
Była jednym z najbardziej charakterystycznych budynków Tuchomia. Nie wyróżniała się formą architektoniczną. Ot szkielet z drewnianych słupów na planie prostokąta obity deskami z niemal płaskim dwuspadowym dachem pierwotnie pokrytym papą, z wrotami od dłuższego boku, którym można było wjechać na sąsiadujące podwórko. W środku klepisko i dwa zapola. Nie wpisano jej na listę zabytków. Co prawda takie stodoły jedna z po drugiej znikają z naszego krajobrazu, nadal jednak trochę się ich jeszcze stoi. Obiekt w Tuchomiu miał za to wyjątkową lokalizację - skrzyżowanie drogi krajowej nr 20 z powiatówką w samym sercu wsi, tuż obok Urzędu Gminy, Gminnego Ośrodka Kultury, apteki, targowiska. Przejeżdżając przez Tuchomie, trudno było jej nie zobaczyć. Nic więc dziwnego, że przez lata stanowiła punkt orientacyjny i swoistą wizytówkę miejscowości.
Z tego faktu korzystał m.in. miejscowy GOK, który eksponowane od strony ruchliwej ulicy ściany stodoły upodobał sobie na wywieszanie ogłoszeń. - To było dobre miejsce. Zwracało uwagę. Nim wieszaliśmy ogłoszenie czy banner, pytaliśmy właścicieli. Nie robili problemu. Łatwo się zawieszało, bo ściany z desek, więc przymocować nietrudno. Potem niektóre bannery miały drugie życie, wykorzystywane np. do przykrywania drewna, by nie zamokło. Taki ogłoszeniowy recykling - wspomina Ludwik Szreder, dyrektor tuchomskiego GOK-u.
W styczniu stodoła nieopodal skrzyżowania przeszła do historii. Kiedy z powodu złego stanu technicznego zainteresował się nią Powiatowy Inspektor Nadzoru Budowlanego, jej właściciele zdecydowali się ją rozebrać. Poszło bardzo szybko. Pewnie stałaby jeszcze długie lata, gdyby w pewnym momencie całościowo zadbano o jej dach. I sprawa być może byłaby prostsza, gdyby budynek miał jednego właściciela. Jednak już od wielu lat znajdował się w rękach dwóch rodzin. To dlatego, kiedy ostatnim razem poważniej remontowano poszycie dachu, tylko na jednej części pojawiła się blacha. Druga część pozostała pod papą. Efekty zaniechania pojawiły się z czasem. Ostatnio pod chylącą się w jednej części konstrukcję zaczęto podstawiać wspierające ją z zewnątrz drewniane słupy.
Dziś po obiekcie pozostały tylko kamienne podwaliny, wyznaczając jego zarys. Niewykluczone, że pochodzą jeszcze z budynku gospodarczego, który stał mniej więcej w tym miejscu wcześniej. Ale nie wszystko zniknęło. Pozostały niewielki garaż i obórka, które swego czasu wymurowano we wnętrzu stodoły w końcu jednego z zapoli. Wystarczy je przykryć dachem, zrobić coś z elewacją, i mogą jeszcze posłużyć. Jednak większość terenu stoi pusta. Co więcej, przy okazji zlikwidowano stojący poprzecznie do stodoły budynek gospodarczy, dzięki czemu odsłonił się szerszy widok i poprawiła widoczność na skrzyżowaniu.
Nie wiadomo, jaka przyszłość czeka dziś niemal pustą parcelę po znanej stodole. Jej właściciele nie mają jeszcze wobec niej sprecyzowanych planów. Zapewne o niewielką część zwróci się zarządca krajówki, by w końcu zamienić pobliskie skrzyżowanie w rondo. Jednak na razie nie wiadomo kiedy. Reszta stanowi siedlisko rolnicze, choć miejscowy plan zagospodarowania dopuszcza tam usługi z mieszkalnictwem.
