
Do dziś widniejąca na prawej łydce blizna od wybuchu miny przypomina Marii Czuluk o widmie wojny, dawnym życiu w Bieszczadach i przesiedleniu do Modrzejewa.
ROZRYWAJĄCA MINA
Maria Czuluk, z domu Dziaba, urodziła się w 1936 r. Dzieciństwo spędziła w Wisłoku Wielkim, niewielkiej łemkowskiej wsi należącej wówczas do województwa rzeszowskiego. Nie było jej dane długo cieszyć się beztroską zabawą wśród potoków, gór i lasów. - Czasu samej wojny dokładnie nie pamiętam. Jednak jej końcówkę i owszem. Szczególnie jedno zdarzenie utkwiło mi w pamięci i nie ma co się dziwić, bo blizna przypomina mi o tym do dziś. Wiem, że to była niedziela. Kuzyn Michał gonił krowy tam, gdzie większość ze wsi, na ogólne pastwisko. Poszłam za nim, bo dużo dzieci tam przebywało. Tego dnia zebrało się kilkunastu chłopców. Podczas zabawy znaleźli minę. Nie wiem, kto wpadł na pomysł, aby rozpalić ognisko i ogrzać ją, by wybuchła. Nikt nie myślał o konsekwencjach. Zresztą przeżyliśmy wojnę. To kształtuje człowieka. Chyba mało kto się bał, bo widok min, pocisków był powszechny. Reszta dziewczynek uciekła, ja zostałam. Staliśmy w grupie. Kuzyn nagle zdał sobie sprawę, że jestem za mała, aby w ogóle z nimi być. Wziął patyk i zaczął mnie przeganiać. W trakcie pogoni mina wybuchła. Nas zniósł podmuch. Padliśmy na ziemię. Przykryło nas ziemią. 12 chłopców, którzy stali przy ognisku, zginęło na miejscu. Dwóch w tracie prób ratowania życia. Michał, który mnie gonił, miał rany na brzuchu, ale udało mu się z tego wyjść. Ja również byłam ranna w nogę. Leczono nas domowymi sposobami, bo nie było takiej opieki zdrowotnej jak dziś. Dwa lata zajęło mi, zanim zaczęłam znów normalnie chodzić. Aż dziw, że dziś jestem sprawna - opowiada M. Czuluk, odsłaniając prawą łydkę i pokazując jasną, długą bliznę.
W tych nieludzkich czasach straciła część rodziny. - Brat mojej mamy służył w polskim wojsku. Przebywał w Sanoku i postanowił odwiedzić najbliższych. Razem z kolegą udali się do Wisłoka na skróty przez las. Szedł w polskim mundurze. W pewnym momencie zauważyli banderowców. Jego kolega zdążył się ukryć w zaroślach. Wujka dorwali. Z tego co później opowiadał jego towarzysz, odcięli mu język, a później kroili na żywca. Krzyczał nieludzkim głosem. Mama próbowała jeszcze czegoś się dowiedzieć od tego kolegi, ale on nie chciał wracać do tego zdarzenia. Nigdy już nie był takim samym człowiekiem - opowiada M. Czuluk, dodając: - To były mroczne czasy, głównie przez banderowców. Przychodzili do naszych domów w nocy. Nie mieli butów. Owijali sobie stopy kocami i tak chodzili. Byli zawsze głodni jak wilki. Kobiety z łóżek wywlekali, aby im gotowały. Nikt nie miał zbyt dużo, ale co było robić? Ludzie pod groźbą utraty życia byli zmuszeni wykonywać ich polecenia. Pamiętam, że kiedyś też odwiedzili nasz dom. Byłam wystraszona, gdy mamę próbowali wyciągnąć z łóżka. Powiedziała, że obie jesteśmy chore i ona nie da rady. A oni przynieśli termometr, aby to sprawdzić! Mama zasłoniła się mną i obstawała przy swoim, że źle się czujemy. Na szczęście trafiliśmy na takiego, który nam odpuścił. Innych za odmowę wieszano. Szkoda było im amunicji, aby zastrzelić, bo mieli jej niewiele. Po takich nocach spędzonych na czuwaniach mieszkańcy byli niewyspani. A wpadało jeszcze wojsko, które przesłuchiwało i sprawdzało, czy przypadkiem nikt z nimi nie sympatyzuje. Naród był wykończony tym wszystkim - wspomina M. Czuluk.
