Reklama

Janikowski. Historia jednego z największych oszustów XVII- wiecznej Polski cz.2

30/05/2020 17:26

Nie wiadomo dokładnie, kiedy po przygodzie z franciszkańskim nowicjatem w Kaliszu Krzysztof Stanisław Janikowski powrócił na Pomorze. W każdym razie w 1637 r. był już w naszych stronach na pewno, bo ze swoim średnim bratem Andrzejem Stanisławem uczestniczył w kasacji zobowiązań wobec nich ze strony najstarszego z rodzeństwa Jana Stanisława, którego szerzej przedstawiliśmy w poprzedniej części. Tu warto nadmienić, że z Andrzejem łączyła go zdaje się większa więź niż z Janem. Jeszcze przed wyjazdem do klasztoru franciszkanów średni brat skarżył się w jednym z listów, że Jan nie opiekował się nimi zbytnio, że on i Krzysztof „stu razy przez te wszystkie lata chleba u niego nie jadł”. Jednak i sam Andrzej wzorem w relacjach między członkami własnej rodziny nie był. Kiedy zmarła jego siostra i jej mąż w pozostawionym przez nich majątku w Boroszewku objął opiekę nad małoletnimi siostrzeńcami. Podobno rządził się tam jak u siebie, niespecjalnie dbając o przyszłość młodych krewniaków. Siostrzeńcami nie przejmował się też Krzysztof Stanisław, który pewnego razu wpadłszy do Boroszewka, pożyczył sobie stamtąd na wieczne nieoddanie parę wołów. Nieco wcześniej, tj. w marcu 1638 r., szlachcic zrzekł się na rzecz Jana Stanisława swoich praw do Pawłowa. Miał za to otrzymać 8 tys. złp. Jednak jeszcze tego samego dnia pożyczył bratu 3 tys. złp. Warto zapamiętać moment, bo na tę transakcję Krzysztof  Stanisław będzie się potem powoływał. Tymczasem zrzeczenie się praw do majątku i pożyczka mogą świadczyć, że bracia zacieśnili swoje relacje. Niewykluczone, że Jana dręczyły jakieś wyrzuty sumienia, wszak wcześniej źle traktował najmłodszego brata, a może potrzebował jakiegoś zaufanego człowieka przy swoim boku. A może to Krzysztofowi zależało, by być bliżej coraz bardziej znaczącego brata, zwłaszcza że ten wkrótce miał otrzymać podbytowskie Krosnowo. Faktem jest, że latem 1638 r. obaj przebywali w Ziemi Lęborsko-Bytowskiej. Możemy się domyślać, że wtedy po raz pierwszy Krzysztof odwiedził Bytów (tu należy sprostować informację z poprzedniej części o tym, że bytowski zamek Szwedzi spalili podczas wojny z Polską w latach 20. XVII w., faktycznie miało to miejsce 20 lat później). Nasze miasto było wtedy w stanie zawieszenia, niedawno zmieniła się władza nad nim. Pomorskich Gryfitów zastąpiła bezpośrednio Rzeczpospolita. Trwały przepychanki między protestantami a katolikami.

Krzysztof musiał to widzieć. Być może wtedy też poznał pochodzącego z Bytowa bakałarza, niejakiego Ungera. Ten pochodzący z rodziny o węgierskich korzeniach, wykształcony mieszczanin przyda mu się już wkrótce. Jednak póki co, zamieszanie związane ze zmianą władzy postanowił wykorzystać w inny sposób.

