
To jeden z najdłużej działających w Bytowie sklepów, prowadzony przez jedną rodzinę - Parzontka-Lipinskich - od 1964 r. W niejednym bytowskim domu znajdziemy kryształy, zastawy kawowe i obiadowe z Chodzieży czy wazy z Włocławka, które dekady temu kupiono w „1001 drobiazgów”.
Irenę i Barnarda Parzątka-Lipinskich wielu bytowiaków kojarzy ze sklepu przy ul. Wojska Polskiego. Dziś „1001 drobiazgów” prowadzi ich jedyna córka, Grażyna Hinz. Na wspominki umawiamy się u jej krewnej Ingi Mach. Nie bez powodu. - Mama Ingi Mach i mój dziadek byli rodzeństwem. Rodziny miały ze sobą dobry kontakt. Zresztą niemal w tym samym czasie oni zaczęli prowadzić zakład fotograficzny, a pod koniec lat 80. „Dewocjonalia”, znane wśród bytowiaków jako „święty sklep”. Byłam wtedy mała, więc nie pamiętam za wiele. Za to ich wspomnienia nadal są żywe - mówi G. Hinz.
POBORNIKOWI CÓRKI NIE ODDAMY
Irena i Bernard poznali się w Niezabyszewie (gm. Bytów), gdzie oboje mieszkali ze swoimi rodzinami. - Spotkali się zapewne na potańcówce. Irena pracowała wtedy w sklepie spożywczym GS-u, który znajdował się na cegielni. Bernard bardzo często zajeżdżał tam motorem, szukając pretekstu, aby coś kupić. Młodzi mieli się ku sobie. Tata Ireny śmiał się jednak, że pobornikowi, czyli komornikowi, bo tym właśnie zajmował się Bernard na początku lat 60., córki nie odda. On zmienił więc profesję. Znalazł zatrudnienie w sklepie w Dąbrówce - wspomina Inga Mach. Młodzi pobrali się 20.10.1962 r. Wynajęli mieszkanie w Niezabyszewie. Dwa lata później oboje zrezygnowali ze swoich dotychczasowych stanowisk i zajęli się prowadzeniem „1001 drobiazgów” w Bytowie. Należał do Powszechnej Spółdzielni Spożywców.
Nazwa sklepu została odgórnie narzucona. - Z mężem braliśmy ślub w sierpniu 1964 r. Bernard i Irena nie mogli u nas być, bo szykowali się do objęcia sklepu. Mieli w związku z tym mnóstwo obowiązków. Otwarcie odbyło się 1.10.1964 r. Oboje pracowali wcześniej w handlu, jednak Irena miała obawy, czy sobie poradzi. Okazały się bezpodstawne. Pamiętam, że przyszłam do nich z długą listą zakupów, w czasie wprowadzania się do nowego domu. W tamtych czasach nie było kas, więc Irena wpisywała kwoty w słupku. Była tak wprawiona, że podliczała w myślach. Podała 3 tys. zł. A wtedy jeszcze dodatkowo sprawdziła na kartce. Kwota się zgadzała - opowiada I. Mach.
NIGDY NIE BYŁO PUSTYCH PÓŁEK
W czasach, gdy w wielu sklepach często można było dostać jedynie ocet, w prowadzonym przez państwa Parzątka-Lipinskich towar zawsze był. Wszystko za sprawą przedsiębiorczego Bernarda. - Lata 60. i część 70. okazały się wcale nie takie złe. Wszystko zmieniło się, gdy w kraju rozpoczęły się strajki. Jednak gdy w większości były braki, to w „1001 drobiazgów” na półkach zawsze coś stało. A gdy ktoś poprosił, to potrafił Bernard wszystko załatwić. Nawet kiełbasę księdzu podwoził. Gdy zgłosiła się do niego szkoła w Warcinie, by pomógł zorganizować serwisy obiadowe, wkrótce do placówki trafiła Lubiana. Później co miesiąc dowoził kolejne komplety, bo zgłaszali się do niego nauczyciele. Przewożenie naczyń nie stanowiło problemu, bo Lubiana pakowała wszystko solidnie, dodając siano. Pamiętam sytuację, gdy kupiłam u małżeństwa serwis kawowy. Wróciłam do domu. Po wyciągnięciu filiżanka wyślizgnęła mi się z dłoni i się potłukła. Poszłam do Bernarda. Opowiedziałam, co się stało, prosząc, aby domówił mi jedną. Oznajmił, że to niemożliwe, aby w opakowaniu z Lubiany mogło coś się stać, bo solidnie zabezpieczali produkty. Oczywiście filiżankę i tak załatwił - opowiada I. Mach.
Po towar B. Parzątka-Lipinski jeździł do hurtowni. - Bardzo się angażował w prowadzenie działalności. Brał, co się trafiło. Nawet buty czy chemię. Gdy roznosiła się wieść, że za dwa dni będzie miał nowy towar, ustawiały się do niego długie kolejki - wspomina I. Mach.
