Reklama

Z Przemyśla w ramach akcji „Wisła” do Masłowic Tuchomskich

11/04/2020 17:10

Miała 3 lata, gdy razem z rodziną została przesiedlona z Przemyśla w nasze strony w ramach akcji „Wisła”. Mimo przeciwności losu znaleźli tu swoje miejsce.

TU KSIĘŻYC ŚWIECI INACZEJ

Irena Opowicz z domu Baśko razem z rodziną przyjechała na Ziemię Bytowską w 1947 r. Miała wtedy 3 lata. - Z Przemyśla zostaliśmy przesiedleni do Masłowic Tuchomskich w ramach akcji „Wisła”. Mama, ojczym, babcia, dziadziu i ja. Zamieszkaliśmy w tzw. czworaku. Dziadkowie nie narzekali na warunki. Nawet nie wspominali o tym, że chcieliby się przenieść. Powtarzali, że skoro dostali tutaj ziemie, to tu będą gospodarzyć - mówi I. Opowicz. W Przemyślu mieli bardzo dobrze prosperujące gospodarstwo. - Dziadkowie wyjechali do Ameryki do pracy. Dzięki zarobionym pieniądzom chcieli powiększyć dobytek, pobudować. Zdążyli zakopać wapno na stodołę. W maju 1947 r., gdy pola były już obsiane, trzeba było wyjeżdżać. Moja babcia wzięła ze sobą duży kamień. Gdzieś w Przeworsku pytali ją: „A po co ten kamień wieziecie?”. Babcia powiedziała, że to przecież do kiszenia kapusty. To jej odpowiedzieli, że tam, gdzie jedziemy, jest kamień na kamieniu. Ostatecznie dowiozła go tutaj. Wszyscy wieźli, co mogli. Np. Sokołanko, który osiadł w Modrzejewie, miał lustro, które się potłukło w trakcie podróży. Jechaliśmy razem z bydłem, więc nikłe były szanse, że takie przedmioty dowiezione zostaną w nienaruszonym stanie. W Masłowicach dostaliśmy podupadłe gospodarstwo. Łącznie mieliśmy 8 ha ziemi. Hodowaliśmy wszystko, jak wszyscy w tamtych czasach. Krowy, świnie. Jałówkę jakąś mama zawsze sprzedała. Uprawiało się ziemię, siało - wspomina kobieta.

Początki w nowym miejscu nie były łatwe. - Nie traktowali nas dobrze. Mówili „Ukraińcy jadą nas rżnąć”. Z czasem jednak to się uspokoiło, gdy się przekonali, że im nie zagrażamy. Potem to nawet się pożenili ci, którzy wcześniej tak krzyczeli. Dziadkowie Bieszczady wspominali dość często. Powtarzali, że tu księżyc inny. W Przemyślu, jak świecił, to igłę można było znaleźć - mówi I. Opowicz. W Masłowicach rodzina nawiązała przyjaźnie. - Dziadza chodził do Oleszki, który mieszkał, gdzie teraz Drozdowski. Mądry człowiek z niego był. Trochę jak taki weterynarz. Wszystko potrafił przy zwierzętach zrobić. Leczył, pomagał. Dziadek chodził do niego i cały czas opowiadali o wojnie i politykowali. Zawsze powtarzali: „Tę wiosnę my tu będziemy, a na jesień wracamy w swoje strony”. I tak całe życie. Nie sadzili drzew. Nie uprawiali większych ogrodów. I tak mijał rok za rokiem... Przeżyli tu 70 lat. Umarli tutaj. Pochowani są w Tuchomiu - opowiada I. Opowicz.

