
Nim jeszcze Krzysztof Stanisław Janikowski dostarczył dokumenty bytowskiemu proboszczowi ks. Piotrowi Rosenstammowi, nabrał także Jakuba Wejhera. Ten drugi był nie byle kim. Potomek znacznego rodu wywodzącego się z Ziemi Lęborskiej w tym czasie zajmował stanowisko wojewody malborskiego, jednocześnie piastował urząd bytowskiego starosty. Pewnie z racji tej drugiej funkcji znał bytowskiego proboszcza, który pośredniczył w negocjacjach z Janikowskim, dotyczących interesujących J. Wejhera papierów. Już w 1643 r. bytowski starosta wypłacił w tym celu 300 złp na rzecz Krzysztofa Stanisława. A potem na początku 1644 r. dosłał do Bytowa kolejne 1200 złp, choć póki co nie zobaczył jeszcze żadnego dokumentu z tajemniczej skrzyni rzekomo znalezionej w Motarzynie. Przy okazji w korespondencji do ks. Rosenstamma zaznaczył, że byle jakie papiery go nie interesują. W liście wysłanym w maju tego roku Wejher napisał, że chciałby wreszcie zobaczyć choćby jakieś kopie, by nie kupować kota w worku. Cierpliwość bytowskiego starosty była jednak na wyczerpaniu. W październiku żądał zwrotu wydanych dla Janikowskiego pieniędzy, bo obiecanych dokumentów dotąd nie zobaczył.
Jednak niedługo potem, tj. w grudniu, próbował innej perswazji. Mianowice obiecywał, że żonie Krzysztofa Stanisława, Annie, przekaże siedzibę w Płociczu (dziś w gminie Koczała). Czy to poskutkowało? Zdaje się, że tak, bo coś z tajemniczych papierów wojewoda Wejher wreszcie otrzymał. Ale nie był zadowolony. Nabrał podejrzeń wobec Janikowskiego. Niewykluczone, że wreszcie zaczął słuchać nieprzychylnych opinii o Krzysztofie Stanisławie, które na Pomorzu krążyły jeszcze zanim ten „odkrył” motarzyńskie dokumenty.
KLASZTORY TEŻ SIĘ NABRAŁY
Zdaje się, że J. Wejher, mimo podejrzeń, nie od razu zorientował się, na czym dokładnie polega oszustwo Janikowskiego. Na początku sądził, że ten tylko posługuje się fałszywymi dokumentami, nie mając pojęcia, że Krzysztof Stanisław sam tworzył je ze swoim gangiem. Świadczy o tym list, który wysłał do opata cysterskiego klasztoru w Oliwie Aleksandra Kęsowskiego w kwietniu 1645 r. „Napominam jako brata, abyś się miał na baczności. Zdrajca ten tysiąc pięćset złoty wziął ode mnie, obiecując wszystkie scripta w ręce dać, które miał. Nie dotrzymał słowa, tylko mało czegoś posłał i to wszystko fałsz i po fałszywym człowieku, zasięgnął tych rzeczy, który gdyby się sam nie zabił, chcieli go książęta pomorscy dać stracić. W tej materii dostateczną wiadomość będę miał wkrótce...” - ostrzegał J. Wejher. Opactwo w Oliwie, najstarszy na Pomorzu Gdańskim klasztor, którego zabudowania do dziś możemy podziwiać przy pięknym parku, nie było jedynym, który bez skrupułów oszukał Jankowski. Przekornie można by stwierdzić, że przekazując dokumenty kościołowi, chciał... uwiarygodnić swoje działanie. W ten sposób przecież przekonywał wszystkich, że skoro z dokumentów korzystają duchowni, to cały proceder na pewno jest legalny, papiery prawdziwe. On sam tłumaczył, że ci, którzy kiedyś ukryli w Motarzynie skrzynię, chcieli, by ich znalazca nie tylko wywiózł ją do Polski, oddał zawartość tym, których pisma dotyczyły, ale przy tym szczególnie potraktował biedne klasztory i szpitale, przysługując się kościołowi. W ten sposób wyjaśniał, dlaczego brał od nich niewiele.
