
Na stole albumy z licznymi zdjęciami przedstawiającymi współczesne i historyczne Kramarzyny. Do tego kartki papieru zapisane starannym pismem. Opowieściami ze swojego życia i życia dawnych mieszkańców wioski dzieli się z nami Teresa Stadnik.
BIAŁE KAFELKI I TOALETA TO BYŁ LUKSUS
Tropem starych zdjęć, z którymi pojawiła się w naszej redakcji Teresa Stadnik, udaję się do Kramarzyn. W domu mieszczącym się w dawnych ogrodach majątku Puttkamerów czeka stół z rozłożonymi zdjęciami dawnych i współczesnych Kramarzyn. Jako żywo przypomniał mi inny oddalony o 30 km, a mieszczący się w Zapceniu. Tam także, w domu Danuty Gliszczyńskiej, przy różnych dokumentach i zdjęciach słuchałem opowieści o dawnym Zapceniu i jego mieszkańcach. Okazuje się, że porównanie jest całkiem słuszne. - Danuta to moja siostra - rozpoczyna opowieść T. Stadnik, dodając: - Nasza mama opowiadała wiele historii dotyczących Zapcenia i okolic. Siostra zaczęła je spisywać i we mnie obudziło to historyczną pasję.
Przeglądając stare fotografie, kobieta na chwilę zatrzymuje się przy tej przedstawiającej przedszkole w Kramarzynach. Zaczyna wspominać swoją historię. - W 1967 r. ukończyłam Liceum Pedagogiczne w Bytowie. Nie otrzymałam nakazu pracy, ale dyrektor miał listę placówek, w których brakowało nauczycieli. Tak trafiłam do Tuchomia, gdzie uczyłam śpiewu i muzyki - mówi T. Stadnik. Kierownikiem tuchomskiej szkoły był Paweł Dobke, jego żona pracowała zaś w bibliotece. - Okazało się, że początkowo uczył w Kruszynie [pow. chojnicki - przyp. red.], gdzie do szkoły uczęszczała moja mama - dodaje T. Stadnik. W Tuchomiu poznała swojego męża, założyła rodzinę. W 1976 r. otrzymała propozycję pracy w przedszkolu w Kramarzynach. Poprzednia przedszkolanka zachorowała i przez kilka miesięcy placówka nie działała. - Nie ukrywam, że urzekło mnie mieszkanie. Mieściło się w przedwojennym budynku celnym. W tym samym, w którym mieściło się przedszkole. Do pracy miałam więc tylko przez korytarz. 3 pokoje, kuchnia i co najważniejsze - łazienka. W Tuchomiu jej nie miałam. Białe kafelki, bieżąca woda, toaleta - co tu dużo mówić - wówczas to był luksus - opowiada T. Stadnik.
Przeglądając kolejne zdjęcia, natrafia na te pokazujące kramarzyńską szkołę. - U góry mieszkała kucharka gotująca w przedszkolu. Ówczesny kierownik szkoły chciał remontować budynek. Poprosił więc kobietę, by zamieszkała w przedszkolu, w mieszkaniu nade mną - opowiada kramarzynianka. Obie sąsiadki spokojnie poświęcały się swoim obowiązkom, choć nie obyło się bez perypetii i konfliktu z dyrektorem gminnym. - To był 1979 r. Pierwsza wizyta Jana Pawła II w Polsce. W moim mieszkaniu przystroiłam okna papieskimi emblematami. Zjawił się dyrektor gminny, który zarządzał szkołami i przedszkolami na terenie gminy i zapytał, co to jest. Koniec końców musiałam ściągnąć dekoracje - mówi T. Stadnik. Niemal od razu w przedszkolu miała wizytację. - W jej wyniku stwierdzono, że nie mam odpowiednich kwalifikacji do pracy z małymi dziećmi - mówi T. Stadnik. Postanowiła więc uzupełnić je na odpowiednich studiach. Co tylko w teorii wydawało się proste. - Złożyłam dokumenty w szkole w Tuchomiu, która miała je przesłać dalej. Czekałam na odpowiedź z uczelni, ale żadna nie nadchodziła. Po czasie zapytałam w tuchomskiej placówce, co z moim podaniem. W odpowiedzi usłyszałam, że miało pójść z jeszcze jednym, ale tamta osoba zrezygnowała i mojego także nie przesłano. Podanie leżało w szufladzie - opowiada T. Stadnik, dodając: - Trzeba było dołączyć do niego także zaświadczenie z kuratorium. Czarę goryczy przelał fakt, że mojej koleżance po fachu postarał się o nie dyrektor gminny, w mojej sprawie jednak nic nie zrobił. W sekretariacie bez ogródek zapytałam o numer telefonu do kuratorium i sama tam zadzwoniłam. Z kompletem dokumentów udałam się do dyrektora, który chcąc nie chcąc, musiał je podpisać.
