
Dla naszych babć szycie, szydełkowanie czy robienie na drutach nie miało tajemnic. Okazuje się, że współczesne bytowianki też chcą mieć fach w ręku, by w domowym zaciszu wszywać zamki czy skracać spodnie. W Bytowie odbył się kurs „Proste szycie”.
NIGDY NIE MIAŁAM OKAZJI, A CHCIAŁABYM SIĘ NAUCZYĆ
Zapisy na kurs „Proste szycie” odbywały się przez internet. Kto się nie pospieszył, musi poczekać na następną okazję, bo wszystkie miejsca zajęto w zaledwie kilka godzin. - Byłyśmy zaskoczone tak dużym zainteresowaniem. Chętnych było o wiele więcej, ale mogliśmy przyjąć 20 osób - mówi koordynatorka projektu, Iwona Zakrzewska ze Stowarzyszenia Kobiet na Rzecz Kobiet i Rodziny z Bytowa, które zorganizowało szkolenie. Temat nie jest przypadkowy. - W ub.r. każda z nas miała przedstawić swoje pomysły. Wcześniej zapytałam koleżanek w pracy, czego im brakuje w Bytowie, na jakie spotkania jest zapotrzebowanie. Stwierdziły, że nigdy nie miały okazji nauczyć się szyć, a bardzo by chciały. Podsunęłam ten temat na spotkaniu stowarzyszenia. Członkinie podpowiedziały, że można postarać się o środki z powiatu i gminy, pisząc projekty. Ale co ze sprzętem? Przecież nie kupimy tylu maszyn. Z pomocą przyszła Lucyna Rakowicz, kierowniczka Centrum Integracji Społecznej, która użyczyła nam pracowni krawieckiej na kurs. Kto go poprowadzi, wiadomo było od razu - dodaje I. Zakrzewska.
NOGI ZROŚNIĘTE Z MASZYNĄ
Pierwszego dnia w pracowni zjawiają się wszyscy zapisani. Same panie. Nagle przez drzwi wchodzi... Marcin Radawiec, którego niektórzy kojarzą ze Środowiskowym Domem Samopomocy w Bytowie, gdzie pracuje na co dzień. Jak się okazuje, to on będzie uczył panie podstaw szycia. Niemałe zaskoczenie, bo raczej spodziewałyśmy się kobiety. - Gdy ja uczyłem się fachu w latach 80.-90. w moim rodzinnym mieście, czyli Sławnie, wielu mężczyzn parało się krawiectwem. I choć w technikum zdecydowaną większość grupy stanowiły kobiety, to nie dziwiło, że mężczyzna również uczy się tego rzemiosła - mówi M. Radawiec. Jest samoukiem. Szycia uczył się, podpatrując swoje babcie przy maszynie. - Nie były krawcowymi, ale takie mieliśmy czasy, że sporo pań, choć nie tylko, potrafiło szyć. Z ubraniami było ciężko. Nierzadko przerabiało się to, co było dostępne, a jak miało się szczęście i kupiło materiał, szyło się gotową sztukę odzieży. Babcie miały kultowe Singery. Jedna jeszcze taką leciwą na korbkę. Przesiadywałem i patrzyłem, jak pracują. Niewiele ręcznie szyłem, od razu zasiadłem do sprzętu. Dostawałem kartkę papieru i „na sucho” ćwiczyłem ściegi. Babcie czujnym okiem sprawdzały, czy wykonuję to prosto. Śmiały się, że mam nogi zrośnięte z maszyną, a przypominam, że sprzęt miał jeszcze taki duży, wahadłowy pedał - opowiada M. Radawiec. Pierwszą maszynę do szycia rodzice kupili mu, jeszcze kiedy chodził do podstawówki. - Nie pamiętam dokładnie, ale było to między 4 a 6 klasą. Kultowy Łucznik w walizce, którego mam do dziś. Sporo członków rodziny się na niego zrzuciło. To na tym sprzęcie uczyłem się podstaw tego fachu. Podczas pandemii na nim szyłem maseczki - opowiada mężczyzna.