W ZATŁOCZONYM BYDLĘCYM WAGONIE
W 1947 r. M. Czuluk razem z rodzicami została przewieziona w nasze strony w ramach akcji „Wisła”. - Wszystko działo się bardzo szybko. Wpadło wojsko. Powiedziało, że mamy dwie godziny na spakowanie i wyjeżdżamy. Nie wiedzieliśmy, co brać. Czy jedzenie, czy ubrania. Moja mama miała w domu piękny kredens, w którym stały różne figurki. Uwielbiała je zbierać. Była w takiej rozpaczy, że musi opuścić to miejsce, że przewróciła mebel. Z kolei tata poszedł i wypuścił wszystkie zwierzęta, by miały szansę same znaleźć pożywienie i przeżyć. Z Wisłoka Wielkiego wozem dojechaliśmy do położonej niedaleko Komańczy. To stamtąd odjeżdżał nasz pociąg. Ulokowano nas w bydlęcym wagonie. Było ciemno. Toczyliśmy się. Śmierdziało, bo nie było jak się umyć. Dzieci panikowały, płakały. Byliśmy głodni. Wojsko co jakiś czas dostarczało nam suchary i wodę. To wszystko. Jechaliśmy dwa tygodnie, bo bywało, że poruszaliśmy się tylko przez 15 min i znów zatrzymywaliśmy na 2 godz. Tory były przepełnione pociągami, szczególnie z Ruskimi w wagonach, którzy wracali do domów - tłumaczy M. Czuluk.
Panią Marię z rodzicami wysadzono w połowie maja na dworcu w Bytowie. - Powiedziano tylko, że mamy czekać, bo ktoś się po nas zgłosi. Byliśmy przerażeni. Nie wiedzieliśmy, co nas czeka w obcym miejscu. Z dala od domu. W końcu powozem podjechał pan Doba, jak się okazało sołtys Modrzejewa. Moja mama rzuciła się na Annę Krywiak, której rodzina również przyjechała tym samym transportem, co my. Zaczęła płakać, aby ich nie rozdzielano. Mieszkałyśmy niedaleko siebie w Bieszczadach. Znałyśmy się. A zawsze raźniej w nowym miejscu, gdy widuje się znajome twarze. Udało się przegadać sołtysa i zabrał nasze dwie rodziny i Kocanów - opowiada M. Czuluk.
Jej rodzice otrzymali w Modrzejewie pusty dom pod strzechą i niewielki kawałek ziemi. W środku budynku nie było nic. Pierwsze dni rodzina spała na podłodze. - Później sąsiedzi przynieśli nam stół i jedno łóżko, w którym spałam głównie ja. Nie mieliśmy absolutnie nic. Ale bardzo dużo pomogli nam miejscowi. Dzielili się chlebem, bo przecież nie mieliśmy zupełnie nic do jedzenia. Później sąsiadka dała nam jeszcze jedno łóżko i jakąś szafkę. Rodzice, aby było co do garnka włożyć, pracowali w lesie - wspomina M. Czuluk.