Np. norbertanki w Żukowie jeszcze w grudniu 1644 r. zwróciły się poprzez ks. P. Rosenstamma do Krzysztofa Stanisława o dokumenty związane z ich klasztorem. Obok przeoryszy Małgorzaty Czapskiej z prośbą wystąpiła także podległa jej zakonnica, a prywatnie krewna Janikowskiego, Ewa Wojanowska. W styczniu przeorysza ponowiła prośbę i wkrótce część papierów otrzymała. Zwróciła się jednak o resztę dokumentów wystawionych jeszcze przez krzyżaków. Przy tym posłała Janikowskiemu piękną tuwalnię (rodzaj liturgicznej chusty, pasa), obiecując jednocześnie kolejną, nad którą siostry właśnie pracowały. Zapewne była ozdabiana haftem, z którego słynął klasztor, a który kilka wieków później stał się inspiracją dla powstania współczesnych wzorów kaszubskich. Poza tym przygotowując dla fałszerza 100 złp norbertanki zastawiły lampę kościelną, a teściowi Krzysztofa Stanisława, Adamowi Montewiczowi, nadały w dożywocie folwark w Skrzeszewie pod Żukowem, do którego ten szybko przeniósł się z Motarzyna.
Lista klasztorów i parafii, do których trafiły podrobione dokumenty była dłuższa. M.in. otrzymali je karmelici gdańscy, płacąc 200 florenów, proboszcz z Lęborka (wystawił list dłużny na 600 złp), proboszcza z Gniewa (200 flr), dominikanie z Tczewa (30 flr) czy gdańscy dominikanie (100 złp) i wielu innych. Na „duchownej” liście znaleźli się również kaliscy franciszkanie. Tak, tak, ci sami, których dobrą dekadę wcześniej Janikowski przyprawił o 400 złp strat, kończąc w efektowny sposób swój nowicjat u nich (pisaliśmy o tym w części 1). Za dokumenty ze skrzyni, które ich miały dotyczyć, anulowali stary dług pomorskiemu szlachcicowi.
Janikowski oczywiście kroił i świeckich. On sam w swoich rachunkach wymienił 96 nazwisk. Od drobnej zagrodowej szlachty po arystokrację. Za rozmaite dokumenty brał od 30 do 6000 złp. Tak dla orientacji w tamtych latach gęś kosztowała 10 gr, za konia trzeba było dać 30-40 złp, a za woła ze 20 złp.
Jednak to, co uzbierał Janikowski, choć stanowiło pokaźną kwotę, było pestką przy tym, czego na podstawie fałszywych dokumentów domagali się od innych ci, którzy za nie zapłacili oszustowi. Jeżeli chodzi o proboszczów i klasztory, to często zwracali się z roszczeniami do władz miejskich. Zaznaczmy, że na Pomorzu miasta były wówczas zdominowane przez protestantów, a ich wspólnoty w poprzednim stuleciu, porzucając katolicyzm na rzecz konfesji zreformowanych, poprzejmowały kościoły i ich mienie. Janikowski mógł więc uchodzić za walczącego z postępami reformacji, co w oczach wielu w Rzeczpospolitej uchodziło wówczas za cnotę. Np. w Malborku jezuici od miasta zażądali zwrotu m.in. bram miejskich, kaplicy mariackiej i innych posesji, w sumie o wartości 100 tys. złp. Podobnie działo się w Bytowie, Grudziądzu czy Gdańsku. Do tego ostatniego miasta jeszcze wrócimy, bo to ono ostatecznie zdecydowało o losie fałszerza. O „swoje” dopominali się oczywiście też szlachcice i rzecz jasna król. A właśnie władca Rzeczpospolitej był osobą, na której szczególnie zależało Jankowskiemu. Jego przychylność bowiem gwarantowała mu nietykalność, i to wbrew temu, co o nim sądzili oszukani oraz ci, od których na podstawie fałszywych papierów domagali się ich właściciele. A Janikowski umiał zaskarbić sobie łaski Władysława IV. Dlaczego? O tym za tydzień.
Latem 1645 r. król Władysław IV, słysząc o starych dokumentach, wezwał do siebie Krzysztofa Stanisława Jankowskiego. Oszust pojechał na dwór. Nie wiadomo, czy z powodu przedstawionych w Warszawie pism, czy też dzięki opowieściom, czego tam jeszcze w skrzyni ważnego dla interesów Rzeczpospolitej nie ma, zyskał zaufanie monarchy. Władysław IV nie tylko wydał mu list żelazny, ale i zaczął nazywać królewskim sekretarzem. Fałszerza wysłano z powrotem na Pomorze, by przywiózł resztę dokumentów. Janikowski wrócił do domu, ale z powrotem do Warszawy się nie palił. Możemy się domyślać, że zwyczajnie musiał dopiero stworzyć obiecane papiery. Przy okazji, korzystając z protekcji króla, załatwiał w okolicy stare porachunki.
