Reklama

Bogdan Lubiński. Przez 41 lat szef jednej z największych bytowskich firm

27/03/2022 17:20

Z urodzenia bytowiak, przez 41 lat szef jednej z największych bytowskich firm. Rozmawiamy z Bogdanem Lubińskim.

„Kurier Bytowski”: Pana rodzice do Bytowa przywędrowali z południowych Kaszub...

Bogdan Lubiński: Ojciec pochodzi z Zalesia pod Brusami, gdzie Lubińscy mieli duże gospodarstwo. Z kolei mama urodziła się kilka kilometrów dalej w Małym Gliśnie. Do Bytowa mój ojciec przyjechał na początku 1947 r., a mama po ich ślubie w 1949 r.

Pana ojciec był jednym z pierwszych powojennych bytowskich zegarmistrzów.

Zacznę od tego, że w rodzinie mojego ojca nie było rzemieślniczych tradycji. Jak to w wielodzietnej kaszubskiej familii większość dzieci wybywała z gospodarstwa, szukając swojej szansy. Jeszcze przed wojną jego dwaj starsi bracia wyruszyli do Gdyni, by wyuczyć się na zegarmistrzów u mistrza Sreberskiego, który miał warsztat przy ul. Starowiejskiej. W 1938 r., kiedy mój ojciec skończył 16 lat, też udał się do Gdyni po nauki. We wrześniu po wybuchu wojny na ul. Władysława IV zgarnęli go Niemcy. Znalazł się w obozie w Stutthofie, podobnie jak jego starszy brat. Obóz był wtedy w budowie. Jak wspominał, na Zalewie Wiślanym musiał ścinać trzcinę, którą pokrywano dachy baraków. Mówił też, że ciągle czuł się głodny. Udało mu się dostać do obsługi kuchni obozowej, gdzie zbierał obierki, by je potem z kolegami ugotować w puszce po konserwie, co pozwoliło mu przetrwać. Po 2,5 roku wypuszczono go po interwencji rodziny. Kiedy wrócił ze Stutthofu, pracował u zegarmistrza w Chojnicach. Potem weszli Rosjanie i musiał im naprawiać zegarki, które masowo kradli mieszkającym tam Polakom. Jednak pod koniec wojny został uwięziony przez Rosjan, którzy chcieli go wywieźć na Wschód. Na szczęście gdzieś za Kościerzyną razem z kolegą pod pretekstem potrzeby fizjologicznej oddalili się od żołnierzy pilnujących jeńców i udało im się uciec. W drodze powrotnej do Zalesia zatrzymali się w Małym Gliśnie i tam ojciec poznał moją mamę Kornelię. Po przejściu frontu przez parę miesięcy pracował u zegarmistrza w  Świeciu nad Wisłą. W 1945 r. tata zdał egzamin mistrzowski w Bydgoszczy.

Jak wspominał te pierwsze powojenne lata w naszym mieście?

Kiedy przyjechał do Bytowa, zebrała się grupa młodych ludzi. Był wśród nich Franciszek Butowski, Wiktor Hefta i jeszcze jeden zegarmistrz - o ile dobrze pamiętam, miał na nazwisko Brzeziński. Razem prowadzili zakład zegarmistrzowski przy ul. Sikorskiego, obok dzisiejszego optyka. Na początku lat 50 p. Brzeziński wyjechał do Poznania i namówił ojca, żeby udał się z nim. Byłem wtedy małym chłopcem. W tym czasie mieszkaliśmy już przy ul. Drzymały razem z rodzicami mamy i taty. W sumie 9 osób w dwupokojowym mieszkaniu z dużą kuchnią i mieszkalną komórką przy kuchni. Chyba właśnie nadzieja na polepszenie naszej sytuacji pchnęła ojca do tego wyjazdu do Poznania. Pamiętam, jak wrócił stamtąd w 1962 r. z tą samą torbą, z którą pojechał, i w tym samym samodziałowym płaszczu utkanym przez mamę. Inwestycja w poznańską spółdzielnię mieszkaniową okazała się przekrętem. Wtedy pomocną rękę wyciągnął do ojca p. Jan Marczuk, który udostępnił mu kawałek pomieszczenia w swoim zakładzie radiotechnicznym przy ul. Wojska Polskiego (dziś znajduje się tam zakład fotograficzny). Stamtąd, ok. 1963/64 r. przeniósł się do pobliskiego budynku PSS-ów, do zakładu po p. Drzewieckim, który zamierzał wyjechać z Bytowa. No i tam pracował do końca. Z kolei moja mama najpierw robiła samodziałowe materiały, potem ojciec zrobił jej automat do podnoszenia oczek w pończochach stylonowych, a na początku lat 70. zaczęła szyć kołdry.