CAŁĄ PIERWSZĄ KLASĘ PRZEPŁAKAŁAM

- Dzieciństwo miałam cudowne i dobre. Mimo że bywało ciężko, to byli babcia i dziadzio, którzy bardzo mnie kochali. Byłam jedynym dzieckiem po ojcu, który zginął na wojnie. Rozpieszczali mnie, jak mogli. Marzyłam, aby krowy paść, tak jak moje koleżanki. Pamiętam, że wyprowadzili mnie w stronę łąki państwa Karczewskich. Pod ich nadzorem, ale pozwalali mi pilnować tych krów. Większość dzieci była angażowana do prac gospodarskich. Ciągnęło, by móc się przy okazji z nimi spotkać. Paliliśmy ogniska, bawiliśmy się. A moja mama zawsze powtarzała, że mamy się z bratem uczyć, a mniej czasu poświęcać na takie rzeczy. Nas jednak ciągnęło do tego, co robiła większość naszych rówieśników - tłumaczy kobieta.

W Masłowicach Tuchomskich uczyła się do 4 klasy. - Nie było nas dużo w klasach. Nie odczuwało się rozłamu na tutejszych i Ukraińców. Wszyscy stanowili jedność. W budynku czysto, ciepło. Mieliśmy atrament, pióra. Mleko dostawaliśmy czasami oraz tran. Brzóska uczył nas, jak potrafił. Dopiero pewna pani spod lasu narobiła kiedyś rabanu, że musiał uciekać. Dzieci się nie uczyły, a ona uważała, że to jego wina - opowiada I. Opowicz.

Kilkuletniej dziewczynce nie było jednak łatwo zaaklimatyzować się w placówce. - Całą pierwszą klasę przepłakałam za domem. Z czasem to minęło, ale nie było łatwo. Czas wolny spędzaliśmy na boisku, grając w piłkę, klasy. Chodziliśmy na spacery pod rękę i śpiewaliśmy piosenki. W pamięci utkwiło mi jedno wydarzenie. Gdy umarł Stalin, obowiązkowo musieliśmy iść do Tuchomia. Przyszły wszystkie dzieci z Piaszna, Masłowic i innych miejscowości. W świetlicy odbywała się żałoba. Wszyscy ubrani na czarno. Grano marsze żałobne. Słuchaliśmy muzyki poważnej. Większość z nas nie wiedziała, dlaczego tak jest, bo byliśmy za mali, aby rozumieć, szczególnie sprawy polityczne - opowiada kobieta.

Klasy 5-7 kończyła w tuchomskiej szkole, która znajdowała się w dzisiejszym budynku Centrum Międzynarodowych Spotkań. - Pamiętam, że Węgrzyn uczyła nas biologii, Dopke języka polskiego, Grochowski matematyki i muzyki. W miejscu, gdzie obecnie mieści się Stakom, było boisko i tam właśnie grywaliśmy. Codziennie pieszo chodziłam z Masłowic Tuchomskich do Tuchomia. Czasami babcia czy dziadziu odprowadzali mnie przez las, a już dalszą trasę pokonywałam sama.  Potem rodzina kupiła mi rower, więc dojeżdżałam. Na zimę mama dała mnie do Sokołanków na stancję, a później do internatu, który znajdował się w budynku z czerwonej cegły koło szkoły. Do dziś tam stoi. Pani Finster obecnie tam mieszka. Jedzenie mieli dobre. Miło wspominam tamten czas - tłumaczy I. Opowicz. Zaprzyjaźniła się też z kilkoma dziewczynami z Masłowic Tuchomskich i okolic. Niektóre znajomości przetrwały do dziś. - Z Zosią Kuzio bardzo się zżyłam. Z Olą Jurszą też. Wyjechała za granicę, ale gdy tylko jest w Polsce, to mnie odwiedza. Gienia Adamek tak samo. Sporo osób już niestety nie ma wśród nas. Ale z tymi, które jeszcze żyją, utrzymujemy kontakt - wyjaśnia kobieta.