KRÓL SIĘ NIECIERPLIWI
Już jesienią kanclerz Ossoliński, będąc w Prusach Królewskich (Toruniu), wysłał po Janikowskiego dragonów. Ale ci powrócili z niczym. Wiosną następnego roku w Pawłowie pojawił się już kapitan gwardii królewskiej Jerzy Pychowicz z oddziałem. Oficer miał przywieźć szlachcica do Warszawy z dokumentami. Janikowski jednak ani myślał z nim jechać. W jaki sposób królewski kapitan domyślił się, że coś tu śmierdzi, trudno powiedzieć. Być może zastał Janikowskiego w dziwnej sytuacji, np. przy podrabianiu papierów, podsłuchał jakąś rozmowę, a może ktoś, kto lepiej znał szlachcica, coś mu powiedział. W każdym razie zarzucił Krzysztofowi Stanisławowi, że jest zdrajcą. Nasz oszust nie pozostał mu dłużny. Nie skończyło się tylko na pyskówce. Kapitan Pychowicz rozbroił czeladź Janikowskiego, a jego samego zaaresztował i jeńcem wyruszył do Warszawy. Trzeba przyznać, że żona oszusta była przytomną niewiastą. Szybko poskarżyła się kanclerzowi Ossolińskiemu i wysłała mu protokół z tego, co zawiera motarzyńska skrzynia. Poskutkowało. Janikowskiego zwolniono. Znów brylował na dworze. Co więcej, ponownie dzierżył w rękach królewski list żelazny, nie mówiąc o otrzymanych nagrodach.
KOMPROMITACJA W OSNABRÜCK
Pisma przywiezione na dwór przez Janikowskiego włączono do Metryki Koronnej. Był to zbiór dokumentów kancelarii królewskiej, założony już w XV w. Wykorzystywano go w różnych celach, m.in. dyplomatycznych. Jeszcze tego samego roku, tj. 1646, przedstawiciel Rzeczpospolitej w Osnabrück, gdzie toczyły się rokowania mające zakończyć wojnę 30-letnią, posługiwał się właśnie świeżymi nabytkami Metryki. Owym polskim wysłannikiem był Maciej Krokowski. Urodzony na północnych Kaszubach prawnik, dyplomata i polityk, w służbie polskiej, a potem także brandenburskiej, członek znaczącej na Pomorzu rodziny. Podczas negocjacji Krokowski, dochodząc praw Rzeczpospolitej do Słupska, Darłowa i Sławna po wymarłych książętach pomorskich (Gryfitach) powołał się na zastaw na wspomniane miasta i grody wystawiony przez biskupa kamieńskiego w pierwszej połowie XVI w. Ten dokument otrzymał z Metryki Koronnej. Mógł być więc przekonany, że siedząc przy stole rokowań, ma poważny argument w ręku. Ale tylko najadł się wstydu. Szwedzki negocjator bowiem poddał autentyczność biskupiego zastawu w wątpliwość. Zwrócił uwagę, że pieczęć, którym go opatrzono, nie za bardzo wygląda na biskupią. Co gorsza, wymieniona w nim osoba nigdy kamieńskim biskupem nie była. Jednym słowem podróbka Janikowskiego była bardzo słaba. Nadzieje Polaków na uzyskanie Słupska, Darłowa i Sławna prysły.
Oczywiście Krokowski nie omieszkał o wszystkim poinformować dworu. Jednak nie tylko z powodu afery w Osnabrück nad Krzysztofem Stanisławem zaczęły się zbierać czarne chmury.
LEPIEJ NIE ZADZIERAĆ Z GDAŃSKIEM!