A jak wyglądało pana dzieciństwo?

Wspominam je bardzo dobrze. Jak wcześniej mówiłem, mieszkaliśmy przy ul. Drzymały 16, w kamienicy na najwyższym piętrze. Mieszkanie nie było małe, choć składało się tylko z dwóch pokoi, dużej łazienki, sporej kuchni, w której stał stół, przy którym jedliśmy. Była też komórka, w której mieszkali dziadkowie. Kiedy już chodziłem do szkoły średniej, rodzice wybudowali domek przy ul. Rycerskiej. Część wakacji spędziliśmy na tej budowie, m.in. ręcznie kopaliśmy pod fundamenty i przewoziliśmy z moim bratem na taczkach ziemię. W 1968 r. odbyła się pierwsza wigilia w naszym nowym domu. Edukację rozpocząłem w Szkole Podstawowej nr 1 przy ul. Mierosławskiego, wtedy 7-klasowej. Po jej ukończeniu dostałem się do ogólniaka. Przez całą podstawówkę marzyłem, aby zostać marynarzem. Namiętnie kupowałem książki Alfreda Szklarskiego z przygodami Tomka Wilmowskiego i czasopismo „Poznaj świat”, w którym publikowano mapy, opisywano przygody podróżników. Czytałem to wszystko jednym tchem. Ale wtedy byłem dosyć wątły, w 7 klasie mierzyłem ledwie 154 cm i ważyłem 45 kg. Kiedy powiedziałem mojej ówczesnej wychowawczyni, że chcę iść do szkoły rybołówstwa do Darłowa, powiedziała: „Ty?! Cherlaku, przecież pierwsza fala zmyje cię z pokładu”. Dostałem szoku. Po jakimś czasie zmieniłem zdanie i podjąłem naukę w Liceum Ogólnokształcącym. Uczyłem się nieźle. Klas równoległych było 3 i liczyły po ok. 35 uczniów. Do mojej uczęszczali m.in. Leszek Gierszewski, Henryk Recław, January Senko, Heniu Korzeniewski, Roman Nierzwicki i wiele wspaniałych koleżanek i kolegów, z którymi do dzisiaj spotykamy się co 5 lat z okazji rocznicy zdania matury. W liceum zacząłem już myśleć, jaki zawód wybrać. Postanowiłem udać się na Politechnikę Gdańską.

Jakiś wpływ na wybór studiów inżynierskich miał ojciec zegarmistrz?

Bezpośredniego wpływu chyba nie miał, ale mechanizm zegara tak. Myślę, że i dziś umiałbym rozłożyć, wyczyścić i złożyć budzik. Ojciec płacił mi 2 zł za każdy naprawiony zegar. To było takie moje kieszonkowe. Pomyślałem sobie wtedy, że on bardzo ciężko pracuje. Ja tak nie chciałem. Pamiętam, kiedy z sekretariatu ogólniaka wziąłem sobie poradnik dla absolwentów. Tam zobaczyłem, że Politechnika ma wydział technologiczny. Pisali m.in., że po nim najwięcej ludzi robi kariery w zarządach firm. Bardzo mi się to spodobało. Podczas naszych zjazdów maturalnych Profesor Roman Felskowski przypominał mi, że kiedy on jechał swoim rowerem do szkoły, to ja chodziłem po krawężniku, na głowie miałem torbę, a w rękach zestaw zadań egzaminacyjnych na Politechnikę. W ten sposób chciałem sobie wyrobić zmysł równowagi, a jednocześnie nie traciłem czasu na naukę w domu.

A nie bał się pan, że wpadnie na ulicę pod samochód?

W tym czasie wiele ich po Bytowie nie jeździło. Ruchu nie da się porównać.

Ta nauka na krawężniku się przydała?

Na studia zdałem za pierwszym podejściem. Zresztą nasz rocznik był dosyć wybitny. Z naszej klasy na studia od razu dostało się 14 osób, a potem jeszcze więcej zdobyło wyższe wykształcenie, rozpoczynając naukę w późniejszych latach. To dużo jak na tamte czasy.

