
Bytowska „Kaszubianka” działa już ponad 50 lat. Niemal od początku kierowała nią Krystyna Stachowska.
„Kurier Bytowski”: Pochodzi pani z Dolnego Śląska. Czy tradycje gastronomiczne wyniosła pani z domu i jak w ogóle trafiła do Bytowa, na Kaszuby?
Krystyna Stachowska: Moi rodzice byli nauczycielami. Kiedy zdałam maturę, powiedziałam, że nie zamierzam iść na wyższą szkołę pedagogiczną, bo tego nie czułam. Wybrałam się na studium hotelarskie w Jeleniej Górze ze specjalnością gastronomia. Wtedy takich szkół w Polsce były tylko dwie, w Sopocie i ta moja. Stała na wysokim poziomie, uczyli nas wykładowcy z Wyższej Szkoły Ekonomicznej we Wrocławiu. Bardzo dużo z niej wyniosłam. Wtedy nie rozdzielało się prowadzenia hotelu, bo one musiały mieć też restaurację. Praktyki odbywałam w najlepszych domach wczasowych pod Jelenią Górą i raczej z nimi wiązałam swoją przyszłość. Ale życie napisało mi inny scenariusz. Zostałam mamą i wróciłam do mojej rodzinnej miejscowości Góry, wtedy wrocławskie, a dziś to województwo dolnośląskie. Pracowałam w tamtejszym PSS-ie jako kierownik działu gastronomii. Miałam bardzo dobrego szefa, od którego wiele się nauczyłam, dużo wymagał, ale też gastronomia wrocławska stała na wysokim poziomie. A potem pojechałam do Kętrzyna na centralny kurs kierowników gastronomi. Miałam wtedy 24 lata...
A tam na kursie…
Tam poznałam panią Marię Cielecką z Bytowa. No i przy wieczornej kawie zwierzyłam się, że nie chciałabym pracować w biurze, tylko marzy mi się poprowadzenie jakiegoś lokalu, bo się już na to czuję. No i okazało się, że znajdzie się dla mnie praca. Kurs odbywał się w marcu czy lutym, a ja w Bytowie zlądowałam 15 maja.
Gdzie konkretnie pani trafiła?
Do PSS-u, do „Kaszubianki”. Przyjmował mnie prezes Bona, który zresztą bardzo szybko zmarł na raka. Wtedy zastąpił go pan Bolesław Kreft. Miałam taki warunek, że chciałam dostać mieszkanie i samodzielność, bym to, czego się nauczyłam, mogła sprzedać. To drugie jak na tamte czasy było dosyć wysokim wymaganiem, ale pan Kreft pozwalał mi na bardzo dużo. Miałam swobodę, która pozwoliła mi się rozwijać.
Jak wspomina pani ówczesny Bytów?
Przyjechałam z moim przyjacielem, z którym pracowałam w PSS-ie. On poszedł zobaczyć „Kaszubiankę”, a ja na rozmowę do prezesa. Potem z prezesem poszliśmy do lokalu. „Kaszubianka” była piękna. Nowiuśki lokal, otwarty niespełna rok wcześniej. 48 pracowników, w tym 12 kelnerów, a reszta na kuchni. Dla młodego człowieka z zewnątrz to było wyzwanie. Pewnie gdybym była starsza, dwa razy zastanowiłabym się, co może mnie spotkać, ale ja jeszcze takiego doświadczenia nie miałam. W każdym razie kolega pytał mnie: „Jak ty tu będziesz z nimi rozmawiać, bo ja tu nic nie rozumiem, co oni mówią”. Zapytałam go: „Jak nie rozumiesz?”. A on: „Oni jakoś inaczej mówią, ty się tu nie dogadasz”. To oczywiście był kaszubski.
Jeżeli chodzi o samo miasto, odebrałam je bardzo dobrze. To było małe miasteczko. Już wjeżdżając, zakochałam się w nim. Przede wszystkim trafiłam na dobrych ludzi, co prawda fest mnie przetestowali. Zwłaszcza te starsze kucharki. Nie wiem, co by było, gdybym nie posiadała swojej wiedzy. Sprzedaliby mnie. Miałam też duże oparcie w szefach i pani Cieleckiej.
A jak radziła sobie „Kaszubianka” podczas kryzysów? W PRL-u kilka pani przeszła. Były m.in. kartki na mięso.
Dostaliśmy zezwolenie na zakup i rozbiór zwierząt. Sami to robiliśmy. Korzystaliśmy z usług starego masarza, pana Rolbieckiego, mieszkał tu blisko kościoła. Nasze wyroby, jak kaszanki czy pasztetowe, były rewelacyjne. Przyjeżdżali m.in. ze Słupska na degustację, kupowali je. Najtrudniej było, kiedy funkcjonowaliśmy jako jedyny taki lokal w mieście, a ludzie chętnie do nas przychodzili.
W latach 70. byliście znani m.in. z dancingów, czyli wieczorów tanecznych połączonych z degustacją.