JAKO PIERWSZY STRÓJ DO JUDO
Do końca podstawówki M. Radawiec zajmował się przede wszystkim zwężaniem, poszerzaniem i drobnymi przeróbkami. Gdy przyszedł czas wyboru drogi zawodowej, sprawa była jasna. Zdecydował się na szkołę wielozawodową, gdzie uczył się na krawca. - Wtedy też uszyłem swoją pierwszą sztukę odzieży. Trenowałem judo. Mieliśmy bardzo wyrozumiałego trenera. Zapytałem, czy nie byłoby problemu, gdybym miał czarny, a nie białystrój podczas treningów. Zgodził się. Był to prosty krój, ale cieszyło podwójnie, że zrobiło się samemu - tłumaczy M. Radawiec. Praktyki odbywał u dwóch mistrzów (w trakcie nauki musiał zmienić pierwszy zakład). - Obaj byli bardzo fajni. Sporo wyniosłem z tej nauki. Jako starszy uczeń pomagałem szyć usługowo, dla klientów. Mistrz robił wykrój, ja zszywałem. Prywatnie też zdarzały się jakieś zlecenia i wpadało do kieszeni parę groszy - wspomina mężczyzna. Znajomi i sąsiedzi wiedzieli, że ma maszynę i fach w ręku, dlatego zgłaszali się do niego z porwanym namiotem czy przebitą piłką do gry. Szkołę zawodową ukończył w 1992 r. z tytułem krawca odzieży ciężkiej. - Wyspecjalizowałem się w szyciu płaszczy, marynarek, garniturów, spodni. I to najbardziej lubię do dziś - dodaje mężczyzna.
WRLANGLERY ROSŁY RAZEM ZE MNĄ, A GRUBY PŁASZCZ NOSIŁEM DO MAJA
- Babcia miała siostrę mieszkającą w Ameryce, która przesyłała od czasu do czasu paczki. W jednej z nich trafiły się jeansy, kultowe wranglery. Nosić takie w latach 80. i 90. to było coś. Kosztowały majątek. Przerobiłem je dla siebie. I tak rosły razem ze mną przez kilka lat. Poszerzałem je, doszywałem wstawki, paski, kliny. A inni zazdrościli - opowiada z uśmiechem krawiec. Z kolei stary mundur lotniczy przerobił na kurtkę. - To był taki gruby materiał wojskowy. Uwielbiałem to okrycie na tyle, że nosiłem je do maja. Mama się ze mnie śmiała i prosiła, abym już je schował, bo jest za ciepło na noszenie takich grubych rzeczy. Ale ja byłem tak dumny, że nie docierały nawet słuszne argumenty. Słońce świeciło, a ja w grubej kurtce - śmieje się M. Radawiec.
ROBOCZA ODZIEŻ DO FABRYK VOLKSWAGENA
Po zawodówce postanowił dalej kształcić się w technikum odzieżowym. - To były jeszcze czasy, gdy krawiectwo się opłacało. Całkiem niezły pieniądz z tego wpadał. Do tego kochałem to, co robiłem. Wtedy działały jeszcze duże szwalnie, jak „Sławianka” w Sławnie czy „Bytowianka” w Bytowie. W moim rodzinnym mieście punkt zamówień dla klientów indywidualnych był otwarty dwa razy w tygodniu. Ustawiały się tam długie kolejki. Technikum robiłem zaocznie, a w ciągu tygodnia pracowałem jako krojczy. Wiązało się to z dużą odpowiedzialnością, ale dawało też satysfakcję. Szyliśmy w Sławnie odzież roboczą m.in. do fabryk Vokswagena w Niemczech. Zarabiałem na tyle dużo, że gdy poszedłem kupić sobie rower, to poprosiłem najdroższy. Dobrze wspominam te czasy. Szkoda, że trwały tak krótko - opowiada M. Radawiec.
W technikum spotkał innego krawca, z którym planowali otworzyć własny biznes. - Tak samo jak ja wiązał z tym fachem swoją przyszłość. Miał dziedziczyć zakład po ojcu, więc start mielibyśmy dobry. Początkowo dawał mi zlecenia. U siebie w pokoju, który przekształciłem na mały zakład krawiecki, zszywałem m.in. płaszcze. Niestety, rzemiosło, które mieliśmy w rękach, zaczęło umierać. Wyparły je lumpeksy oraz sieciówki. Pamiętam, że kolega pojechał w połowie lat 90. po materiał do hurtowni w Łodzi. Tam sprzedawca zapytał, do czego potrzebny, czy do masowej produkcji czy na prywatne potrzeby. Z tego, co opowiadał, materiał, który brały sieci sklepów, był gorszej jakości. Ostatecznie zakłady krawieckie stały się nieopłacalne. Klienci przychodzili przede wszystkim z przeróbkami typu skracanie spodni, wszycie zamka. To czasochłonne, a niewiele można na tym zarobić - wspomina M. Radawiec.