ABYŚ POTRAFIŁA SIĘ TYLKO PODPISAĆ
Zamiast uczyć się w szkole, chodziła paść krowy do państwa Leśniańskich. - Mama uczyła mnie w domu, tyle, ile sama potrafiła. Znałam alfabet. Dodawałam i odejmowałam. To były takie czasy, że mało kto kończył szkołę. W mojej rodzinie bardzo niewielu się to udało. Mama cały czas powtarzała, że muszę choć tyle umieć, by się podpisać, bo sporo było wtedy analfabetów. I na tym się kończyło. Dni spędzałam na pasieniu krów. Niełatwo było nam się porozumieć w Modrzejewie, bo tę wieś zamieszkały różne nacje: Białorusini, Niemcy, Kaszubi, no i Polacy. Nie wiem, jak nam się to udawało, ale jakoś się dogadywaliśmy. Mnie w domu uczono polskiego, więc nie miałam aż takiego problemu. Udało mi się zawrzeć pierwsze znajomości. Moją pierwszą przyjaciółką została Zofia Radźwanowska. To ona namawiała mnie, bym poszła do szkoły. Pewnego dnia wstałam wcześniej niż zwykle. Zagoniłam krowy szybciej. A Zosia już na mnie czekała. Klasy 1 i 2 zaczynały lekcje o godz. 11.00. Dała mi zeszyt i poszłyśmy do szkoły razem. Pamiętam, że nauczyciel zapytał, co mnie sprowadza. Odpowiedziałam mu wtedy, że ja chcę do szkoły. Kazał mi przyjść z mamą, ale cały czas się upierałam, że już dziś chcę siedzieć na lekcjach. Po kilku godzinach wróciłam do domu szczęśliwa. Gdy zobaczyłam mamę, rozpłakałam się, błagając ją, abym mogła chodzić do szkoły. Udało mi się ją namówić. Poszła ze mną do dyrektora. Ten się zgodził, ale chciał mnie dać do pierwszej klasy. Byłam już wyrośnięta, i przede wszystkim starsza od takich maluchów. Było mi nieco wstyd, więc błagałam go, aby dał mnie do trzeciej, bo tam też chodziła Zosia. Musiałam zdać testy. Niestety, zadania wykraczały sporo ponad to, co ja potrafiłam. Ale udało się zacząć naukę w drugiej klasie. Miałam wtedy 10 lat - tłumaczy M. Czuluk. Młoda dziewczyna lubiła pomagać. Wstąpiła też w szeregi harcerstwa działającego przy szkole. Po jakimś czasie została drużynową. Codziennie przed lekcjami prowadziła apele.
Wolny czas upływał na zabawach z rówieśnikami. - Zdarzały się złe głosy o przesiedleńcach, ale w Modrzejewie bardzo rzadko, tym bardziej że zamieszkiwało je tyle nacji. Raczej było spokojnie. Dzieci trzymały się w grupie. Naszym ulubionym obiektem do zabaw był pałac, który znajdował się w pobliżu dzisiejszego placu zabaw koło lasu. To był ogromny obiekt. Na dole znajdowały się pozostałości po kuchni, łazienki. Stał nawet fortepian, na którym próbowaliśmy grać. Piętro też robiło wrażenie. Znajdowało się tam aż 12 pokoi. Niestety, nikt się nim nie zainteresował. Niszczał. Najgorzej podupadł w czasach PGR-ów. Wtedy trzymano tam nawet trzodę. W końcu go rozebrano. A szkoda. Dziś pałac pewnie byłby perełką Modrzejewa. A może i pełniłby funkcję Wiejskiego Domu Kultury? Naprawdę moje pokolenie bardzo żałuje tego budynku - mówi M. Czuluk.
Szkołę podstawową ukończyła z dobrym wynikiem i kształciła się dalej. Aby przygotować się do zawodu, wybrała Uniwersytet Ludowy w Jasieniu (gm. Czarna Dąbrówka). - W pałacu odbywały się roczne kursy przygotowujące do pracy w biurze czy w bibliotece. To był cudowny czas, choć mocno goniono nas do nauki. Mieszkałam w internacie. Po lekcjach czas spędzaliśmy nad tym pięknym jeziorem. Kiedyś nawet założyłam się z kolegą, że dopłynę do wysepki, no i udało się pokonać chłopaka - wspomina M. Czuluk. Po kursie znalazła pracę w Kołczygłowach. Została planistką w gminnej spółdzielni. - Do moich obowiązków należało m.in. planowanie budżetu rocznego we wszystkich sklepach. Byłam też sekretarką. Niestety, pracowałam tam ledwie 3 lata. Mój tata zachorował i musiałam wrócić do domu pomóc mamie w gospodarstwie - tłumaczy M. Czuluk.
