
- Nawet ziemia ma tu inny kolor - mówi Natalia Garashenko, która do Polski przyjechała z Ukrainy 1,5 roku temu. Zachwyciła ją przyroda i architektura. Opowiada także, z jakimi problemami spotkała się ona i jej rodacy.
Natalia Garashenko mieszkała w Dnieprze w centralnej części Ukrainy. Jeszcze do niedawna posługiwano się tam głównie językiem rosyjskim. - Teraz jest inaczej. Można śmiało powiedzieć, że modnie jest mówić po ukraińsku, używają go celebryci - mówi N. Garashenko. Miasto jeszcze do niedawna nosiło nazwę Dniepropetrowsk. To czwarty co do wielkości ośrodek na Ukrainie. W czasach Związku Radzieckiego związany był z produkcją na potrzeby wojska. To tu wykonywano elementy rakiet. Stąd miasto miało status zamkniętego. Osobom spoza ZSRR nie wolno było wjeżdżać na jego teren. Także i mieszkańcy Dniepru mieli utrudniony wyjazd za granicę. Wszystko z obawy o zdradę tajemnic.
- W Dnieprze mieszkałam na obrzeżach. Do pracy dojeżdżałam do centrum. Droga zajmowała mi 1,5 godziny - mówi N. Garashenko. Choć nie ma wykształcenia artystycznego, zajmowała się dekorowaniem witryn sklepowych. Wykonywała także sztukaterie dla zamożnych osób. - To nie były gotowe elementy. Razem z podległymi mi osobami wykonywaliśmy indywidualne zamówienia - opowiada N. Garashenko. Wśród nich pojawiła się m.in. boginka, którą jeden z prokuratorów zamówił do swojego korytarza. W sypialni nad wezgłowiem łóżka wykonała wachlarz, ozdabiając go kwietnymi kompozycjami i ptakami. Spod jej rąk wyszły także chińskie motywy. - Swego czasu bardzo popularne były również te zaczerpnięte z architektury Wiednia - mówi N. Garashenko, dodając: - Przy tego typu zamówieniach tak naprawdę jedynym ograniczeniem była zasobność portfela. A właściciele potrafili np. oświetlenie sprowadzić z Włoch. Niekiedy mieli własne wyobrażenie tego, co chcą mieć, innym razem należało coś im podpowiedzieć. No i za każdym razem sprostać ich wymaganiom.
Pracowała nie tylko w domach bogatych. Współpracowała ze znaną architektką Svitlaną Kulbashną. Ma na Ukrainie sporej wielkości majątek ziemski, w którym urządza wesela, a także różnego rodzaju wystawy czy koncerty. Niekiedy trzeba było wykonać różne elementy dekoracyjne na te imprezy, co zlecano N. Garashenko. - To jednak mało stała praca, od zamówienia do zamówienia. Sytuacja ekonomiczna skłoniła mnie do wyjazdu - wyjaśnia N. Garashenko. Przez koleżankę poznała swojego partnera, który od 5 lat pracuje w Bytowie, a pochodzi z jej rodzinnego Dniepru. Przyjechała do niego w odwiedziny na dwa tygodnie. Pierwsze, na co zwróciła uwagę, to przyroda. - Uważam, że to najpiękniejsze miejsce na świecie - mówi N. Garashenko. Na Ukrainie słońce szybko wypala rośliny. Trawa i kwiaty pojawiają się w maju i czerwcu, później wysychają. Trawniki do utrzymania możliwe są jedynie, gdy są nieustannie podlewane. Stąd w bogatszych domach montuje się systemy automatycznego nawadniania. - Tutaj wszystko zupełnie inaczej. Zaskoczyły mnie kwiaty w oknach i na balkonach. U nas byłoby to niemożliwe - mówi kobieta, dodając: - Nawet ziemia ma tu inny kolor.