Jak wcześniej wspominaliśmy, Krzysztof Stanisław sfałszował dokumenty niekorzystne również dla Gdańska. Ci, którzy je otrzymali, zaczęli domagać się wobec grodu nad Motławą swoich rzekomych należności. Rada Miejska nie mogła tego zostawić bez odpowiedzi. Załatwienie sprawy zleciła sekretarzowi Michałowi Behmowi. W krucjatę przeciwko Janikowskiemu włączyli się też ci, którzy byli jednymi z pierwszych oszukanych, tj. wojewoda Jakub Wejher i bytowski proboszcz ks. Piotr Rosenstamm. Zaczęli rozgryzać gang Janikowskiego. W Człuchowie aresztowano Jana Caprinusa, który zdradził szczegóły procederu. Wyznał, że treść pism wymyślał Krzysztof Stanisław. Potem dawał je zaufanym do przetłumaczenia, a następnie sam lub przy pomocy innych na specjalnie postarzanych pergaminach nanosili treść. Jak zeznał ks. Michał Udeta z Człuchowa, podłoże poddawano wędzeniu lub zwilżano je miałem ceglanym pomieszanym z gliną. Wyszło też na jaw, że tłoki pieczęci, które odciskano na dokumentach, przygotował płatnerz z Gdańska. Szybko go pochwycono. Cornelius Wright pochodzący z Londynu, a teraz mieszkaniec podgdańskich Siedlców, opisał kolejne szczegóły oszustwa. Zdaje się, że jednym z nielicznych z gangu, którym udało się umknąć, był bytowiak bakałarz Krzysztof Unger. Rozpłynął się jak kamfora.
Ale to nie przeszkodziło w śledztwie. Zaczęto studiować podróbki fałszerza z innymi dokumentami, m.in. tymi dostarczonymi ze Słupska od księcia Ernesta Bogusława de Croy. Brak wiedzy historycznej Janikowskiego sprawił, że popełniał on kardynalne błędy w fałszowanych pismach. Np. książę Filip I miał podpisywać dokumenty nawet kilka lat po swojej śmierci. Nie zmarł też w Szczecinie, co sugerowało inne pismo sfabrykowane przez Krzysztofa Stanisława. Z kolei polski król Zygmunt podpisywał się na jego pismach jako Zygmunt Pierwszy, jeszcze nim Zygmunta Augusta wybrano na jego następcę, a więc w czasie gdy o żadnej numeracji Zygmuntów trudno było w ogóle mówić. A np. księżniczka pomorska Eufrozyna miała wystawić dokument dla gdańskich franciszkanów już w 1196 r. To znaczy wtedy gdy przyszły święty i założyciel zakonu, tj. Franciszek, liczył ledwie 14 lat. Błędów było znacznie więcej i dotyczyły nie tylko faktów historycznych, ale też użytego stylu czy języka (np. gdańscy książęta z XIII w. posługiwali się w swoich przywilejach... niemieckim, którego być może w ogóle dobrze nie znali, nie mówiąc o używaniu w kancelarii).
Gdańszczanie zmierzyli także mury dworu w Motarzynie, w których miała znajdować się odnaleziona przez Janikowskiego skrzynia. Okazało się, że są niezbyt grube. Na pewno nie na tyle, by schować w nich skrzynię, zawierającą tak pokaźną liczbę dawnych dokumentów, jaką dysponował oszust. W każdym razie dowodów na wielki przekręt przybywało, nie mówiąc o tym, że zaczęto przypominać dokonania Janikowskiego przed tym, gdy dokonał „odkrycia” w Motarzynie. Był przecież skazany na banicję i infamię, osobą jak najbardziej niegodną zaufania.
KRÓL CIĄGLE MU WIERZYŁ
Wiosną 1647 r. na sejmiku w Grudziądzu gdańszczanie oskarżyli Janikowskiego o fałszerstwo. Poparł to miecznik pruski Jan Wąglikowski. W efekcie sejmik chciał wystąpić do króla, by ten nie potwierdzał pism pochodzących od oszusta, czyli je uwiarygodniali, by nie wciągano ich do Metryki Koronnej. Samego zaś Janikowskiego miano oddać pod sąd. Wąglikowski oskarżenie przedstawił na sejmie walnym w Warszawie (maj 1647 r.). Ale chyba nie docenił siły przekonywania oszusta. Janikowski, który też był obecny w stolicy, rozpłakał się, twierdząc, że jest niewinnie posądzony. Ani kanclerz, ani król nie chcieli dawać wiary oskarżeniom ich pupila. Władysław IV przyrzekł tylko, że nie będzie potwierdzać pism, które wyszły od Janikowskiego, ale tylko tych, które dotyczą szlachty, i które okazałyby się fałszywe po ich zbadaniu.