NA WYSTĘPY JEŹDZIŁY NAWET DO KOSZALINA
Pani Maria zaangażowała się również w działalność miejscowego koła gospodyń wiejskich, które prowadziła Wanda Borkowska. - Dzięki niemu pokończyłyśmy kursy pieczenia i gotowania. Z gminy pani przyjeżdżała i na sali wiejskiej nas uczyła. Dodatkowo przy KGW działał zespół pieśni i tańca. Ja rzadziej się w nim udzielałam, ale zdarzało się mi wspólnie występować. W repertuarze mieliśmy głównie pieśni śpiewane po polsku. Kaszubskie czy ukraińskie raczej nie wchodziły w grę. Bardziej pasowały mi występy teatralne. Przygotowywałyśmy spektakle, zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych. Dla najmłodszych głównie adaptacje baśni i legend. Dla dojrzałej widowni opowieści o dawnych czasach w nieco humorystycznej wersji. Na sali wiejskiej w Modrzejewie, która mieściła się w miejscu dzisiejszego sklepu w centrum wsi, stała naprawdę spora scena. Gdy występowaliśmy, sala wypełniała się po brzegi. Potem odbywała się potańcówka. To były czasy, kiedy ludzie lgnęli do siebie. Mieli potrzebę wychodzenia z domów, spotykania się - mówi M. Czuluk. Z przedstawieniami modrzejewska grupa jeździła po okolicy, ale nie tylko. Zdarzało im się występować m.in. w Koszalinie.
WESELE NA SETKĘ GOŚCI
Jak pani Maria sama mówi, kandydatów na męża miała kilku. - Nie byłam specjalnie urodziwa. Nie wiem, co oni we mnie widzieli. Podczas mojego wesela jeden płakał pod oknem za mną - śmieje się M. Czuluk. Na zabawie w oko wpadł jej pan Czuluk. I to jego zaloty przyjęła. - Oni również byli przyjezdni. Pochodzili z lubelskiego. Mój przyszły mąż służył w wojsku - mówi mieszkanka Modrzejewa. Do ślubu doszło w 1958 r. Sakramentu w tuchomskim kościele udzielał im ks. Jan Hinz. - Mimo że samochodów było w tych czasach coraz więcej, ja uparłam się, aby jechać bryczką. A tych pozostało we wsi niewiele. Jedną z ostatnich miał pan Wizner. Mój kolega Edek Olik pomógł mi ją wypożyczyć. Suknię ślubną szyła mi miejscowa krawcowa, pani Kopańska. Miała fach w ręku - tłumaczy M. Czuluk.
Gościna odbywała się w tym samym domu, w którym dziś mieszka pani Maria z synem. Natomiast tańczono na sali wiejskiej. - Zaprosiliśmy ok. setkę gości. Był taki zwyczaj, że jeśli ktoś zjawiał się np. z sąsiedniej wsi, to dołączał i bawił ze wszystkimi. Nie pamiętam już, jak to było możliwe, żeby przygotować tyle jedzenia. Tym bardziej bez posiadania lodówki, aby się nie zepsuło. Dzień przed ślubem mieliśmy też „pulter”. W naszych czasach butelki fruwały i tłukły się o ściany domów. Młodzi częstowali wódką - wspomina M. Czuluk.
TU ZNALAZŁA SWOJE MIEJSCE
Dziś pani Maria liczy 84 lata. Ma 7 dzieci. Mieszka z synem Władkiem. Reszta przebywa za granicą. - Głównie w Holandii. Jeden z synów jest w Anglii. Starają się mnie odwiedzać, gdy tylko mogą. Głównie na święta bądź podczas urlopów - tłumaczy M. Czuluk. Doczekała się kilkunastu wnuków i kilku prawnuków. Jej mąż zmarł kilkanaście lat temu. Jednak nie czuje się samotna. - Przede wszystkim mam rodzinę wokół siebie. Ale też zawiązałam trwałe znajomości. Z koleżankami lubimy spotykać się, wspominać, pograć w kości, karty. Nadal uważam, że w dzisiejszych czasach ludzie za mało czasu poświęcają relacjom na żywo z drugim człowiekiem. Gapią się tylko w telewizory czy ekrany telefonów - mówi M. Czuluk. Odkąd zamieszkała w Modrzejewie, swoje rodzinne strony w Bieszczadach odwiedziła tylko raz. - Byłam tam chyba 10 lat temu. Miło było wrócić, jednak to tu, w tej małej wsi na Pomorzu, znalazłam swoje miejsce na ziemi. Nigdy nie miałam w planach tam wracać - dodaje.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!