ZAJAZD NA CHMIELENIEC

5.08.1638 r. Krzysztof Stanisława nie było już w Krosnowie, ale nie opuścił dawnego bytowsko-lęborskiego lenna. Tego dnia zbrojnie zajechał Chmieleniec. Niewielką wieś leżącą między Lęborkiem a Wejherowem. Oczywiście tego drugiego nie było jeszcze na mapie - Jakub Wejher założył swoje miasto dopiero kilka lat później (notabene nie został też jeszcze bytowskim starostą). Krzysztofa w tej zbrojnej wyprawie wspierała rodzina - brat Jan Stanisław, jego pasierb Jacob Pusch, kuzyn Paweł Janikowski, Andrzej Tokarski (brat szwagra). Chmieleniec była wtedy dziedziczną wsią Tomasza Chmielińskiego. Krzysztof zamierzał siłą wejść w posiadanie części tutejszych gruntów oraz karczmy w niedalekim Trzebielinie (dziś Strzebielino). Doszło do strzelaniny. Rany odniosła żona T. Chmielińskiego, a on sam był przez jakiś czas więziony przez bandę Janikowskich. Starty oszacowano na 6 tys. złp. Co zrozumiałe, najechani uważali zajście za rozbójnictwo. Rozpoczęło się prawne dochodzenie ich racji. Jan Dąmbrowski w imieniu pokrzywdzonych przed komisarzami królewskimi w Lęborku i Bytowie oskarżył Krzysztofa Stanisława, że ten próbował przywłaszczyć sobie nie swoje mienie. Ten, w odwecie zarzucił mu, że nie jest szlachcicem. Ale nie na wiele się to zdało. W końcu w styczniu 1639 r. przed sądem w Starogardzie K. Janikowski przedstawił przywilej króla Władysława IV zatwierdzający przejście gruntu w Chmieleńcu i karczmy w Trzebielinie na jego własność. Jednak T. Chmieliński zakwestionował autentyczność tego dokumentu przed sądem wojewody w Skarszewach. Wtedy wojewoda pomorski Paweł Działyński wezwał sprawców i świadków zajścia. Potem sprawą zajął się wojewoda malborski Samuel Konarski. To przed nim Krzysztof Stanisław zaprezentował list żelazny Władysława IV. Ale i ten dokument, podobnie, jak wcześniejszy rzekomy królewski przywilej, nie wzbudził zaufania. I słusznie, bo oba były fałszywe. Ostatecznie sprawę w lutym 1640 r. rozstrzygnął Trybunał w Piotrkowie. Krzysztof z kompanami zostali obłożeni infamią. On sam już wcześniej musiał czuć, że tego kłamstwa w nieskończoność nie będzie mógł ciągnąć. Jeszcze przed rozstrzygnięciem w Piotrkowie młody Janikowski zaczynał starać się o odzyskanie 3 tys. zł pożyczonych swego czasu Janowi Stanisławowi. Może obawiał się nie tylko o swoją przyszłość. Niewykluczone, że coś niedobrego działo się z jego bratem, np. zaniemógł. Gdyby tak było, to zapewne miał świadomość, że wdowa po Janie Stanisławie, gdańszczanka Barbara, i jej syn Jacob Pusch nie oddadzą mu niczego z Pawłowa. Nie pomylił się. Gdy brat umarł, wdowa po nim ani myślała oddawać pożyczonych pieniędzy. Ale też wyjaśniła, że dług został już uregulowany jeszcze za życia jej męża.

Krzysztof postanowił postawić na swoim i to swoim sposobem. Najeżdża Pawłowo. Udaje mu się splądrować majątek, wywożąc mienie wartości 9 tys. złp. Obok żywności, żywego inwentarza, ubrań, broni itd., zabrał też osobistą bibliotekę swojej bratowej. Na utrzymanie Pawłowa nie miał jednak szans. Jako infamis i osoba ciesząca się bardzo złą sławą nie mógł liczyć na wyrozumiałość. W grudniu 1641 r. wojewoda Paweł Działyński zwołuje pospolite ruszenie, by schwytać Krzysztofa Stanisława.

Szlachcic nie zamierzał stawiać mu oporu. Uciekł. Można się domyślić, że udał się na dwór królewski, lub instalował gdzieś w jego pobliżu. Choć na Pomorzu ścigany, tam potrafił być przekonujący. Otrzymał bowiem królewski mandat opatrzony oryginalną pieczęcią. W dokumencie król nakazał, by cały spadek po Janie Stanisławie przypadł Krzysztofowi Stanisławowi, a nie wdowie Barbarze i jej synowi Jacobowi. Co więcej, szlachcic otrzymał też list żelazny zapewniający mu bezpieczeństwo. Drogę, by wrócić na Pomorze miał otwartą, a wojewoda i reszta szlachty nic mu nie mogli zrobić.