JEDEN WIELKI SZACHER-MACHER
Po skończonych studiach nikt nie mógł już jej zarzucić braku kwalifikacji. Jeszcze w latach 80. zaczęła jeździć do Niemiec. Pierwszy raz w wakacje 1981 r., by odwiedzić rodzinę. - Potrzebne było zaproszenie. Przesłał je Erich Bluma. Z tej rodziny wywodziła się moja babcia, która pracowała jako pokojówka u barona von der Recke, nadleśniczego w Przymuszewie - opowiada T. Stadnik. Zaproszenie to jednak nie wszystko, należało jeszcze zdobyć wizę. - Pojechałam do Warszawy. Patrzę, a tam do ambasady kilometrowa kolejka. Ludzie całą noc stali. Byłam załamana, ale co zrobić, też czekałam. Nie pamiętam, jak długo. Nagle zaczęli bowiem wpuszczać boczną furtką, taką i siaką. Gdy komuś czegoś brakowało, ludzie sobie dokumenty przez płot podawali. Jeden wielki szacher-macher - opowiada T. Stadnik.
Ostatecznie złożyła podanie, a wizę miała odebrać za tydzień. Trzeba było wracać do domu. - Pojechałam na dworzec. Na nim zobaczyłam dwóch mężczyzn ładnie ubranych, w dżinsach. Z daleka widać było, że nie z Polski. Podsłuchałam, że mówią w naszym języku. Zapytałam ich, czy będą w stolicy albo może mają jakiś sposób, żeby odebrać moją wizę z ambasady. Wprost im powiedziałam, że ja po pierwszej wizycie mam Warszawy dosyć. Wydaje mi się, że dawniej ludzie jakoś sobie bardziej ufali - mówi T. Stadnik, po czym dalej opowiada swoją historię. - Mężczyźni popatrzyli na mnie i odpowiedzieli, że chętnie moją wizę odbiorą. Co więcej, przywieźli mi ją do domu w Kramarzynach - mówi T. Stadnik, która dopiero wówczas postanowiła dowiedzieć się o nich czegoś więcej. - Okazało się, że to pochodzący z Polski zakonnicy, którzy studiowali we Włoszech. Jeden z nich nazywał się Henryk Czyż - tak samo jak nasz bytowski poeta - mówi T. Stadnik. Zakonnik, który przywiózł jej wizę, pochodził z Lęborka. Opowiedział nieco o sobie i swojej pracy poza studiami. - Zajęcie znalazł w watykańskim czasopiśmie „L’Osservatore Romano”. Wspominał, że przy maszynach drukarskich było tak gorąco, że pracowali bez koszulek. Później nie miałam już z nimi kontaktu - dodaje kramarzynianka.
Z ciekawością oglądam kolejne zdjęcia rozłożone na stole. Wśród nich nie zabrakło tych z pierwszej wizyty w Niemczech. - Pojechałam z najstarszą córką. E. Bluma zaprosił nas na Wangerooge [jedna z wysp na Morzu Północnym blisko zachodniej granicy Niemiec - przyp. red.]. Mieszkaliśmy w hotelu - opowiada T. Stadnik. Erich wypytał ją głównie o rodzinę. Okazało się, że sam sporo wiedział o gałęzi pozostającej w Polsce. - Mój dziadek pisał do niego o tym, co się u nas działo. Wysyłał zdjęcia i opisywał śluby moich sióstr. Nic o tym nie wiedziałam - mówi T. Stadnik. Wizyta w Niemczech u Ericha stała się także okazją do odwiedzenia rodziny jego żony Elke z domu Nelson. - Bardzo miło nas przyjęli. Dodatkowo jej brat Uwe zapakował nas we wszelkiego rodzaju proszki. Córce do plecaka zaś naładował tyle słodyczy, że ledwie mogła go unieść - wspomina T. Sadnik. Nie trudno domyślić się, że powrót do Polski był dla nich sporym przeskokiem. - Ta nasza Gdynia wydawała mi się taka szara. Wyglądało to jakby ktoś nożem odciął, po jednej stronie jasno, po drugiej ciemno - wyjaśnia T. Stadnik. Później wizyty, także te zarobkowe, były częstsze. Znalazła pracę w ogrodnictwie, w czym pomogła jej przyjaciółka Leokadia Zmuda Trzebiatowska, która pochodziła z Kramarzyn. - Pamiętam początki. W miesiąc zarobiłam tyle, ile w Polsce przez rok. Przyznam szczerze, że nie miałam konkretnych planów na ich wydawanie. Kupiłam meble, dywan. No, trochę też wydałam na zbytki, jak futro itp. - mówi T. Stadnik.
