Reklama

Leszek Gierszewski: W Bytowie czuję się najlepiej

18/10/2020 17:18

Leszek Gierszewski otrzymał honorowe obywatelstwo Bytowa. Z prezesem Druteksu rozmawiamy o dawnym mieście, historii jego firmy i o tym, czym Bytów jest dla niego dzisiaj.

„Kurier Bytowski”: Jest pan bytowiakiem z urodzenia...

Leszek Gierszewski: Moja rodzina mieszkała na Podzamczu 28. Na drugim piętrze. Urodziłem się w tym mieszkaniu. Mało kto poznałby dziś Bytów z tamtych lat. Jeszcze w latach 60. pamiętam, że centrum Bytowa to było jedno wielkie gruzowisko. Przy rynku zachowało się wtedy niewiele. Dumą była drogeria, którą prowadzili moi rodzice. Przypominała dzisiejsze apteki, zawsze czysto, schludnie, wszystko uporządkowane. Rodzice w białych fartuchach. Tam spędzałem dużo czasu, pomagałem w uzupełnianiu towarów na półkach. To było na tamten moment bardzo odpowiedzialne zadanie. (śmiech)

Nad drogerią mieszkał Andrzej Szczepanik. Kamieniczki, chyba 3-4, stały też w dół od kościoła. W jednej z nich ojciec Tadzia Markiewicza prowadził sklep z farbami. W następnej znajdował się zakład fotografa Witki. Ten to robił zdjęcia! A dalej szewc, Pan Tryba. Na drugim piętrze mieszkał Józef Newlin-Łukowicz, który był szefem jedynej w tamtym czasie i pierwszej w Bytowie stacji benzynowej mieszczącej się na środku rynku. A tam, gdzie dziś jest bank, stał kiosk RUCH-u pana Górzyńskiego. Za nim ciągnął się park. Rynek był wybrukowany. Przyjeżdżały tam furmanki na targowiska. No i raz w roku pojawiał się cygański tabor. To było coś innego. Oni z tymi swoimi wozami, z których zwisały wanny, pierzyny itd. Jak tylko przyjeżdżali, Cyganki i ich dzieci rozbiegały się po mieście, by powróżyć. Na nocleg ich tabor udawał się za stadion do lasu. Tam w wąwozie palili ogniska, śpiewali. Pamiętam też dawny kościół św. Katarzyny, z którego dziś została tylko wieża. Wtedy, choć wypalony, stały jeszcze jego mury, na których rosły małe brzozy.

A jakieś osobiste wspomnienia?

Jako chłopcy bawiliśmy się na tych gruzach. Ludzie wydeptali na nich ścieżki. W 1957 r. pod choinkę dostałem łyżwy. Pamiętam, że zjeżdżałem właśnie po tych ścieżkach. Później, kiedy miałem 11 lat, dostałem narty, kupione w domu towarowym, który mieścił się w kamienicy przy Wojska Polskiego. Z bratem zjeżdżaliśmy z góry zamkowej i na Smolarni. Potrafiliśmy sobie zorganizować zabawę na cały dzień.

Lato spędzaliśmy na zamku. Mieliśmy namiot, więc rozbijaliśmy go na górze zamkowej i w nim spaliśmy. Na podwórku bawiliśmy się z kolegami z sąsiedztwa. Pamiętam też, że obok swój warsztat miał Alojzy Nikiel, kołodziej. Furmanki przywoziły wiązy i on z nich robił koła. Fachowiec. Dużo w tym warsztacie przebywałem. Majster pomógł mi też, kiedy w Młodym Techniku znalazłem plany takich specjalnych sanek, dziś by się powiedziało nartosanek. Postanowiłem je wykonać własnoręcznie! To było prawdziwe wyzwanie. Chodziliśmy też nad Jeleń i na stadion. Lubiłem biegać. Byłem szybki! W wieku 16 lat zdobyłem tytuł mistrza powiatu w kategorii seniorów na 100 metrów. Wtedy organizowano dużo rozmaitych zawodów. Jak pamiętam, w tych czasach w Bytowie dobrze biegali jeszcze Tadek Nikolski, Benek Badura i Antek Literski.

Po podstawówce poszedł pan do ogólniaka.

To były czasy! Pamiętam swoich nauczycieli, pana dyrektora Greckiego, p. Ogóra od fizyki, p. Felskowskiego od matematyki, p. Mralla od wuefu. W tamtym czasie miałem też piękne hobby. Zajmowałem się modelarstwem. Najpierw, jeszcze w podstawówce, w Powiatowym Domu Kultury konstruowaliśmy modele samolotów. Wtedy wszystkie części robiło się samemu. Potem do modelarni chodziłem w ogólniaku. To wtedy na mistrzostwach województwa zdobyłem I miejsce ze swoją żaglówką w klasie DX. Miałem nawet jechać na Mistrzostwa Polski do Otmuchowa.

