Oba zachowałam na pamiątkę - wspominała E. Szalewska. - Przechowuję listy swojego wujka z Gdańska, który każdy zaczynał w ten sam sposób: „W pierwszych słowach serdecznie pozdrawiam pana cenzora” - mówiła jedna z uczestniczek, nawiązując do cenzurowania przez władze korespondencji.
Podsumowując pierwszy dzień konferencji, prof. D. Kalinowski powiedział: - Okazuje się, że wcale nie mamy wielu tytułów książek opisujących wydarzenia z tamtego okresu, zwłaszcza jeśli mówimy o wspomnieniach. Z bytowskiego punktu widzenia te W. Pomorskiego są jedynymi tego rodzaju. Być może istnieją inne, ktoś pisał dziennik, ale nie zostały wydane.
Dzień później 17.09. konferencja przeniosła się do sali portretowej Muzeum Zachodniokaszubskiego w Bytowie. Bożena Ugowska mówiła o trudnej sytuacji dziennikarzy podczas stanu wojennego na przykładzie Stanisława Pestki. Do tej tematyki nawiązał Andrzej Busler, przypominając, że Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego zawiesiła na Wybrzeżu 70 dziennikarzy. - To 1/3 wszystkich trójmiejskich dziennikarzy, a jednocześnie największy odsetek w kraju - mówił A. Busler. Z kolei Dariusz Majkowski mówił o felietonach Eugeniusza Gołąbka - dziś znanego przede wszystkim z monumentalnego słownika polsko-kaszubskiego - które ten publikował w „Pomeranii”, kaszubskim piśmie społeczno-kulturalnym. Swoim ciętym językiem opisywał polskie realia życia codziennego w latach 1979-1995. - Krytycznie podchodził do nadawania przez Kaszubów pewnych imion, które kojarzyły mu się z krakaniem wron, np. Darrrek, Jarrrek - mówił D. Majkowski, dodając: - Całkiem poważnie pisał o tym, że Kaszubi pracują coraz więcej. Wielu po powrocie z pracy zaczyna kolejną. Uważał to za negatywne zjawisko.
Referaty wygłosili jeszcze Zuzanna Szwedek-Kwiecińska oraz D. Kalinowski. Po wystąpieniach wywiązała się dyskusja, podczas której mówiono przede wszystkim o potrzebie zbierania wspomnień i pamiątek nie tylko dotyczących stanu wojennego czy Solidarności.
13.12.1981 r. moja babcia chciała pojechać na przysięgę do swojego późniejszego męża do Sieradza. Wyjechała dzień wcześniej z rodzinnego miasta z Brus do swojego wujka w Bydgoszczy, by ten zawiózł ją na dworzec. Milicja zatrzymywała wszystkich, którzy poruszali się bez przepustki. Babcię zrewidowano i pytano, dokąd jedzie, po co i co ze sobą wiezie. W pociągu ruch był spokojny. Wysiadając w Sieradzu, spotkała mieszkańców Pomorza. Powiedzieli jej, że nie wiedzą, czy będą w stanie dotrzeć na przysięgę. Pierwsza brama na terenie koszar wojskowych była otwarta. Nikogo nie wpuszczono jednak do biura. Czekali ok. 2 godzin. Nikt nic nie wiedział. Wyszedł przełożony wojskowy, który oznajmił, że w nocy ogłoszono stan wyjątkowy i nikt nie zobaczy swoich bliskich. Wszyscy byli przerażeni. Prosili o możliwość spotkania ich choć na moment. Po chwili pozwolono na 15-minutowe widzenie. Babcia nie zobaczyła przysięgi wojskowej, nie mogła też nic dziadkowi przekazać, bo ten miał zakaz zabierania czegokolwiek.
Wracając z Sieradza, musiała jechać do Zduńskiej Woli, bo linie kolejowe z czasem się zamykały. Na ulicach pusto. W niedzielę ok. godz. 11.00 ulicami jeździły tylko samochody wojskowe. Spotkała miłego kierowcę, który Jelczem zabrał ją na dworzec, by stamtąd mogła ruszyć w drogę powrotną. Nie wiadomo było, czy pociąg w ogóle pojedzie. Ostatecznie się pojawił. Ludzie w środku nie przemieszczali się, przez całą drogę słuchali radia z informacjami o tym, co aktualnie dzieje się w kraju.
Do Brus babcia przyjechała ostatnim pociągiem o godz. 22.30. Następnego dnia chciała pójść normalnie do pracy do szkoły. Nie wiedziała jednak, że odwołano wszystkie zajęcia.
Dziadkowie na kwiecień mieli zaplanowany ślub. By dziadek mógł na niego przyjechać, trzeba było iść do urzędu wojskowego, by dostać pozwolenie na powrót do domu. Wszystkie listy przesyłane między sobą sprawdzano, jeżeli coś dotyczyło wojska, zamazywano to długopisem. Nie istniała jakakolwiek tajemnica korespondencji.
Amelia Hoppe
13.12.1981 r. w dniu ogłoszenia stanu wojennego mój dziadek Stefan Paszylk z najstarszym synem i żoną wracali z Dębnicy Kaszubskiej z wizyty u rodziny. Fiatem 126p, tzw. maluchem, jechali pomiędzy czołgami kierującymi się w stronę ich miejsca zamieszkania. Na ulicy nie było innych samochodów poza wojskowymi. Droga do domu była bardzo mozolna i przerażająca. 2 dni po rozpoczęciu stanu wojennego przedstawiciel wojska zabrał dziadka, wówczas pracownika gminy, do urzędu, gdzie przebywał z innymi pracownikami. W trakcie wypełniał dokumenty i poddawał się zadaniom władz wyższych partii PRL. Nie podpisał uczestnictwa w partii komunistycznej. Zwolniono ich po tygodniu, jednak dziadek do dyspozycji wojska pozostał przez cały okres stanu wojennego.
Rodzina bardzo przeżyła całą sytuację. Była nieświadoma decyzji władz o ograniczeniu wolności dziadka. Najmłodsze z jego dzieci miało wówczas 7 lat.
Po powrocie do domu dziadek wrócił do swoich wcześniejszych obowiązków. Zobowiązano go do utrzymania w tajemnicy wszystkich informacji, o których wiedział przez swoje stanowisko.
Eliza Paszylk
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!