CAMPING NAZWALI MASŁOWICZKI
W latach 80. w Kramarzynach wyznaczono działki pod zabudowę. - Miałam wtedy pieniądze na książeczce mieszkaniowej. Całą sumę na M3. Pojechałam do Bytowa zapytać, kiedy lokale będą gotowe. Od zdziwionej urzędniczki usłyszałam, że nawet placu pod budowę nie mają wyznaczonego, a co dopiero gotowe mieszkania - opowiada T. Stadnik. Z mężem postanowili więc kupić działkę w Kramarzynach i zacząć tu budować swój dom. Tak prosto jednak nie było. Parcele okazały się niewielkie. - Nie chciałam mieszkać tak, by sąsiad zaglądał mi w okno - mówi T. Stadnik. Znalazła na to radę. - Pojechałam do swojej koleżanki z czasów Liceum Pedagogicznego - Elżbiety Szalewskiej, z prośbą o radę. A ona od razu napisała pismo z uzasadnieniem, że w pobliżu znajduje się linia elektryczna, obok domu trzeba oczywiście wybudować szambo i jeszcze kilka argumentów. Koniec końców dostaliśmy większą działkę, którą później jeszcze powiększyliśmy - mówi T. Stadnik. Za wycofane z książeczki mieszkaniowej pieniądze kupiła materiał na budowę. W 1986 r. ją rozpoczęli. Wprowadzili się trzy lata później.
Wiadomo, dodatkowy grosz zawsze się przydaje. Jeździła więc do pracy na Zachód. - Zawsze zarywałam wakacje. Najpierw przy zbiorze truskawek, a później przy ich flancowaniu. Ciężkie zajęcie, jednak bardzo dobrze płatne. Pracowało się na kolanach. Byłam przyzwyczajona, to trochę tak jak dawniej zbierało się ziemniaki. Całe wakacje spędzałam za granicą. Bywało, że w poniedziałek o godz. 4.00 byłam jeszcze w Słupsku, a już o godz. 7.00 w przedszkolu na zajęciach - wspomina T. Stadnik.
W pierwszych latach przy truskawkach pracowała razem z innymi rodakami. - Pamiętam syna pewnego profesora z Warszawy. Chciał zarobić na komputer. Znał bardzo dobrze niemiecki, ale niestety praca fizyczna mu nie szła. Starał się, pracował jak mógł, ale odstawał od innych. Biedak męczył się, pocił, ale i tak nie wychodziło. Gdy za bardzo zostawał w tyle, pomagali mu inni, ale wówczas niestety ganiła ich pewna Kaszubka z naszych okolic. Nie mogłam tego zrozumieć. Byliśmy tam przecież sami swoi. Chłopak popracował, zarobił na komputer i już więcej nie przyjechał - opowiada T. Stadnik. Na chwilę milknie, zapewne wspominając młodego chłopaka. Szybko jednak odzyskuje dawną werwę i ciągnie swoją historię. - Pojawiła się też Barbara z Warszawy. To ona jako pierwsza wpadła na pomysł, by nie dojeżdżać, a spać na miejscu pod namiotami. Właściciel się zgodził. Na początku pracownicy jeździli do toalet przy autostradzie, gdzie brali prysznic i czerpali wodę. Na maszynkach gazowych przygotowywali posiłki - mówi T. Stadnik, która także zaczęła jeździć pod namiot. - Pierwszy miałam pożyczony. Niestety przeciekał. Później kupiłam własny. Po czasie właściciele postawili campingi. Z warunkami mieszkalnymi było coraz lepiej i lepiej - dodaje T. Stadnik. Wspomina także rodzinę z Poznania, która przyjeżdżała dużym Fiatem z przyczepką. Jeździli całą familią, razem z dziećmi. Kobieta pracowała jako nauczycielka. - Długo jednak nie pobyli. Po nich pracowali już tylko Kaszubi. Sami nasi - mówi T. Stadnik. By lepiej się odnaleźć na polu campingowym, a także mniej tęsknić za domem, nieco humorystycznie noclegi nazwali tak jak miejscowości, z których przyjechali pracownicy. - Było więc Łąkie, a obok Kramarzyny i Masłowiczki - śmieje się T. Stadnik.