Wspomina pan studia jako ciekawy czas?

Wspominam je jako nieustającą zabawową historię, zwłaszcza na początku. Niestety, po I semestrze otrzeźwiałem i wziąłem się do pracy. Działałem w Zrzeszeniu Studentów Polskich, byłem starostą grupy, a na III roku zostałem szefem rady wydziałowej. W naszym akademiku mieliśmy klub Artema w schronie przeciwatomowym. W czasie moich studiów kierownikiem klubu był mój przyjaciel J. Senko (kolega z LO Bytów). Klub prowadził bogate życie kulturalne. Gościliśmy w nim m.in. zespół Anawa, Andrzeja Rosiewicza, Dorotę Stalińską i innych. Po 1970 r., kiedy nastał Gierek i utworzył Socjalistyczny Związek Młodzieży Polskiej, skończyłem przygodę z organizacjami studenckimi, nie chcieliśmy się zgodzić na połączenie ZSP z ZMS. ZSP zajmowało się akcją socjalną, kulturą, a oni polityką. Mam nawet takie zdjęcie ostatniej rady wydziałowej ZSP, tuż przed tym, kiedy mieli nas włączyć do SZMP. Postanowiliśmy nie działać, nie udzielać się. Nie chcieliśmy się pogodzić ze stłamszeniem ruchu studenckiego. Kolejne roczniki studentów nie miały takiej swobody jak my.

Po studiach wrócił pan do Bytowa?

Miałem propozycje pozostania w Gdańsku, ale rok przed zrobieniem dyplomu zacząłem otrzymywać stypendium fundowane z Fabryki Urządzeń Budowlanych w Koszalinie. W czasie studiów zawarłem związek małżeński z moją obecną żoną. Potrzebowałem pieniędzy, bo spodziewaliśmy się dziecka. Skoro to stypendium fundowała FUB, musiałem tam rozpocząć pracę. W Koszalinie mieszkałem tylko 3 miesiące, bo fabryka nie dotrzymała umowy. Miałem dostać mieszkanie, a ona zaoferowała nam barak, taki hotel pracowniczy. Nie wyobrażałem sobie, że możemy tam mieszkać, zwłaszcza że w międzyczasie urodził się nam syn. Wróciłem więc do Bytowa. Po powrocie spotkałem się z p. Piotrem Huzarkiem, szefem nowo wybudowanego Elmoru i on mnie przyjął do pracy. Firma w naszym mieście pracowała dopiero od roku.

Elmor był wtedy częścią większego przedsiębiorstwa...

Jego siedziba znajdowała się w Gdańsku, gdzie zatrudniano prawie 2,2 tys. osób. Nasz zakład w Bytowie liczył ok. 200. Mieli jeszcze oddział w Czarnem. Elmor produkował różnego rodzaju produkty dla przemysłu stoczniowego, tzn. różne pulpity, szafy sterownicze na statki, silniki wolnobieżne do wyciągania kotwic. To był jeden z największych zakładów tego typu w bloku wschodnim. Produkty trafiały do wszystkich krajów demoludu, które miały stocznie. Nawet do Wietnamu, do którego pojechałem w końcówce lat 80. w delegacji. Kwartał przemysłowy przy ul. Lęborskiej wyglądał wtedy inaczej niż dziś. Zakłady dużo mniejsze i było ich mniej niż dziś.

A gdzie mieszkaliście?

Na początku u teściów, potem u rodziców. W końcu przeprowadziliśmy się do bloku przy ul. Pochyłej, wybudowanego przez Elmor. Do firmy chodziłem na piechotę, potem kupiłem sobie samochód, Skodę 110.

Wróćmy do Elmoru...

Firma posiadała jeden biurowiec, halę o powierzchni 2000 m2 i kilka budynków gospodarczych. Dzięki finansowaniu przez Zjednoczenie Przemysłu Okrętowego do 1979 r. powstawały nowe budynki i hala o powierzchni 6000 m2. Elmor postawił też elektrociepłownię i kolektor ściekowy, które potem przejęło miasto. Początkowo pracowałem jako mistrz. Wtedy zaangażowałem się w propagowanie ruchu racjonalizatorskiego i składaliśmy wiele wniosków racjonalizatorskich. Mieliśmy naprawdę mocną ekipę. Potem p. Huzarek zrobił mnie kierownikiem narzędziowni, a w 1978 r. zostałem zastępcą kierownika zakładu do spraw produkcji. W 1981 r. wynikł spór między dyrekcją w Gdańsku a panem Huzarkiem. Wtedy zaproponowano mi, bym został zastępcą dyrektora do spraw zakładu w Bytowie.