W listopadzie 1642 r. Krzysztof legitymował się królewskim listem w Skarszewach, gdzie znajdowała się siedziba wojewody pomorskiego. Ale Pawłowo mu się prawnie nie należało, bo w ramach spłaty długów po nieboszczyku jego bracie Janie Stanisławie przejął je niejaki Tobiasz Arciszewski. Starym zwyczajem Krzysztof najechał ten majątek. Wiedział, że przesadził, i żadne listy królewskie już mu nie pomogą. Uciekł więc na zachód. Zapewne przejechał Bytów, Krosnowo, a na Słupi, która wtedy wartko przepływała tuż obok wsi (na początku XX w. w związku z budową hydroelektrowni w Gałąźni Małej rzeką przekierowano do Jeziora Głębokiego) przekroczył granicę Rzeczpospolitej. Wyjechał na Ziemię Słupską, będącą wtedy częścią Pomorza Zachodniego, niedawno wymarli panujący nad nim książęta z dynastii Gryfitów, a brandemburczycy starali się o jego przejęcie. Przez Niepoględzie, Budowo dotarł do Motarzyna. Wtedy to były żywe Kaszuby, miejscowi używali rodnej mowy na co dzień. Ale w Motarzynie nie tylko z tego powodu Krzysztof poczuł się jak ryba w wodzie...

W MURACH DWORU W MOTARZYNIE

Tu warto byśmy cofnęli się o kilkadziesiąt lat, bo to pozwoli lepiej zrozumieć, dlaczego Janikowski postanowił przyczaić się właśnie w Motarzynie i skąd wziął się pomysł jego największego przekrętu. Wieś, podobnie jak i cała okolica należała od połowy XIV w. do starego pomorskiego rodu Zitzewitzów (Szycewiców?). Jego protoplaści wywodzili się ze słowiańskiego rycerstwa związanego ze sławnym rodem Swięców. Jednym z jego najznakomitszych przedstawicieli był Jacob von Zitzewitz, kanclerz książąt pomorskich Filipa I i Jana Fryderyka, wybitny dyplomata i reformator, zmarły w 1572 r. Dobra przejął po nim syn Joachim. Jednak nim do tego doszło, w okresie jego niepełnoletniości, zarządzał nimi Caspara z Kwakowa, który niespecjalnie przykładał się do powierzonej mu funkcji. Żeby tego było mało, Joachim był raczej awanturnikiem niż dobrym gospodarzem motarzyńskich dóbr. Raz ze swoimi pachołkami dał się we znaki sąsiadom, Puttkamerom z Nożyna i Kleszczyńca. Kiedy indziej inny Puttkamer (Mathiasa z Trzebielina) na jego głowie podczas pijatyki roztrzaskał dzbanek z winem. Do pomocy w bójce, która się potem wywiązała, Joachim wezwał swoją czeladź. Ostatecznie podupadły majątek w Motarzynie przejął jego starszy zięć Dietrich von Schwerin. Po nim objął zaś mąż młodszej córki Hans von der Linde. Podobnie jak teść hulaka i warchoł. Ten ostatni w historii zapisał się jako szef bandy nazywanej motarzyńskimi żołnierzami. Terroryzowali okolicę. M.in. w Budowie obrabowali dwie tamtejsze karczmy. Nie oszczędzili też tamtejszego kościoła, gdzie poniszczyli świeżo ufundowane przez Pirchów z Jawor, Nożynka i Unichowa ławki oraz ołtarz. Uwięzili też słupskiego mieszczanina Glowena. By wyjaśnić sprawę i przesłuchać świadków, do Motarzyna przybył notariusz Hoppe, który umiał po kaszubsku. Ale Glowen nie był jedynym słupskim więźniem motarzyńskich zbójów. Ich szef, von der Linde, wykorzystał bandę także do wojny o wolny spław drewna Słupią, którą toczył ze Słupskiem. Kiedy razem z Lucasem von Zitzewitz z Gałąźni Małej przegrodzili rzekę łańcuchem i zbudowali na niej, jaz a jednocześnie wykupili od flisaków całe drewno, mogli dyktować jego ceny mieszczanom. Ci nie zamierzali przepłacać. Odwołali się do księcia Filipa II, powołując się na jeszcze XIV-wieczny dokument wystawiony przez Święców. Książę stanął po stronie słupszczan, nakazując szlachcicom przywrócenie swobodnego handlu drewnem na Słupi. Ale von der Linde i Lucas Zitzewitz ani myśleli rezygnować z intratnego interesu. Słupskowi nie pozostało nic innego jak wysłać uzbrojoną grupę, która zniszczyła jaz na rzece i zerwała grodzący ją łańcuch. W odpowiedzi pan na Motarzynie wykorzystał swoich „żołnierzy”, strasząc m.in. że spalą należącą do Słupska papiernię, która znajdowała się w Dębnicy Kaszubskiej. Miasto wzmocniło swoje siły w tej okolicy. Książę Filip musiał zareagować. Powołał specjalną komisję, która przesłuchała licznych świadków. Nie na wiele się to jednak zdało. Dopiero nowy słupski landwójt Gregor von Kockow poskromił „motarzyńskich żołnierzy”. H. von der Linde został zmuszony do ich rozpuszczenia.