U SOKOŁANÓW ŚPIEWNE WESELE

Przesiedleńcy kultywowali swoje tradycje w nowym miejscu. Nie inaczej było w rodzinie Baśków. - Moje najwcześniejsze wspomnienie dotyczące jakichś większych okazji to wesele Dymitra Sokołanki i Władki w Masłowicach Tuchomskich. To był 1947/48 r. Niedługo po tym, jak tu przyjechaliśmy. Byłam małą dziewczynką. Ślubu udzielał ks. Hinz w Tuchomiu. Wesele było typowo ukraińskie. Większość gości w strojach tradycyjnych. Zjechali ze Struszewa, Kruszyny, Tuchomia. Śpiewano po ukraińsku. Pani Sokołankowa miała cudowny głos. Taki poruszający. Mam jeszcze taki tradycyjny strój. U nas się go szanowało. Zawsze na wiosnę te skrzynie drewniane mama otwierała. W nich znajdowały się kosztowności, ubrania. Suszyło się, bo wilgoć w domu - mówi I. Opowicz, dodając: - Wszystkie obrządki i święta obchodziliśmy tradycyjnie, po ukraińsku. Staraliśmy się też spotykać. Pamiętam, że do Dukielskich chodziliśmy czy Cymbałków podczas świąt. Raz w miesiącu w Bytowie przy garażach, gdzie dziś poczta, odbywała się ukraińska msza. Wszyscy się z okolicy zjeżdżali. Moja babcia też. Niekiedy mnie brała. Z początku pojawiały się nieprzyjemnie komentarze, że po Ukraińcach później śmierdzi. Ale z czasem to minęło. Z kolei dziadzia do kościoła nie chodził, bo stracił wiarę w księży na wojnie. Pamiętam, gdy przychodził do nas ks. Hinz na kolędę, to z dziadziem wdawali się po niemiecku w dyskusję. Ksiądz nie miał pretensji, że w świątyni go nie widuje.

Z BAŚKOWEJ BIERZCIE PRZYKŁAD

- Mój tata zginął na wojnie. Mama się starała o rentę po nim. Nikt nie chciał świadczyć, pomóc. Pamiętam, że sytuacja poszła do przodu, gdy moja koleżanka przyjechała do mnie z Rosji. „Weź Wanda napisz po rusku list do Moskwy”. Wysłaliśmy pismo. Po jakimś czasie przyszły akta zgonu mojego ojca. Dzięki nim udało się otrzymać rentę w latach 80. Mama nie dostała jakiejś wielkiej kwoty, ale naprawdę się cieszyła. To była dla nas duża pomoc, tym bardziej że ojczym zmarł, gdy brat miał dwa lata. Dziadek odszedł w 1976 r. Mama cały czas powtarzała, że brakuje tego dziadkowego zarządzania i rozkazywania. Gdy sama jechała do lasu wozem ciągniętym przez konie, nawrócić jej było trudno. Ale się nauczyła. A babcia zawsze, gdy ktoś jechał z Masłowiczek, zaczepiała i pytała, czy tam nie widzieli kobiety samej z wozem. Tak się martwiła, gdy nie było jej zbyt długo. Szanowali się, kochali - wspomina I. Opowicz. Gospodarstwo kobiety prowadziły same. - Mama nie miała siły, aby coś nowego zbudować. Żyło się na tym, co się dostało. Takie były czasy. I tak podziwiali ją. Niektórzy mawiali „ Z Baśkowej bierzcie przykład. Wdowa, sama, a daje radę”. Masłowice kochała nad życie, choć miała niełatwo - wspomina I. Opowicz.