Po szkole średniej nie od razu wyfrunął pan z Bytowa...

Na rok poszedłem do pracy do Zagodu. Z Tadziem Jendernalem byliśmy rozdzielcami robót. Mieliśmy pod sobą narzędzia i druty. Szefem produkcji był p. Dacz, a jego żona zajmowała się kontrolą produkcji. Wielu tam wtedy pracowało, m.in. Czesiu Baranowski, Jurek Koska, a behapowcem był Jasiu Brozis. Pamiętam, kiedy raz razem z Czesiem wyszliśmy na dach trochę się poopalać, zapominając o swoich obowiązkach. No i na dole produkcja stanęła. Panie pracowały na akord, więc narobiły tyle szumu, że mieli nas wyrzucić z firmy. Ale mój krewny, który też był zatrudniony w Zagodzie, Pałubicki, wybronił mnie. Potem ze Zbyszkiem Pogorełowem trafiłem do pomaturalnej szkoły technicznej w Koszalinie. Choć uczyłem się tam tylko rok, bardzo dużo mi to dało. W końcu, mimo że wcześniej nie chcieliśmy iść do wojska, stwierdziliśmy, że pójdziemy do szkoły oficerskiej. Ja trafiłem do Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Zmechanizowanych we Wrocławiu. Przyznam, że wtedy nie zdawałem sobie sprawy, co to jest wojsko. Na szczęście byłem dobry w sprintach i strzelaniu z pistoletu, więc miałem trochę forów. Potem na 2 lata trafiłem do jednostki w Kołobrzegu, a stamtąd do studium wojskowego w nowo powstałej Wyższej Szkole Pedagogicznej w Słupsku. Bardzo dobrze wspominam te lata.

O Bytowie pan nie zapominał...

Cały czas przyjeżdżałem tu do rodziny. Przy okazji przyglądałem się bytowskiemu rzemiosłu. Bytów był bardzo silny w rzemiośle metalowym. Odwiedzałem też Lecha Kołaszewskiego, Cześka Baranowskiego. Cały czas chodziło mi po głowie, by ruszyć z czymś swoim.

Pierwszą firmę otworzył pan jednak w Słupsku.

W 1983 r. założyliśmy zakład produkujący doniczki ceramiczne w Wiklinie pod Słupskiem. Ja byłem cichym wspólnikiem, wtedy nadal pracowałem w studium. Pamiętam, że zaraz na początku swojej biznesowej drogi zarabiałem już kilkanaście razy więcej niż na uczelni. W 1985 r. po odejściu z uczelni założyłem własny biznes też w Wiklinie pod Słupskiem, a jednocześnie wciąż prowadziłem tę firmę doniczkową z kolegą. Uruchamiając biznes pod Słupskiem, zarejestrowałem się jednak w spółdzielni rzemieślniczej Budowlana w Bytowie. Moja firma produkowała siatki ogrodzeniowe w zaadaptowanych oborach i kurniku. Maszyny, które mieliśmy, to były głównie samoróbki. Do ich budowy wykorzystaliśmy skrzynie biegów od Warszawy czy Żuka ze złomu. Takie to były nowatorskie czasy. Liczyła się kreatywność. Tak powstawała technologia tamtych czasów. Tak rodził się Drutex. Później w 1987 r. zacząłem robić też drut, znowu na urządzeniach samoróbkach. W tym roku dołączył też do mnie brat Jerzy, który był moja prawą ręką i tak naprawdę od tego czasu razem budowaliśmy firmę. Produkowaliśmy dla przemysłu budowlanego. Robiliśmy też klatki dla lisów, do których zgrzewarki pomogli mi zrobić bytowiacy Jan Raźny, Lech Kołaszewski i Czesiu Baranowski. Klatki rozwoziłem po całej Polsce. Dużo pomagała mi bytowianka Teresa Przystalska, która była szefową zaopatrzenia w spółdzielni rzemieślniczej „Pomerania” w Słupsku. Dzięki niej zdobyłem cenne kontakty w centrostalach, hutach. To m.in. dzięki nim pod koniec lat 80. bytowskie firmy zaopatrywałem w blachy. Ciągle też szukałem czegoś nowego. Czesiek Baranowski odsprzedał mi maszynę do wytwarzania dachówek z blachy. Ruszyłem z tym w wynajętym kurniku w Kobylnicy. Pamiętam, że maszynę do cięcia blachy wykonał mi wtedy Paweł Wojak z Bytowa. Dachówki malowaliśmy farbami do podwodnych części statków albo tymi do pasów na drogach. Niektóre dachówki jeszcze dziś znajdują się na dachach chociażby tzw. niebieskich budek przy ul. Domańskiego. Chodzi o te sklepy przy rondzie.