Po technikum kontynuował naukę, ale już niezwiązaną z krawiectwem. Kształcił się na ratownika medycznego w dwuletnim studium w Koszalinie. - Potem upomniało się o mnie wojsko. Tam, zamiast szwaczem, byłem sanitariuszem - opowiada mężczyzna. Po odbyciu zasadniczej służby wrócił do Sławna. - Wtedy natknąłem się na ogłoszenie ze szkoły dla głuchoniemych. Poszukiwano nauczyciela praktycznej nauki zawodu w dziedzinie krawiectwa. Na studium medycznym miałem podstawy języka migowego. Fach w ręku też. Brakowało przygotowania pedagogicznego. Znalazłem studia z surdopedagogiki. Najbliżej na Akademii Pedagogicznej w Warszawie. Zapisałem się. Zatrudniono mnie warunkowo. Weekendowo się uczyłem, a w ciągu tygodnia pracowałem w szkole. Znajdowałem też czas, aby szyć - wspomina M. Radawiec, dodając: - Pamiętam, że podczas jednego ze zjazdów w stolicy odwiedziłem butik „Mody Polskiej” Potrafiłem skrytykować źle uszyte rękawy w garniturze. A kosztował niemało. Kiedyś opłacało się szyć u krawca. Teraz nie ma takiej opcji, chociaż wracamy do rzemiosła i zaczynamy cenić wyjątkowe, niepowtarzalne rzeczy.
ZA MIŁOŚCIĄ DO BYTOWA
Do Bytowa przeprowadził się ok. 2001 r. - Człowiek się zakochał. Szył wybrance sukienki, spódniczki. Cóż było robić... Zostawiłem życie w Sławnie i przeniosłem się tutaj. Zatrudnienie znalazłem w 2002 r. w Fundacji „Sprawni Inaczej”, która prowadzi ŚDS. Zrobiłem też studia z oligofrenopedagogiki. Lubię swoją pracę, ale nie zrezygnowałem z pasji. Tu też po sąsiadach i znajomych rozeszło się, że szyje. Pamiętam, że nasza ówczesna sąsiadka pojechała do Poznania, aby wszyli jej zamek do kożucha. Miała się zgłosić za dwa tygodnie! Wróciła, nic nie wskórawszy. Dotarła do mnie. Wszyłem jej to bez problemu - mówi mężczyzna.
POGOTOWIE KRAWIECKIE W KAŻDEJ SYTUACJI
M. Radawiec nie raz ratował znajomych w nagłych przypadkach. - Podczas wesela, na którym byłem, pannie młodej ktoś nadepnął na tren. Trzeba było na prędce zszywać go w łazience. Znajomi wiedzą, że nie rozstaję się z igłą, nitką i naparstkiem. Gdy na jakimś wypadzie gdzieś coś zahaczą, to ja zszywam. Koleżance z pracy ratowałem kurtkę puchową. W kościele zahaczyła o jakiś gwóźdź i zrobiła dziurę w rękawie. Gdy to zobaczyłem, od razu wiedziałem, co robić. Wstawiłem jej ślepy zamek. Najważniejsze, aby ratując nasze ubranie, wkomponować coś tak, by pasowało i się podobało - mówi M. Radawiec.
W mieszkaniu ma swoją małą pracownię. - Na urodziny sprawiłem sobie niedawno prezent. Maszynę przemysłową Juki. To jedna z lepszych na rynku. Szyje jak marzenie. Jestem w niej tak zakochany, że aż żona się ze mnie śmieje. Przeszyję nią wszystko - mówi nie bez dumy mężczyzna, dodając: - Nigdy nie chciałem zostać projektantem. Zależało mi, by być dobrym rzemieślnikiem. Krawiectwo to moja miłość. Drugą, jeśli chodzi oczywiście o drogę zawodową, jest praca z osobami głuchoniemymi. Gdyby Sławno było bliżej, dojeżdżałbym do tamtejszej szkoły.