KRYSZTAŁY ZA TRZYNASTKI
Popularne w czasie komuny były kryształy. - Pamiętam, że gdy pracownicy PGR-ów otrzymywali pod koniec roku trzynastą wypłatę, z chęcią wydawali ją właśnie u Ireny i Bernarda. Raz opowiadał sytuację, że przyszło do niego małżeństwo, które właśnie otrzymało zastrzyk gotówki. Bernard układał na ladzie kryształy, które wskazywali. Po chwili zaczęło brakować miejsca, więc zaczął odkładać je na półki. Małżeństwo go jednak powstrzymało. Wzięli wszystko, co położył na ladzie - opowiada I. Mach. A wybór kryształów był u Parzątka-Lipinskich spory. - Do dziś cały kredens mamy zapełniony naczyniami od nich. Najdroższy był kolorowy kryształ. Doceniamy, bo mamy wazony, szklanki z ręcznie szlifowanym wzorem, a nie mechanicznie. Dziś byśmy ich nie kupili, bo takie rzeczy kosztują krocie, choć w tamtych czasach swoje też trzeba było zapłacić. Niemal wszystko nabywaliśmy u nich. Chyba tylko kieliszki do wina i szampana już za czasów, gdy stery przejęła Grażynka - tłumaczy I. Mach, dodając: - Na Wojska Polskiego było kilka sklepów. Wszyscy się znaliśmy. Mieliśmy z innymi paniami, w tym z Ireną, rytuał. Spotykałyśmy się raz na jakiś czas na herbacie, w którymś z punktów. Nie znaliśmy takiego słowa jak konkurencja. To były inne czasy. Wszyscy życzliwi i pomocni.
Bernarda większość klientów znała z poczucia humoru. - Niezły żartowniś. Ludzie go za to lubili, bo dbał, aby było wesoło. To taka dusza towarzystwa. Choć nie wszyscy rozumieli jego żarty. Przypominam sobie sytuację, gdy przyszła do niego kobieta, która chciała kupić kocioł. Odpowiedział jej „Żebë Pani bëła wczora”. I tak kobieta raz na jakiś czas przychodziła do sklepu dopytując, czy towar doszedł. Bernard zawsze odpowiadał tym samym. W końcu odwiedziła go dzień po dniu, ale znów usłyszała „Żebë Pani bëła wczora”, W końcu chyba zrozumiała, że to żart. Odpowiedziała więc: „A niech Póna szlag trafi - wiedno wczora i wczora”. Nigdy więcej nie wróciła - opowiada I. Mach.
Od początku Parzątka-Lipinscy do prowadzenia sklepu zatrudniali dwie dodatkowe osoby. - Nie byliby w stanie sami wszystkiego dopilnować. Pracowników traktowali jak rodzinę. Zapraszali ich na rodzinne uroczystości. Ci odwzajemniali się tym samym, prosząc m.in. na wesela - wspomina I. Mach.
PO SZKOLE LEŻAKOWANIE NA ZAPLECZU
Jedyna córka państwa Parzątka-Lipinskich, G. Hinz, ze sklepem związana była od najmłodszych lat. - Po urodzeniu mama bardzo szybko wróciła do pracy. Mną zajmowała się rodzina bądź opiekunki. Gdy chodziłam do szkoły, dawnej tzw. trójki w Bytowie, po lekcjach zostawałam na świetlicy, gdzie odrabiałam lekcje. Następnie przychodziłam do sklepu rodziców. Na zapleczu mieli rozstawione aluminiowe leżaki. Jeden nawet mam do dzisiaj. Tam czekałam, aż skończą pracę. A godziny otwarcia były długie, bo od 8.00 do 18.00. Gdy podrosłam, już sama wracałam do domu autobusem. Oczywiście zdarzało się, że puszczali mnie za ladę bądź pozwalali podać towar klientom - wspomina G. Hinz.
Prowadzenie sklepu nie było jedynym zajęciem Parzątka-Lipinskich. - W latach 70. rodzice kupili dom w Niezabyszewie. Mieliśmy małe gospodarstwo. Głównie hodowaliśmy drób. Tata uwielbiał konie, więc mieliśmy trzy kuce. Bryczką, którą do dziś posiadam, wybieraliśmy się od czasu do czasu na wycieczki. Dokupili ziemi, którą uprawiali. Pamiętam, że tata potrafił wstać o godz. 3-4 rano i pójść na pole, aby zaorać, zasiać. Następnie szykował się do pracy w sklepie. Mama z kolei sporo czasu spędzała w kuchni oraz w dużym ogrodzie. Zachowałam sprzęty gospodarcze rodziców, to dla mnie taki mały, sentymentalny skansen. Rodzice nigdy nie brali urlopu. Byli bardzo oddani swoim zajęciom. O mnie jednak pamiętali. Czasami wysyłali mnie na wakacje do rodziny na Śląsku czy do Szczecinka. Miłe wspomnienia mam także z czasu spędzonego z dziadkami nad Jeziorem Czerwonym w Niezabyszewie - opowiada G. Hinz.