Na Ukrainie przeważa czarnoziem. Wierzchnia warstwa spalona przez słońce zamienia się w popiół. Tak samo też brudzi. - W białych spodniach nie da się wyjść. Z kolei gdy spadnie deszcz, grunt zmienia się w błoto - tłumaczy N. Garashenko. Bytów od Dniepru dzieli blisko 1700 km. Nietrudno się więc domyślić, że przyjeżdżając tutaj, niewiele wiedziała o mieście. - Na miejscu zajrzałam na facebookową grupę. Informacje na niej umieszczają pracujący tu mieszkańcy Ukrainy. Wiadomości dotyczą nie tylko pracy i pracodawców, ale przede wszystkim znaleźć można tam ciekawostki związane z zamkiem i jego historią, co warto zobaczyć w okolicy, gdzie pojechać, a także jak spędzić wolny czas - mówi N. Garashenko. Bardzo lubi architekturę. Stąd odwiedziła m.in. Malbork i Gdańsk. - Kiedy stanęłam na Długim Targu, rozpłakałam się. Widziałam powojenne zdjęcia tej ulicy, ogrom zniszczeń. Wzruszyłam się, jak pięknie została odbudowana - mówi N. Garashenko. Także i w Bytowie ma swoje ulubione miejsca. Na jej liście znajdują się budynek Zespołu Szkół Ponadpodstawowych z jego klasyczną formą i czerwoną cegłą. Podobnie zamek, wśród zieleni. - Z ulic najbardziej podobają mi się Bydgoska i Wieża Wodna. Z parterowymi domkami, z elewacjami w różnych kolorach, a dodatkowo położone blisko siebie. Wyglądają tak malowniczo, jakby były z pamiątkowej kartki - mówi N. Garashenko.
Kiedy przeniosła się z Ukrainy do Polski, początki nie były różowe. Pracę znalazła w przetwórstwie warzyw. Trafiła jednak na niezbyt uczciwych pośredników. W pewnym momencie z dnia na dzień straciła pracę. - Wstawiła się za mną polska rodzina, u której mieszkałam, a także pracodawca mojego partnera. To było dla mnie bardzo budujące. Obcy ludzie okazali mi wiele życzliwości. Udało się wrócić do pracy. Poprawiła się też moja sytuacja prawna - mówi N. Garashenko. Pierwsze dwa tygodnie po powrocie nie należały jednak do łatwych. - Obwiniano mnie o błędy, które popełniała stojąca obok mnie dziewczyna. Starałam się pracować bliżej Polaków. Kiedy znów zarzucono mi złą pracę, wstawili się za mną - mówi N. Garashenko, dodając: - Zawsze starałam się wykonywać sumienie swoje obowiązki.
Po czasie jej stosunki z pracodawcą uległy poprawie do tego stopnia, że żałował, gdy odchodziła. Nowe miejsce znalazła poprzez biuro pośrednictwa, w którym obecnie jest zatrudniona. - Krótko tam pracowałam. Przeszkodą były godziny pracy, przez co nie mogłam zawozić i odbierać syna ze szkoły - mówi N. Garashenko. Nową propozycję otrzymała z biura pośrednictwa pracy. Przekształciła je w centrum informacji. - Pamiętam, gdy sama byłam w sytuacji tych, którzy właśnie przyjechali do Polski. Nie znałam wówczas swoich praw jako pracownik ani ustaw i innych przepisów - mówi N. Garashenko. W pracy spotyka się z różnymi sytuacjami i problemami. Zgłosiło się do niej młode małżeństwo ze strefy objętej rosyjską okupacją. Nie mają ani gdzie, ani po co wracać. - Legitymowali się dokumentami Donieckiej Republiki Ludowej. Problem w tym, że żadne z państw jej nie uznaje. Mieli problem z zatrzymaniem się w Polsce. Podpowiedziałam, jak otrzymać zezwolenie na pobyt w kraju - mówi N. Garashenko. Sama także rozumie skomplikowaną sytuację, która tam panuje. - Przez niemal rok mieszkałam tuż przy granicy ukraińsko-rosyjskiej. Było to w czasie pomarańczowej rewolucji. Pojawiali się w miejscowości ludzie, którzy nastawiali mieszkańców przeciwko Ukraińcom. Opowiadali o nich niestworzone rzeczy. Do dziś nie wiadomo, skąd przyjeżdżali - opowiada N. Garashenko.