CZEKOLADOWE TAŃCE

Z sentymentem wspomina potańcówki, które odbywały się m.in. w Tuchomiu. - Odbywały się w sali, naprzeciwko dzisiejszej poczty. Masłowice, Ciemno i inne podrzędne miejscowości siedziały gdzieś po bokach. Tuchomie przy stolikach. Bufet trzymała pani Kaszubowska. Pan Mazurczyk świecą parkiet nabłyszczał, aby był śliski. Grała oczywiście orkiestra. Albo Rudnicy z Brzeźna Szlacheckiego bądź Janek Zalewski, miejscowy z grupą chłopaków. Bywało tak, ze w sobotę potańcówka odbywała się w Tuchomiu, a w niedzielę w Trzebiatkowej. Pamiętam też czekoladowe tańce. Pani z bufetu chodziła między parami na parkiecie i chłopak był wręcz zobowiązany partnerce kupić tabliczkę. Na zabawy chodziło się pieszo. Nieraz na motorze ktoś podwiózł. Te zabawy bardzo często kończyły się bijatykami - śmieje się I. Opowicz.

W Tuchomiu, jak w innych mniejszych miejscowościach, od czasu do czasu pojawiało się kino objazdowe. - Pierwszy film, który obejrzałam to „Ogniomistrz Kalej”. O Ukraińcach, banderowcach. Pamiętam jak dziś. Byliśmy grupą z Masłowic na seansie. Niesamowite przeżycie. Do nas do szkoły też czasami kino przyjeżdżało. To były dość spore wydarzenia dla młodych ludzi - wyjaśnia I. Opowicz.

NIE CHCEILI WRÓCIĆ NA MORGI

W końcu kobieta odwiedziła rodzinne strony. - Pojechałam w Bieszczady, gdy miałam jakieś 20 lat. Musiałam mieć pozwolenie od sołtysa na wyjazd. Bo to była strefa przygraniczna. Mieszkaliśmy nieopodal Medyka. Kiedyś sąsiadce krowy uciekły za granicę. Dobrze, że miała wojskowych znajomych, to obeszło się bez większego kłopotu. Podczas pobytu rodzina chciała nas ściągnąć z powrotem. Moja mama później też ich odwiedziła. Ale nie chciała tam zostać. Ciągnęło ją do Masłowic, do Ciemińskiej, z którą się zaprzyjaźniła. Tu było jej życie. Kaszubi to bardzo dobrzy ludzie. Na początku było, jak było, ale mama później mówiła, że tutaj lepiej się żyło niż przy granicy, gdzie te ich morgi. Na miedzę się patrzyło, aby nikt centymetra nie wjechał na czyjeś. Dobrze było pojechać do Przemyśla, ale nikt z nas nie chciał już tam wracać - opowiada I. Opowicz.

Zawodu uczyła się w technikum krawieckim w Koszalinie. - Miałam inne zamiary, ale tak się życie potoczyło. Później pracowałam w zakładzie „Praktyczna pani”. Następnie zaczęłam uczyć innych w szkole zawodowej w Bytowie. Młode panienki nie garnęły się do tego fachu. Na klasy 20- i 30-osobowe, jak piątka potrafiła szyć i była pojętna, to dobrze. A większość przyjeżdżała, aby mieć z głowy. Były to nierzadko osoby, które nie dostały się nigdzie indziej, a rodzice kazali im w tym kierunku pójść, bo nie było za bardzo wyboru. W Bytowie dostałam mieszkanie, więc się przeprowadziłam, w latach 80. moja mama dołączyła do mnie. Często jednak wracała do Masłowic - mówi kobieta.

W końcu pani Irena wzięła ślub, ale mąż jej już nie żyje. Córka, Grażyna, jest lekarzem. Dużo podróżuje po świecie. - Niedawno odwiedziłam ją w Gwatemali. Było bardzo ciepło. Jednak po czasie zaczęłam marzyć, aby wrócić do siebie i napalić w piecu - opowiada ze śmiechem I. Opowicz, dodając: - Do Masłowic Tuchomskich wracam z przyjemnością. Choć czasami mi się nie chce, to jest silniejsze ode mnie. Wsiadam na rower i jadę pochodzić po tych pięknych terenach i powspominać...

 

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Reklama

Wideo kurierbytowski.com.pl




Reklama
Wróć do