Tymczasem obiekt został postawiony jeszcze za niemieckich czasów i stanowił część gospodarstwa należącego do Ottona Limberga, o czym można się dowiedzieć z książki „Nasze wspomnienia nie umierają” pochodzącej z Tuchomia Elżbiety Szada-Borzyszkowskiej, która zamieściła w niej opowieści dawnych mieszkańców miejscowości. W książce znajdujemy też informacje o Konstantym Kasprowiczu, Polaku pochodzącym z Grudziądza, który trafił do Tuchomia podczas wojny na roboty do rodziny Deulbe (Maks Deulbe prowadził oberżę). Konstantyn był młodym człowiekiem, od imienia nazywano go Kony. W pamięci tuchomian, których wysiedlono po wojnie, pozostał jako dobry człowiek, który pomagał w trudnych dla nich chwilach, między odejściem wojsk niemieckich a wyjazdem za Odrę. Oto jak wspominała go Brigitte Vollert: „Podczas wojny jedno pomieszczenie piwnicy zostało przerobione na ognioodporne. W tym celu zrobiono żelazne drzwi z żelazną futryną. Do tych drzwi musieli ustawiać się więźniowie [tuchomscy Niemcy - przyp. red.], wtykać ręce w górę do futryny i wtedy strażnicy zatrzaskiwali drzwi. Tak rozgnieciono palce wielu mężczyznom. Nocą często słyszano tam krzyki. Mój ojciec miał szczęście, nie musiał tam wtykać rąk. On nie był nigdy przesłuchiwany. Prawdopodobnie zawdzięcza to Polakowi zwanemu Kony... Przychodził często do nas na pocztę i ojciec pomagał mu każdego miesiąca pisać pocztówki do krewnych. Po kilku dniach także nasz ojciec dostał się do więzienia w Bytowie. Mamusia spotkała Konego i opowiedziała mu o tym. Ojciec nie został przesłuchany (...)” oraz „(...) Podczas prac porządkowych u państwa Mollerów [posiadali rzeźnię naprzeciw dzisiejszego Urzędu Gminy- przyp. red.] usłyszeliśmy nagle głośny huk. To mały sowiecki wóz konny wjechał przy moście na minę. Żołnierz i koń zginęli na miejscu. Chcieliśmy sprawdzić, co się stało, ale zobaczyliśmy sowieckiego oficera nadchodzącego w naszym kierunku do rzeźni. Szybko uciekliśmy, jednak mężczyźni zostali zamknięci w jednym pomieszczeniu. Kiedy byłyśmy koło posiadłości państwa Trapp, zobaczyliśmy, że wściekły oficer rozmawia z Konym... Kony, który teraz był zatrudniony przy milicji, próbował wyjaśnić, że my nie mogliśmy podłożyć min, że zostawiło je wojsko niemieckie (...)” (fragmenty z książki E. Szada-Borzyszkowskiej). Po wojnie właśnie K. Kasprowicz przejął gospodarstwo po Limbergu, ma się rozumieć razem ze stodołą. Został też sołtysem. Niestety, zginął w wieku 29 lat, kiedy przeprowadzał przegląd koni.
Ze stodołą był też związany ostatni działający w Tuchomiu szewc Paweł Kopp Ostrowski. Pochodził z Gochów, a fachu uczył się w Brzeźnie Szlacheckim. Potem pracował w Przechlewie, Miastku, aż w 1963 r. trafił do Tuchomia. Początkowo jego miejsce pracy znajdowało się w domu Franciszka Żmuda Trzebiatowskiego opodal kościoła św. Wojciecha, a działał w ramach spółdzielni Bytowianka, a potem jako część Spółdzielni Wielobranżowej w Słupsku. Potem zakład przeniósł do domu Józefa Prądzyńskiego (do 1945 r. należącego do wspomnianego wcześniej rzeźnika Leo Mollera), znajdującego się tuż obok stodoły. Ten dom z czasem kupił, a razem z nim niewielkie gospodarstwo, czyli 2,5 ha oraz połowę wspomnianej stodoły. Pracę rzemieślnika dzielił z zajmowaniem się rolnictwem. Jak wspomina, uprawiał m.in. ziemniaki. W 1977 r. przestał pracować jako szewc. W stodole do jej końca posiadał jedno zapole, to od strony swojego domu. Jego część zajmował garaż i niewielka obórka. Jak nam powiedział pan Jan, stodołę nie bardzo chciał rozbierać, ale nie było rady.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!