Problem z nieważnymi dokumentami to nie jedyny, z jakim borykają się przebywający u nas mieszkańcy Ukrainy. Inny polega na braku PESEL-u. By go otrzymać, należy być zameldowanym w Polsce. Wynajmujący mieszkania często nie są do tego skorzy. Kłopot pojawia się, gdy przychodzi czas rozliczeń z urzędem skarbowym. - Biura rachunkowe nie chcą przyjmować PIT-ów od tych osób, gdyż do ich wypełnienia konieczny jest właśnie PESEL - tłumaczy N. Garashenko. Inny z problemów to brak dostępu do lekarzy rodzinnych. - Medycy niechętnie zapisują osoby, które pojawiają się jedynie na kilka miesięcy. Dodatkowo nie mogą tego zrobić bez karty stałego pobytu - mówi N. Garashenko. Muszą czekać na nocny dyżur. Wspomina przy tym swoją historię. - Po pracy gorzej się poczułam, miałam wysokie ciśnienie. Musiałam jednak czekać na nocny dyżur. Przyjął mnie lekarz i dał leki. Po powrocie do domu zakręciło mi się w głowie i chwytając się poręczy, wybiłam sobie palec. Tego samego dnia wróciłam do tego samego lekarza. Powiedziałam, że leki na ciśnienie już mam, teraz potrzeba coś na palec - śmieje się N. Garashenko, dodając: - Lekarz przyjął mnie i powiedział, bym już trzeci raz nie przyjeżdżała.
Wśród najczęstszych pytań, z którymi się do niej zgłaszają, są głównie te dotyczące zapisania dziecka do szkoły czy przedszkola, a także jak ściągnąć rodzinę. - Brakuje nam również prawników, którzy specjalizowaliby się w prawie dotyczącym cudzoziemców. Szukamy ich w większych miastach - mówi N. Garashenko, dodając: - Myślimy o wydaniu przewodnika, który odpowiadałby na najczęściej zadawane pytania. A także jak poradzić sobie i gdzie się udać w przypadku braku PESEL-u czy dostępu do lekarza.
Przy okazji opowiada o innym kłopocie, z którym borykają się mieszkający u nas obywatele Ukrainy, a mianowicie mniejsza liczba miejsc pracy dla kobiet. - W Bytowie największe zakłady w większości związane są z przemysłem metalowym. Stąd, co zrozumiałe, zatrudniani są głównie mężczyźni. Ten brak miejsc to główna przyczyna, że rodziny rzadziej osiedlają się w mieście - mówi N. Garashenko. Okazuje się, że wykształcenie nie zawsze idzie w parze z wykonywaną pracą. - Pojawił się u mnie dyrygent chóru, a także młody prawnik. Zdziwiłam się, myślałam, że ci ostatni na Ukrainie dobrze zarabiają - mówi pracownica pośrednictwa pracy i jednocześnie dodaje: - Myślę, że chciał sobie dorobić.
N. Garashenko prawdopodobnie ma także polskie korzenie. - Dowiedziałam się tego krótko przed wyjazdem. Dziadek na łożu śmierci wyznał mojemu bratu w wielkiej tajemnicy, że jego rodzina na Ukrainę przybyła z Polski. Pamiętał także nazwisko - Miłowski. Brat przez 9 lat nikomu o tym nie mówił. Zrobił to dopiero teraz, gdy usłyszał, że jadę do Polski - mówi N. Garashenko. Jej przodkowie najprawdopodobniej pochodzili ze szlachty i mieli majątek niedaleko Krzywego Rogu na Ukrainie. - Przenieśli się stamtąd do Dniepru w czasie Wielkiego Głodu. Wówczas nie można było wyjeżdżać z wiosek, ale jeśli ktoś posiadał rodzinę w mieście, mógł się do niej udać. Tak też zrobili. Skrupulatnie przy tym zacierali ślady swojej polskości i szlachectwa. Wszystko po to, by przeżyć - mówi N. Garashenko.
Ciekawa historia wiąże się także z bratem jej dziadka. W czasie II wojny światowej służył w oddziale obsługującym tzw. katiusze. Stacjonował w okolicy dzisiejszego Petersburga, dawniejszego Leningradu. - Później jako generał pracował w zespole, który projektował spadochrony do kapsuł kosmicznych - opowiada N. Garashenko, dodając: - Nam nie wolno się było z nim kontaktować. Spotykał się tylko ze swoim bratem, moim dziadkiem, na godzinną rozmowę. Przywoziło go i zawsze towarzyszyło mu KGB. Gdy zmarł, do Moskwy na pogrzeb pojechał mój ojciec. Dopiero wówczas okazało się, po orderach i odznaczeniach, jakie wysokie stanowisko zajmował i kim był w rzeczywistości.
N. Garashenko swoje życie związała z Bytowem. - To, czego mi brakuje, sama sobie tutaj stworzę, nie będę tego szukała tam, gdzie to już jest. W przyszłości zaś chciałabym poprowadzić warsztaty artystyczne dla dzieci, a może i starszych - mówi kobieta.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!