Po czasie zaczęła szukać innego zajęcia. Ostatecznie znalazła pracę jako opiekunka osób starszych. A te chętnie dzieliły się historią swojego życia. Szczególnie żywo wspomina „swoją babcię”, jak do dziś o niej mówi - Almut Mutzenbecher, która była filologiem klasycznym. - Przy pierwszym spotkaniu zapytała, czy mówię po niemiecku. Odpowiedziałam: „Etwas” (pol. trochę). „To wystarczy” odpowiedziała - mówi T. Stadnik. A. Mutzenbecher znana jest z napisania po łacinie kilku tomów dotyczących dzieł św. Augustyna. Te bardzo się spodobały kard. Josephowi Ratzingerowi, późniejszemu papieżowi Benedyktowi XVI. Jak twierdził, to dzięki nim lepiej zrozumiał myśl św. Augustyna. - Pewnego dnia na adres babci przyszła książka. Kiedy pokazałam ją A. Mutzenbecher, ta się rozpłakała. Zdziwiłam się, zapytałam, dlaczego płacze. Odpowiedziała, że to ostatni tom jej książki. Myślała, że już nie doczeka jej wydania - mówi T. Stadnik.
Filolog klasyczna opowiadała także o swojej rodzinie. - Jej kuzyn Get Urlich napisał wspomnienia wojenne. Pisał w nich, że jako oficer armii niemieckiej na froncie wschodnim wysyłał listy do rodzin z zawiadomieniem o śmierci ich bliskich. Gdy zginęli przed świętami, nie powiadamiał od razu rodzin, by mogli spokojnie je spędzić - mówi T. Stadnik.
A. Mutzenbecher pytała także o rodzinne strony swojej opiekunki. - Historia Ziemi Bytowskiej była dla niej trudna do zrozumienia. Zwłaszcza to przechodzenie z rąk do rąk, z państwa do państwa. Urodziła się w Hamburgu i tam spędziła całe życie, z przerwą na studia w Berlinie. Historia przygranicznych terenów była więc dla niej wyjątkowo trudna do zrozumienia - mówi T. Stadnik, dodając: - Jeszcze bardziej zdziwiła się, gdy opowiedziałam jej o odbieraniu wielkich gospodarstw przez PRL. Pamiętam, że zapytała mnie wówczas, co z domami. Zaskoczona odpowiedziałam, że po prostu odebrali. Nie potrafiła tego zrozumieć. Dla niej wojna wojną, ale prywatna własność to rzecz święta.
To nie jedyna osoba z ciekawą historią, którą spotkała w czasie swojej pracy za granicą. Niżej pokojów zajmowanych przez A. Mutzenbecher mieszkała Hadwig Wesselhoeft, która opracowała nowatorską metodę operacji serca u małych dzieci. Praca T. Stadnik to nie tylko opieka. - Nauczyłam ich dzielić się opłatkiem. Tego zwyczaju nie znali, ale bardzo im się spodobał - opowiada kobieta.