Dalej jednak rozrabiał jego teść Joachim. Ostatecznie, po tym jak zastrzelił chłopa należącego do swojego kuzyna i musiał uciekać, najpewniej schronił się w granicach Rzeczpospolitej. Jakiś czas potem zmarł Hans von der Linde, a potem jego córka. Kiedy w 1630 r. Joachim umarł w biedzie i zapomnieniu kończy się linia motarzyńskich Zitzewitzów. O ich zrujnowane i zadłużone dobra dopominali się okoliczni krewni. Klęskę dopełniło stacjonowanie oddziałów szwedzkiego wojska, które znalazło się tu z okazji wojny 30-letniej. W końcu, by zaspokoić żądania wierzycieli, Motarzyno zostało wydzierżawione Adamowi Montewiczowi. Jak wynika z akt sądowych, tego karczmarza podejrzewano o podrobienie szlachectwa. Podobno miał być chłopem z Ziemi Chełmińskiej.

Czy Montewicz wcześniej znał Krzysztofa Stanisława Janikowskiego? Chyba nie, choć to niewykluczone. W końcu nim szlachcic zdecydował się przyczaić w Motarzynie, poznał już trochę pobliską okolicę, m.in. Krosnowo, a udając się z bratem na wspomniany wcześniej zajazd Chmieleńca pod Lęborkiem, mógł się tam udać właśnie przez Niepoględzie. Może tylko nieco zbaczając zahaczyli o Motarzyno. Tego nie wiemy. W każdym razie możemy się domyślać, że Janikowskiego i Montewicza zbliżyła skłonność do fałszerstwa. Innym powodem konszachtów między obu mężczyznami była córka karczmarza, Anna. Krzysztof zakochał się w niej i szybko ożenił. Być może jednym z prezentów ślubnych ojca pani młodej był pomysł dotyczący słynnej starej skrzyni. Oczywiście Janikowski był na tyle zdolny, że mógł na niego wpaść i bez pomocy teścia.

STARA SKRZYNIA

Cały przekręt był dosyć prosty. Otóż Krzysztof z teściem rozgłaszali opowieść o nieznanych dokumentach. Skąd je wzięli? W opuszczonym motarzyńskim dworze, zrujnowanym wieloletnim nieudolnym zarządzaniem, mieli znaleźć zamurowaną w ścianie skrzynię. Podobno pochodziła z XVI w., a w środku zawierała całą stertę starych papierów. Czego tam nie było!!! Można by powiedzieć, że niemal wszystko, a nawet więcej. Jak opowiadali oszuści, w skrzyni miała znajdować się m.in. księga z protokołami sądu grodzkiego w Bytowie i inne papiery. Zwłaszcza liczne były fundacje katolickie. To właśnie dlatego później luteranie wywieźli skrzynię z Bytowa do Szczecina. Stamtąd po jakimś czasie kilku rycerzy wykradło ją z zamiarem wywiezienia do Polski. Nie dotarła tam jednak, ale została zamurowana w Motarzynie. Murarza, który miał ją ukryć, by nikomu nie wyjawił tajemnicy, zabito, a jego zwłoki utopiono w jeziorze. Dla wielu opowieść wydawała się wiarygodna.

Co więcej mogła zmienić sytuację prawną wielu osób i instytucji. Wystarczyło, by zainteresowani dochodzeniem praw drobni szlachcice, parafie, klasztory, więksi możni, a nawet sam król zapytali Krzysztofa, czy czegoś tam co ich interesuje aby nie znalazł pośród sterty starych papierów. Czasem to on sam podpowiadał, co ma, powodując ciekawość i pobudzając wyobraźnię swoich ofiar. Szlachcic-fałszerz oczywiście za darmo wieka znalezionej w motarzyńskim dworze skrzyni nie otwierał. Trzeba było płacić. Jednak potem można się było posługiwać dostarczonym przez niego dokumentem np. dochodząc praw do majątku o znacznie większej wartości, albo przechylając na swoją stronę toczony spór. Oczywiście Janikowski potrzebował czasu na spreparowanie „oczekiwanego” papieru. No i fachowców, bo on sam specjalnie nie był wykształcony. Dobrał więc sobie grupę specjalistów. Z Bytowa pochodził wspomniany bakałarz Krzysztof Unger, dobrze znający niemiecki. Za łacinę odpowiadał Jan Knapik z Człuchowa. Kopie pieczęci sporządzał zaś londyński płatnerz Cornelius Wright. Do gangu wchodził też Kornel Tokarski, szwagier Janikowskiego. Ekipa nie była nazbyt mocna. Brakowało jej solidnej wiedzy a czasem zwykłego pomyślunku, nie wyprzedzajmy jednak faktów. Zwłaszcza że na początku niewielu dostrzegało ułomności podróbek.