Mieliśmy je 3 razy w tygodniu. W środy, soboty i niedziele. W środy full, w soboty jeszcze więcej, ale i w niedzielę miejsca się zapełniały. A mogło się pomieścić naraz ponad 200 osób. Na każdym dancingu przygrywała kapela. Były też sylwestry, małanki. Mieliśmy stałych bywalców, którzy nawet mieli „swoje” stoliki, inni przychodzili od czasu do czasu. Trzeba było kupić bilet, po który stało się w kolejce.
Przypominam sobie też obiady na bony, które w połowie opłacały firmy, a w połowie pracownicy. Sam z tego korzystałem jako chłopak. Pamiętam wasz bryzol czy kotlet pożarski, albo placek po węgiersku...
To było w drugiej powie lat 70. Obsługiwaliśmy w ten sposób pracowników z ponad 30 firm. Trzeba przyznać, że te bony ożywiły gastronomię.
No ale przeżyliście też pożar.
W 1990 r. To było po studniówce. Wtedy wystrój zrobiony był z drewna - boazerie, meble. Na sali kaszubskiej w rogach stały ławki. Podejrzewam, że ktoś wyrzucił tam peta. Pamiętam, że wyszłam z „Kaszubianki” o godz. 5.15., zamykałam lokal. A o godz. 6.45 już część się spaliła. Sądziłam, że mnie zwolnią, ale jeszcze tego samego dnia prezes PSS-u powiedział, że będziemy odbudowywali restaurację. Pierwsze wesele odbyło się już 3 czerwca.
Wtedy zmienił się też wystrój. Wcześniej mieliście stylowe stoły i krzesła, jak pamiętam takie z kaszubskimi wzorami, no i dookoła boazeria.
Zastąpiły ją płyty z elementami kaszubskimi, których też już nie ma, bo 10 lat temu przeszliśmy generalny remont. Jednak te malowane stoły służą nam w części do dzisiaj, ale wzorów nie widać, bo zakrywają je obrusy.
Potem przyszedł czas dyskotek, które wyparły dancingi.
Tak, umarły śmiercią naturalną. Zmieniły się czasy, w firmach inaczej się pracowało. Nie było można sobie pozwolić, by przyjść do pracy nieświeżym. Więc ludzie inaczej zaczęli podchodzić do takiej rozrywki. Zresztą w latach 90. zmieniła się cała gastronomia.
Wtedy też przejęła pani lokal jako prowadząca już prywatną działalność.
Pewnie bym nie miała na to szans, gdyby nie fakt, że cała gastronomia przeżywała trudny okres. Było ciężko. A jeżeli chodzi o dyskoteki, to zaczęliśmy je urządzać jako pierwsi. Okazały się dobrym biznesem. Ratowały nas. Urządzaliśmy je przez parę dobrych lat. Na świąteczne dyskoteki przychodziło po 400 osób. Ale za bardzo niszczyły lokal, no i czasem zaczęło się wokół nich kręcić dziwne towarzystwo. Robiło się niebezpiecznie. Wycofaliśmy się.
Trochę wcześniej pojawiła się konkurencja. Na remontowanym jeszcze zamku otwarto restaurację.
To nie była dla nas konkurencja. Inna półka, wyższa, celowali w innego klienta, mieli też mniej miejsca np. na wesela, no i działali razem z hotelem.
Ale w latach 90. pojawiły się kolejne lokale.
Pierwszy był „Jaś Kowlaski”, choć na początku mieli za małą salę na wesela. A to one i inne rodzinne imprezy, choć nie tylko, zaczynały być dla nas coraz ważniejsze.
Tak jest zdaje się do dziś...
Tak. Urządzamy wesela, komunie, urodziny, stypy, różne spotkania. Mamy też dobry catering. No i dostarczamy posiłki do szkół i przedszkoli. Dla nich w roku szkolnym wydajemy dziennie 600-700 posiłków. Klient indywidualny nie odgrywa już takiej roli jak dawniej, choć oczywiście zapraszam w nasze progi. Ciągle można u nas zjeść obok tych nowszych dań również placka po węgiersku, w sezonie turyści lubią ryby, zamawiają naszego lina w śmietanie, szczupaka, pstrąga. Na imprezach zaś serwujemy dziczyznę, nasze zrazy itd.
A prywatnie, lubi panie jeszcze gotować?
O tak, lubię. Zwłaszcza na święta staram się w domu przygotować różne rzeczy. Cały czas mam dobry smak. Nikt mi nie wmówi, że coś się udało, kiedy tak nie jest. Zresztą bez tego trudno prowadzić ten biznes. Ciągle też chce mi się pracować, prowadzić restaurację. Miłe są również spotkania z ludźmi, którzy mają jakieś wspomnienia z „Kaszubianką”, odwiedzają nas i opowiadają o daniach, imprezy, kelnerkach...
No tak, w końcu to już pond pół wieku… Dziękuję za rozmowę.
Restauracja „Kaszubianka” znana jest też z różnych bali, jak ten na prezentowanym zdjęciu - Bal Mistrzów Sportu.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!