Jednak w końcu przeniósł pan zakład do Bytowa.

Firma dobrze się rozwijała. Wtedy osiągałem największe obroty w Budowlanej. Starałem się mieć sporo surowca na placu, byłem takim trochę chomikiem. Zresztą jestem do dziś. I to mnie uratowało w okresie największej inflacji na przełomie lat 80. i 90., kiedy ceny rosły z miesiąca na miesiąc. I w późniejszych kryzysach również. W 1988 r. kupiłem swoją pierwszą ciężarówkę. Cieszyła mnie bardziej niż wszystkie samochody, które teraz mam w firmie. Była przerobionym Jelczem, tzw. ogórkiem. To była prawdziwa radocha. Wtedy też w czasie dużych skoków cenowych dzięki swojej zachowawczości i pełnemu placu zapasów skoczyłem nagle na bardzo duże pieniądze. W tym momencie dowiedziałem się, że jest do sprzedania zakład przy ul. Lęborskiej należący do bankrutującej OBM. Zastanawiałem się jednak, czy mnie stać, bo cena wywoławcza zdaje się opiewała na 1,350 mld ówczesnych pieniędzy. Wtedy pani Brygida Jasińska, prezes spółdzielni budowlanej „Budowlana” w Bytowie powiedziała mi: „Jak nie pana, to kogo?”. No i kupiłem na przetargu. Był wrzesień 1990 r. Miesiąc wcześniej nabyłem supernowoczesne niemieckie maszyny do drutów. Też okazyjnie. Musiałem je gdzieś wstawić. No i Bytów nadał się idealnie.

To wtedy zaczął pan działać pod marką Drutex?

Tak. Zakład ruszył 4.01.1991 r. Zarejestrowałem firmę właśnie jako Drutex. Księgowość prowadziła pani Janka Marmołowska, która miała duży wpływ na kształt dzisiejszego Druteksu. Biuro znajdowało się w kantorku, obok hali, tam właśnie stały dwa biurka. Doskonale to pamiętam. Przenieśliśmy wszystko z Kobylnicy. Dokupiliśmy też gwoździarki. Działaliśmy prężnie, ale dzięki temu, że później zmieniło się prawo, skorzystaliśmy też z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, w 1992 r. otwierając zakład pracy chronionej. Dzięki ulgom i dotacjom z tego tytułu mogliśmy po raz kolejny wejść na wyższym poziom w biznesie. To było dla mnie ogromne wsparcie finansowe.

A kiedy ruszył pan z oknami?

Zainteresował mnie trójkąt pokazowy takiego okna w jednej z hurtowni w Słupsku. Jednocześnie, też w Słupsku, powstał mały zakład produkcji tych okien. Tu i ówdzie usłyszałem, że to dobry pomysł na biznes. Jednocześnie sporo czytałem prasy i trafiłem w niej na ogłoszenie o targach budowlanych w Sopocie. Pojechałem. Tam zobaczyłem dużo nowinek, w tym urządzenia do produkcji okien aluminiowych. Zainteresowałem się nimi, chciałem je nawet kupić. Ostatecznie nic z tego nie wyszło. Za to chwilę później w Poznaniu od firmy Garbaliński zamówiłem maszyny do okien PVC. Zakupiłem też maszyny do produkcji szyb zespolonych. Moja firma była pierwszą w Polsce, która miała jedne i drugie. Pierwsze okna zaczęliśmy sprzedawać w lutym 1994 r.

A nie korciło, żeby wtedy zmienić nazwę?

Nie. Przecież dalej produkowaliśmy też drut, gwoździe. Wyszliśmy z tego dopiero po paru latach. A wtedy Drutex był już marką. Nazwa łatwa do zapamiętania. Wtedy jeszcze nikt nie myślał o eksporcie, a dziś wiem, że Drutex sprawdza się idealnie również w przypadku klientów zagranicznych. Z niczym negatywnym się nie kojarzy, łatwo się wymawia.

Od tego czasu firma rozrosła się do olbrzymich rozmiarów, stając się największą w Bytowie, powiecie i jedną z najznaczniejszych w regionie. Chciałbym spytać, czym teraz dla pana jest Bytów?