KONTYNUOWANIE DZIEŁA RODZICÓW
Na początku lat 90., gdy w Polsce skończył się komunizm, Parzątka-Lipinscy wykupili sklep na własność. - Nie wyobrażam sobie, by prowadzić go i płacić czynsz. Raczej nie byłoby możliwe utrzymanie go przy wysypie tych wszystkich centrów handlowych, np. chińskich. Gdy większość takich sklepów zmieniała nazwy po prywatyzacji, moi rodzice zostali przy starej, bo dobrze kojarzyła się mieszkańcom. Ja jakoś specjalnie nie wdrażałam się w prowadzenie biznesu. W latach 80. mało co bywałam w domu, bo szkołę średnią kończyłam w Sławnie, gdzie mieszkałam w internacie. Następnie wyjechałam za granicę. Kontynuacja nauki spowodowała, że przez 14 lat pracowałam w szpitalu jako pielęgniarka. Do lutego 2003 r., gdy jak grom z jasnego nieba spadła wiadomość, że tata nie żyje. Zmarł nagle. To był dla mnie i mamy ogromny cios - opowiada G. Hinz.
Mimo że bytowianka nie znała się na prowadzeniu handlu, przejęła pałeczkę po rodzicach. - To była kwestia dwóch tygodni. Po pogrzebie taty wróciłam do Niemiec pozamykać swoje sprawy. Działałam na autopilocie. Czułam, że tak trzeba. Sklep był nieczynny przez kilkanaście dni. Zrobiliśmy remanent. Szczerze przyznam, że gdyby nie rodzina i przyjaciele, znajomi z dawnej szkoły podstawowej, to sama nie dałabym rady. Ktoś pomógł załatwić miejsce w przedszkolu dla dziecka. Inni wsparli w przejmowaniu interesu. Gdyby nie to, chybabym w końcu zrezygnowała. Dużo pomógł mi także pan księgowy, który od lat współpracował z tatą. Nie wiedząc nic na temat prowadzenia sklepu, myślałam, że wystarczy go po prostu mieć. Nic bardziej mylnego. To wymagający interes. Nauczył mnie, że wszystkie moje decyzje mają konsekwencje. Na szczęście bywał czas, że jeździłam z tatą po towar, więc w miarę wiedziałam, jak poruszać się po hurtowniach. Nie umiałam za to wypełnić polecenia przelewu. Zostałam rzucona na głęboką wodę. Ale nie żałuję tej decyzji - tłumaczy G. Hinz.
DUCH RODZICÓW NADAL OBECNY
Przez 56 lat od objęcia przez rodzinę Parzątka-Lipinskich „1001 drobiazgów” wiele się zmieniło. - Moi rodzice zaczynali, gdy niemal wszystko było towarem deficytowym. Gdy ja przejmowałam sklep, już odczuwałam, że nie będzie łatwo, bo zewsząd zalewały nas różne produkty. Jednak staram się, aby klienci znaleźli u nas to, czego potrzebują. Czasem ktoś przychodzi, zaznaczając, że nie chce żadnej chińszczyzny. Ja to rozumiem. Kiedyś były dwa rodzaje kubków, obecnie jest ich kilkanaście. Jedna wyciskarka do czosnku, teraz pięć, a nawet i więcej. Do wyboru do koloru. Od lat, niezmiennie najpopularniejsze są słoiki, nakrętki, klamerki i nieśmiertelne nożyki Solingen. Ważne jest obserwowanie programów kulinarnych i bycie na bieżąco z nowościami. Gdy ktoś poprosi, zamówię dla niego towar. Trzeba dbać o klientów. Tak samo jak robili to moi rodzice - wymienia G. Hinz.
Klienci, zwłaszcza starsi, nadal pamiętają i wspominają jej rodziców. - I to nie tylko bytowiacy. Niektórzy przyjeżdżają z odległych stron Polski na urlop czy z Niemiec i z sentymentu wchodzą coś kupić. Lubią chwilę przystanąć i wspominać rodziców. Raduje mi się wtedy serce. Mimo że nie ma ich wśród nas, mam poczucie, że nadal ich duch jest obecny w sklepie. Jestem im ogromnie wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobili. A kontynuowanie ich dzieła to honorowanie ich pamięci - mówi G. Hinz. Oprócz prowadzenia sklepu bytowianka zajmuje się również mediacjami. - Po powrocie w rodzinne strony poczułam głód edukacji. Najpierw zrobiłam filologię germańską translatorską. Kilka lat temu ukończyłam mediacje. Ten kierunek nie wziął się z przypadku, ale właśnie z prowadzenia sklepu. Społeczeństwo się zmienia. Ludzie żyją w stresie. Czasami są bardziej konfliktowi. Uważam, że szybkie dojście do porozumienia potrafi uniknąć konfliktu. To bardzo ważna część mojego życia, choć w Bytowie mediacje pozasądowe nie są nadal zbyt popularne - opowiada G. Hinz.
Póki co nie wiadomo, czy sklep zostanie w rodzinie. - Nie wiem, czy dzieci będą chciały przejąć rodzinny interes. Ale mam nadzieję, że dzieło moich rodziców będzie kontynuowane - dodaje bytowianka.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!