PIERWSZE OFIARY

Nim Janikowski wrócił w granice Rzeczpospolitej ofiarował Zitzewitzom dokumenty wystawione rzekomo przez księcia Filipa I. Trudno było odmówić ich przyjęcia. Szczególnie, że jeden z nich zakazywał wydzierżawiania, zastawiania i zadłużania należących do nich dóbr. Gdyby ktoś, mimo tego zakazu, pożyczył Zitzewitzom pieniądze pod zastaw ich majątku, te miały zostać skonfiskowane. Co więcej, połowę tej kwoty przejmował książę, a połowę... Zitzewitze. Prawda, że cudowny sposób na oddłużanie! O darowanych papierach dowiedziała się jednak słupska księżna Anna de Croy, będąca wnuczką księcia Filipa. Kazała sobie przywieźć dokumenty. Kiedy je zobaczyła, nie dała się nabrać. Fałszerz trafił za kraty. Puszczono go dopiero, kiedy oświadczył, że innych dokumentów nie posiada, a i teść musiał zań poręczyć.

Krzysztof Stanisław nie zamierzał dotrzymywać słowa danego księżnej. Szybko rozpoczął pertraktacje z nowym bytowskim proboszczem ks. Piotrem Rosenstammem. Mógł go poznać jeszcze w czasach, kiedy jego brat obejmował Krosnowo, bo duchowny wcześniej proboszczował w Borzytuchomiu, a parafia ta obejmowała tę wieś. Wróćmy jednak do Bytowa. Trzeba przypomnieć, że w ówczesnym Bytowie między luteranami a katolikami panowało napięcie. Ci pierwsi musieli oddać kościół św. Katarzyny (dziś pozostała po nim wieża przy placu garncarskim), po tym jak w 1637 r. Ziemia Bytowska wróciła do Rzeczpospolitej. Zrobili to z ociąganiem, czemu trudno się dziwić, bo stanowili zdecydowaną większość mieszkańców miasta. Jednak na oddanie przycmentarnego kościółka lezącego nieopodal miasta (dziś cerkiew św. Jerzego) już się nie godzili. Musieli mieć przecież miejsce do odprawiania nabożeństw. Sęk w tym, że kościółek został ufundowany w XV w. przez katolicką rodzinę Blome, a dopiero po zaprowadzeniu w Bytowie reformacji przejęli go luteranie (opiekowała się nim rada miejska). Protestanci bronili się przed rekatolizacją świątyni, podnosząc fakt, że to za miejskie, a więc w sumie luterańskie pieniądze, została ona odbudowana w 1551 r., po tym jak się miała rozpaść. Katolicy mieli jednak wątpliwości, czy rzeczywiście postawili ją od nowa. Ostatecznie jednak kościółek pozostał w luterańskich rękach. Kiedy Janikowski rozpoczął rozmowy z ks. P. Rosenstammem sprawa nie była jeszcze ostatecznie zakończona. Nowe, nieznane dokumenty, zwłaszcza że pierwotnie miały pochodzić z Bytowa, mogły wnieść nowe światło do sporu, dając argumenty katolickiej stronie (dotyczyły erekcji świątyń). Bytowski proboszcz miał zapłacić za nie Krzysztofowi Stanisławowi 300 złp. Po za tym musiał zobowiązać się do zachowania milczenia, skąd wziął te papiery. Zrobił to specjalnym skryptem 9.05.1644 r. Zapewne w ten sposób Janikowski chciał się zabezpieczyć przed rozgłosem, wszak wcześniej w Słupsku oświadczył księżnej Annie, że w skrzyni nic poza dokumentami przekazanymi Zitzewitzom nie było. Potem już się tak nie ubezpieczał, o czym w następnym odcinku.

Piotr Dziekanowski

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Reklama

Wideo kurierbytowski.com.pl




Reklama
Wróć do