Wszystkim. Tu się urodziłem, wychowałem, spędziłem najpiękniejsze lata mojego życia. Tu czuję się najlepiej. To jest moje miejsce na Ziemi. Zresztą nie tylko dla mnie Bytów jest wyjątkowy. Coraz częściej moi znajomi przyznają, że tu się żyje inaczej, spokojniej, bezpieczniej niż w dużym mieście. Niektórzy nawet otwarcie przyznają, że chcieliby tu osiąść na stałe. Życie w dużym mieście szybko płynie, ale również szybko się nudzi. Bytów jest naprawdę atrakcyjnym, małym miastem. Mam wrażenie, że tu człowiek ma więcej czasu dla siebie i dla rodziny. Czy jest coś ważniejszego w życiu?

Jak wygląda teraz pana życie, to codzienne?

Kiedyś dojeżdżałem ze Słupska. I prawdę powiedziawszy, sam nie wiem, dlaczego tak późno wróciłem na stałe do Bytowa. Być może gdybym zdecydował się wcześniej, to pewne sprawy potoczyłyby się inaczej...

Ma pan na myśli to, co stało się zimą 2019 r., kiedy pod firmą pojawił się detektyw Rutkowski?

To już na szczęście przeszłość. Nie ma sensu do tego wracać. Rozdział zamknięty. Firma rozwija się doskonale, w tempie jak nigdy dotąd. Mamy dwucyfrowe wzrosty i rozbudowujemy moce produkcyjne. Jesteśmy stabilną i odpowiedzialną firmą. Zdaję sobie sprawę, że odpowiadam za bezpieczeństwo i komfort życia nie tylko moich kilku tysięcy pracowników, ale także ich rodzin. To dla mnie najważniejsze, żeby mieć dla nich zawsze na czas wynagrodzenie za pracę. Ludzie muszą czuć pewność zatrudnienia. Ich wszystkich mogę zapewnić, że jest i będzie dobrze. Mamy się świetnie. Jako firma jesteśmy w kwiecie wieku, mamy dopiero 35 lat i wierzę, że najlepsze dopiero przed nami.

Trzymam za słowo. Wróćmy zatem do pana codziennego życia.

Jest takie jak zwyczajnych Polaków. Praca, praca, praca. Ten wolny czas, jaki mi zostaje, spędzam z rodziną i znajomymi. Mamy wielu przyjaciół i prowadzimy dom otwarty. Niemal nie ma dnia, by ktoś do nas nie zajrzał. Prawie codziennie piecze się w domu ciasto. Niestety, coraz mniej czasu mam na ulubione czytanie gazet. Obiecuję sobie też, że w końcu wsiądziemy na rowery i będziemy więcej jeździć. Nie ukrywam, że kiedy jestem na urlopie, i tak dzwonię do firmy zapytać, co się dzieje, bo Drutex to moje życie, pasja. To moje wszystko, firmę stworzyłem od zera, dlatego mnie osobiście najbardziej zależy na dobru firmy i wszystkich jej pracowników.

Dziękuję za rozmowę.

 

Dziś Drutex zatrudnia niemal 3900 osób, w tym 25% to kobiety. Większość to bytowiacy, osoby z powiatu. Wśród zatrudnionych są jednak ludzie z całej Polski, w tym z Warszawy, Wejherowa, Łodzi, Zielonej Góry. Swoją stolarkę okienną firma eksportuje na cały świat. Jej produkty docierają nawet do tak egzotycznych miejsc jak Nowa Zelandia, Kenia, Reunion, Singapur. Firma znana jest też z tego, że pracownikom oferuje bogaty pakiet socjalny, w tym dopłaty do przedszkoli i żłobków, do których uczęszczają ich dzieci. Obecnie współpracuje z 40 takimi placówkami. Firma funduje pracownikom naukę języków obcych. Drutex planuje kolejne rozbudowy. - W tej chwili naszym ograniczeniem nie są zamówienia, ale brak hal, do których moglibyśmy wstawić maszyny. To dlatego po drugiej stronie drogi wojewódzkiej planujemy kolejną halę produkcyjną, a jeszcze w tym roku zamierzamy rozpocząć budowę magazynu wysokiego składowania z prawdziwego zdarzenia. W ostatnich dniach zaczęliśmy też rozbudowę naszego biurowca. Mamy jak zawsze ambitne plany - mówi Leszek Gierszewski.

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Reklama

Wideo kurierbytowski.com.pl




Reklama
Wróć do