Co więcej, król znów roztoczył nad nim ochronny parasol, wydając stosowny dokument. Janikowski z rodziną i bliskimi mogli liczyć, że nic im się nie stanie co najmniej do kolejnego sejmu. Władysław IV chwalił też szlachcica za jego zasługi dla Rzeczpospolitej, które miały polegać na... odnalezieniu i przekazaniu motarzyńskich dokumentów.
Gdańsk czuł, że jeżeli czegoś jeszcze nie wynajdzie przeciwko Janikowskemu, niewiele póki co wskóra. Mieszczanie zaczęli więc jeszcze intensywniej rozpracowywać szlachcica. Rozpoczęli inwigilację jego i jego otoczenia, polegającą m.in. na przechwytywaniu jego korespondencji. W końcu sekretarz Behm udał się do Skarszew do wojewody pomorskiego Denhofa. Ten nie bardzo chciał się mieszać w pomoc Gdańskowi, być może z obawy przed królem, musiał przecież wiedzieć, że Władysław IV ciągle darzy Janikowskiego zaufaniem. Ale też, podobnie jak wielu mieszkańców Pomorza, podzielał opinię, że z oszustem trzeba w końcu zrobić porządek. Poradził więc gdańszczanom, by ci wykorzystali ciągnący się od kilku lat zatarg Janikowskiego z Jakubem Puschem pasierbem jego nieżyjącego brata, Jana Stanisława. Janikowski wyrzucił go z Pawłowa, choć ten uważał, że majątek należał się jemu. I tak nocą z 30 na 31.08.1647 r. J. Pusch wyposażony przez Gdańsk w oddział zbrojnych najechał pawłowski dwór. Krzysztof Stanisław nie był tchórzem, skóry swojej łatwo nie zamierzał sprzedawać. Dwór trzeba było wziąć szturmem. Tak też się stało. W środku zastano ciężko rannego szlachcica. Kiedy wyniesiono go na dwór, skonał. Na tym się jednak wszystko nie skończyło.
Wdowa po Janikowskim, choć najpierw przyznała się do współudziału w oszustwie, szybko się z tych zeznań wycofała. Co więcej, niektórzy duchowni, m.in. proboszcz z Żukowa, zaczęli zarzucać Gdańskowi, że zabił szlachcica i zajął jego dokumenty. Również sejmik chełmiński (województwo chełmińskie, podobnie jak pomorskie i malborskie, stanowiło część Prus Królewskich) ze swoim wojewodą oskarżyli gdańszczan. Śmierć Jankowskiego oburzyła także króla, starając się przy tym o uwolnienie jego żony. Gdańsk musiał stulić po sobie uszy. Ale do czasu. W 1647 r. Władysław IV umarł. Na sejmiku malborskim zwołanym tego roku Gdańsk przystąpił do kontrofensywy. Szczegółowo przedstawiono cały proceder i dowody o nim świadczące. Również inni udowadniali przestępstwa Janikowskiego. Powołano też specjalną komisję z wojewodami Jakubem Wejherem i Janem Kosem oraz biskupem Wacławem Leszczyńskim. Ta miała przeprowadzić drobiazgowe śledztwo. Jego efekty przedstawiono na sejmiku grudziądzkim w grudniu 1648 r., gdzie również zobowiązano posłów z Prus Królewskich o unieważnienie wszelkich wyroków wydawanych na podstawie pism Janikowskiego. Posłowie ci zostali przyjęci na audiencji przez nowego króla Jana Kazimierza. Ten obiecał dla zbadania sprawy wysłać do Prus Królewskich swoich komisarzy. I rzeczywiście ci w 1649 r. odwiedzili Pomorze, badając przestępstwa Janikowskiego. Sprawę podnoszono jeszcze wielokrotnie, ale bez ostatecznego rozstrzygnięcia. Jeszcze w 1672 r. sejmik w Grudziądzu zobowiązywał swoich przedstawicieli na sejm, by doprowadzili do unieważnienia wszystkich dokumentów sfałszowanych przez oszusta. Nie przyniosło to jednak skutku. I później próbowano posługiwać się podróbkami Janikowskiego.
Piotr Dziekanowski
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!