KURSY, SZKOLENIA - TO DOBRA PODSTAWA
„Proste szycie” - to nie pierwszy kurs, który prowadził w Bytowie. Zdarzyło mu się szkolić ludzi w CIS-ie. - Powstaje coraz więcej kół zainteresowań, wracamy do tych dawnych rzemiosł, w tym do szycia. Ludzie chcą się nie tylko nauczyć czegoś dla siebie, ale też wyjść do innych. Oczywiście media społecznościowe nie znikną, ale gdzieś budzi się w społeczeństwie tęsknota za spotkaniami w realnym, a nie tylko w wirtualnym świecie - mówi M. Radawiec. Krawiec przekonuje, że dobrze zacząć przygodę z szyciem właśnie od minikursów. - Chodzi o to, by się niepotrzebnie nie zniechęcić. Niektórym pierwszy kontakt z maszyną może przyjść naturalnie. Innym będzie to szło oporniej bez kogoś z doświadczeniem. Fachowiec wytłumaczy, pomoże, gdy zaplącze się nić czy połamie igła. Pokaże, jak wyregulować maszynę - tłumaczy mężczyzna.
PODUSZKI, TORBY I GUMKI DO WŁOSÓW
Kurs, na który zaprosiło Stowarzyszenie Kobiet na Rzecz Kobiet i Rodziny, jest krótki, ale bardzo intensywny. Po szybkim omówieniu budowy maszyny, nawlekania nici i szpulki już pierwszego dnia zasiadamy przy maszynach. - Najlepiej uczyć się przez praktykę - zapewnia M. Radawiec. Ćwiczymy różne ściegi i oswajamy się ze sprzętem. Drugi dzień poświęcamy na szycie toreb na zakupy, a trzeci - poduszek. Co niektóre z nas pokusiły się nawet o wykonanie gumek do włosów. Stowarzyszenie zapewnia całą gamę materiałów. Wśród nich miły w dotyku minky, choć niełatwy w obróbce. Szyjemy z niego poszewki na poduszki. Każda z nas na zakończenie otrzymuje imienny certyfikat. - Zawsze chciałam nauczyć się szyć dla siebie, a nie było wcześniej ku temu okazji. Kiedyś niemal każda kobieta miała sprzęt w domu i sama skracała spodnie, dokonywała jakichś przeróbek itp. Gdy tylko zobaczyłam ogłoszenie o kursie, zapisałam się. Jestem zachwycona. Prowadzący jest otwarty, wyrozumiały. Zdecydowana większość z nas nigdy nie miała do czynienia z maszyną do szycia. Pan Marcin zapewnił taką atmosferę, że nie musiałyśmy się tym stresować. Budujące jest jego hasło „Trochę krzywo to też prosto”. Dzięki temu obyło się bez dodatkowego spięcia. W końcu dopiero zaczynamy swoją przygodę z tym fachem. Przy okazji poznałam też nowe osoby - mówi nam ostatniego dnia kursu Magdalena Jursza. - Nie miałam wcześniej styczności z maszyną do szycia. Kurs spełnił wszystkie moje oczekiwania. Czas, który poświęciłam na tę naukę, to jedna z lepszych inwestycji w siebie, bo będę potrafiła teraz coś zrobić na własny użytek. Torbę na zakupy już przetestowałam, tak jak niektóre koleżanki poznane na kursie. Nie rozpadła się pod ciężarem produktów, zatem jest sukces. Zrobiona własnoręcznie cieszy podwójnie - tłumaczy z uśmiechem Klaudia Adamczyk.
Druga grupa spotkała się w maju. - Widzimy zainteresowanie kursami rzemieślniczymi. Jeśli otrzymamy dofinansowanie, w następnym roku być może uda nam się zaprosić tych, którym nie udało się zapisać teraz. Dziewczyny z pierwszej tury podpowiadają, by pokusić się o organizację i dla nich szkolenia, które rozwinie nabyte umiejętności. Wszystko zależy od środków - mówi I. Zakrzewska.
Kurs „Proste szycie” dofinansowały powiat bytowski oraz gmina Bytów.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!