WRACAMY Z SENTYMENTU, PAMIĘTAMY, JAK TU BYŁO DAWNIEJ
Pod koniec lat 80. do Kramarzyn powoli zaczęli przyjeżdżać dawni mieszkańcy. Pierwszą z nich była Ingrid Wojcel, po mężu Kesling. - Początkowo przyjeżdżała do miejscowego proboszcza, który potrafił po niemiecku. Ze sobą miała także stare zdjęcia wioski - mówi T. Stadnik. Z czasem dawni mieszkańcy pojawiali się coraz liczniej. W 1997 r. po raz pierwszy przyjechali w zorganizowanej grupie. - Przy tej okazji poświęcono pamiątkową tablicę w miejscu dawnej kaplicy Puttkamerów. Dokonał tego pastor, syn Krampa, przedwojennego listonosza z Kramarzyn - mówi T. Stadnik. Program takich spotkań przez lata się nie zmieniał. Przyjeżdżali w piątek wieczorem. W sobotę była msza święta, a po niej obiad i kawa na sali, a następnie tańce. W niedzielę czas wolny, na odwiedzanie znajomych. Wraz z pojawieniem się dawnych mieszkańców wśród miejscowych pojawiła się pewna obawa. - Były głosy, że chcą odebrać mieszkania. Zapytałam wprost pewną rodzinę, czy to prawda. Pamiętam, że popatrzyli na mnie zdziwieni, po czym odpowiedzieli: „Przyjeżdżamy tutaj z sentymentu, pamiętamy, jak wyglądały dawniej budynki. Jesteśmy ciekawi, jak się mają po latach. Nasze dzieci jednak ułożyły sobie życie w Niemczech i na pewno nie przyjadą do Kramarzyn, bo i po co”. Dawni kramarzynianie cieszyli się, że ktoś dba o dawne budynki, remontuje, odnawia, nie pozostawia samym sobie - wspomina swoją rozmowę z dawnymi mieszkańcami T. Stadnik, po czym dodaje: - Zapytali mnie, czy mogą sobie zabrać kamień na pamiątkę. Odpowiedziałam, że nie ma problemu, akurat kamieni to nam nie brakuje.
Teraz kontakt z dawnymi mieszkańcami Kramarzyn się urwał. Ostatni raz przyjechali w 2002 r. Nocowali wówczas w hotelu Bismarck w Dąbiu. - Myślę, że nie przyjeżdżali więcej dlatego, że już się nasycili wiadomościami. Poza tym to już starsi ludzie. Część z nich zmarła. Dodatkowo zachorowała I. Kesling, która te wyjazdy organizowała - mówi T. Stadnik. Przyjazdy dawnych mieszkańców jeszcze bardziej skłoniły ją do większego zainteresowania się lokalną historią. - Chętnie dzielili się opowieściami z dawnych lat. Szczególnie za tymi stronami tęskniła Waltraut z domu Kosloski, a po mężu Labs. To ona opowiedziała mi swoją wojenną historię. Kiedy Rosjanie zbliżali się do Kramarzyn, spakowali się i udali do wioski, ale ta była już pusta. Wszyscy uciekli. Wydarzyło się to tak nagle, że oni, którzy mieszkali nieco na uboczu w cegielni, niczego nie zauważyli. Postanowili uciekać. Przed Koszalinem złapali ich jednak Rosjanie i nie pozwolili iść dalej. Była zima, noc. W lasku nacięli grubą warstwę świerkowych gałęzi, kolejną nałożyli na siebie i tak w ubraniach przenocowali. Rankiem ruszyli w drogę powrotną do Kramarzyn. Tu już był komisarz, który umieścił ich w domu naprzeciwko przedszkola. Kobiety skierowano do pracy przy małych dzieciach. 14-letnia Waltraut była opiekunką, a jej mama pracowała w kuchni. Po dwóch latach przyjechali Anglicy i pytali, kto z Niemców chce wyjechać. Zgłosiła się rodzina Waltraut. Tak trafiła do Hamburga. W piekarni, w której pracowała, poznała swojego męża, który pochodził ze Szczecina - opowiada T. Stadnik, dodając: - W. Labs zawsze mi powtarzała: „Przyjedź do mnie, przyjedź”.
Pewnego dnia postanowiła spełnić prośbę i wybrać się do Hamburga. Było to przed świętami Bożego Narodzenia. - Zastanawiałam się, jaki prezent dla niej przygotować. W końcu postanowiłam, że zawiozę jej album. Sfotografowałam całe Kramarzyny dom po domu. Bardzo jej się spodobał. Powiedziała, że lepszego prezentu nie mogłam jej zrobić - wspomina T. Stadnik. W. Labs całe święta przeglądała album, wspominając lata swojej młodości. - Kiedy odwiedziłam ją następnym razem, przypomniała sobie wiele szczegółów. Opowiadała dom po domu z nazwiska, kto tam mieszkał. Zaczęłam to spisywać. Dodałam do tego powojenną historię, aż do obecnych czasów, bo ludzie też się zmieniali - wspomina T. Stadnik. Tak powstała niezwykła kronika miejscowości.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!