Cały czas produkowaliście dla branży stoczniowej.

Tak. Sytuacja pogorszyła się w 1991 r., kiedy weszła ustawa o komercjalizacji przedsiębiorstw państwowych. Wtedy molochy zaczęły obcinać ogony. Nas obciął Elmor Gdańsk, choć to zbiegło się z parciem naszej Solidarności do samodzielności. W wyniku podziału my staliśmy się Polmorem, a Gdańsk pozostał przy nazwie Elmor, jako spółka akcyjna. Nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy, że zmiana nazwy spowoduje utratę wszelkich certyfikatów okrętowych. Do tego właścicielem zamówień był Elmor, a my tylko jego podwykonawcą. Choć Elmor był skazany na nasze wykonawstwo, ponieważ my posiadaliśmy maszyny i opanowaną technologię produkcji. Na to nałożył się kryzys w przemyśle stoczniowym. Elmor wpadł w potężne kłopoty i przez dłuższy czas nie płacił nam rachunków. Robiło się niewesoło. Zwróciłem się więc do bytowskiego oddziału Banku Narodowego o nisko oprocentowany kredyt. Bardzo nam pomógł. Firmę udało się wyciągnąć. Dobrze, że już wcześniej produkowaliśmy nie tylko dla Elmoru, ale też dla Mery Błonie, dla Mery w Poznaniu, potem pod koniec lat 80. poznaliśmy ludzi w Holandii, wchodząc w przemysł spożywczy. Dzięki temu nie byliśmy uzależnieni tylko od branży okrętowej. W 1994 r. dzięki tym holenderskim znajomościom trafiliśmy na Storka NV.

To z nimi zaczęliście przekształcenie własnościowe z firmy państwowej w spółkę.

W 1996 r. Skarb Państwa podpisał list intencyjny ze Storkiem o joint venture. Sfinalizowało się to w 1998 r. To był bardzo dobry ruch. Zaczęły się intensywne szkolenia, zostaliśmy zasileni nowocześniejszymi urządzeniami. Wtedy 70-80% naszej produkcji trafiało na eksport.

Na tym się nie skończyło...

W 2003 r. zmieniły się przepisy i podejście urzędów skarbowych w stosunku m.in. do joint venture. Stork rozpoczął inwestycje w Rumunii, oznajmiając nam, że wycofuje się z Bytowa. Podczas jednej z rad nadzorczych spółki zaproponowano mi, bym odkupił udziały Holendrów. Zdębiałem, bo przecież nie miałem wystarczających środków. Żona przekonała mnie jednak, żeby zaryzykować. Namówiłem jeszcze mojego obecnego wspólnika i postaraliśmy się o kredyty. Staliśmy się właścicielami 65% udziałów. Z czasem spłaciliśmy swoje zobowiązania, a potem też na kredyt wykupiliśmy 30% udziałów Skarbu Państwa.

Dziś Polmor z branżą morską związany jest tylko... nazwą. Czym dokładnie się zajmuje?

Specjalizujemy się w branży kolejowej. To niemal 90% naszej produkcji. Dalej wytwarzamy części dla przemysłu spożywczego, elektroniki. Uważamy, że lepiej, by te proporcje były trochę inne, bo to bezpieczniej dla firmy.

Ale to już pewnie zadanie dla nowego szefostwa. W lutym oddał pan szefowanie następcom, choć do pracy jeszcze pan przychodzi.

Zostałem prokurentem. Już wcześniej wycofałem się z działań zewnętrznych, skupiając się na inwestycjach. Wypracowaliśmy przez lata dobry model zarządzania firmą. Odpowiednio delegowaliśmy uprawnienia do kierowników działów. Aktualnie podpowiadam i doradzam nowemu zarządowi. Pracuję krócej, kilka godzin dziennie, mam więcej czasu dla siebie. Z czasem pewnie stanę się takim starszym panem, który od czasu do czasu odwiedza firmę z laseczką w ręku. 

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Reklama

Wideo kurierbytowski.com.pl




Reklama
Wróć do