
To była praca sezonowa, na 2-3 miesiące w roku. Zgłaszali się do niej głównie młodzi, bo do łatwych, a na pewno czystych, nie należała. Mowa o torfie, który wydobywano na zlecenie Gminnej Spółdzielni Samopomocy w Tuchomiu. Rozmawiamy z Ryszardem Mrozek Gliszczynskim synem torfmistrza z Gliśna Wielkiego.
- Dziadkowie pochodzili z Gliśna Wielkiego i tam na własne potrzeby wydobywali torf - rozpoczyna opowieść Ryszard Mrozek Gliszczynski z Trzebiatkowej. To ciekawe, bo Gochy kojarzone są najczęściej ze słabymi, piaszczystymi glebami. - Z tego, co wiem, to pozyskiwano go w dwóch miejscach. Pomiędzy Gliśnem Wielkim a Piasznem, a także pomiędzy Hamer-Młynem i Prądzonką. Kto miał odpowiednie miejsce, to wydobywał torf na własne potrzeby - mówi R. Mrozek Gliszczyski. Tak było jeszcze w połowie lat 60. XX w. - Później w życie weszły przepisy, które tego zabraniały. Przez pewien czas jeszcze pokątnie niektórzy go pozyskiwali, ale już na niewielką skalę - mówi R. Mrozek Gliszczynski, dodając: - Pamiętam, że łąki w okolicy Gliśna Wielkiego całe pokryte były suszącym się torfem. Przy pasieniu krów trzeba było uważać, by nie zniszczyły pryzm suszącego się opału. Oj, nie raz dostawało się reprymendę za to, że się zwierząt nie upilnowało.
Jego ojciec Kalikst wiedzę na temat kopania torfu wyniósł z domu rodzinnego. Być może to przesądziło o wysłaniu go na kurs, by zdobył uprawnienia torfmistrza. - Dwutygodniowe szkolenie odbywało się na Śląsku. Na końcu otrzymał potwierdzenie kwalifikacji. Wówczas został torfmistrzem w Gminnej Spółdzielni Samopomoc w Tuchomiu. Do jego zadań należało m.in. zebranie chętnych, których szukał w okolicznych miejscowościach. Najmował ludzi z Gliśna Wielkiego, Tuchomia, Trzebiatkowej. W sumie pracowało tam 10, może więcej osób - mówi R. Mrozek Gliszczynski.
Do łatwych praca ta nie należała. Zwłaszcza osoba, która torf kopała, przez cały czas stała w czarnej mazi. Dodatkowo zajęcie było jedynie sezonowe. Chętnych rekrutowano na 2-3 miesiące. Kusiła jednak możliwość zarobku. Nic więc dziwnego, że do tej pracy zgłaszali się głównie ludzie młodzi, którzy w powojennych czasach możliwości dorobienia nie mieli aż tak wielu. R. Gliszczyński, syn torfmajstra, opowiada, jak dawniej wyglądało wydobywanie. - Na początku trzeba powiedzieć, że były dwa rodzaje torfu. Różniły się kolorem, ale też i jakością. Pierwszy, jaśniejszy, zbierany był z wierzchniej warstwy. Wycinało się go specjalnym nożem. Od razu miał kształt foremki. Wówczas układało się go na drewnianych platformach ciągniętych przez konie. Odwożono na bok i rozkładało do wysuszenia. Był jednak gorszy od tego, który wydobywało się z głębszej warstwy - mówi R. Mrozek Gliszczynski i dodaje: - Nie wycinało się go, a wyrabiało na kształt ciasta. Robiła to osoba, która stała na dnie dołu, tzw. torfkuli. Następnie masę wyciągało się i wkładało do formy. Po wstępnym odsączeniu układało na płaskiej powierzchni. Gdy nieco podeschnął, skadało się w coraz większe pryzmy. Te prace wykonywano w miesiącach letnich od czerwca do lipca. W jesieni już był suchy i gotowy do palenia.
Praca nie należała też do bezpiecznych. By woda nie zalewała dołu, budowano prowizoryczne drewniane tamy. Stopniowo dolewano wody potrzebnej do wyrobienia torfowej masy. - Zdarzało się jednak, że woda zaporę przerwała i zalała miejsce wydobycia. Osoba będąca w dole, niekiedy bardzo głębokim, musiała szybko uciec. A trzeba pamiętać, że brodziła w gęstej mazi - opowiada R. Mrozek Gliszczynski. W takim wypadku wypompowywano wodę, by na powrót móc wydobywać torf. - Dziś są motopompy, dawniej robiono to ręcznie. Pamiętam, że dziadkowie mieli skonstruowaną pompę, którą obsługiwały konie - mówi mieszkaniec Trzebiatek.
Przy torfie pracowali w większości ludzie młodzi, którzy nieraz robili sobie psikusy. - Bywało, że specjalnie wykonywali w drewnianej tamie dziurę, a następnie śmiali się z przestrasznej osoby w dole, która uciekała na widok wlewającej się wody - opowiada R. Gliszczyński. Niekiedy psikusa - i to niezbyt miłego - robiła sama pogoda. Zdarzało się, że na świeżo wydobyty i uformowany torf spadł deszcz. Wówczas masa się rozpływała. Po ulewie całą pracę należało zacząć od początku i na nowo formować kształt. Kiedy już nieco wysechł, opady nie były mu straszne.
Wydobyty i wysuszony torf sprzedawano okolicznym mieszkańcom. - Działo się tak do czasu zakazu jego wydobywania, czyli mniej więcej lat 60. XX w. Pozwalał nie tylko zaoszczędzić drewno na opał. Miał także tę zaletę, że długo utrzymywał temperaturę. Nie palił się jak drewno, a bardziej żarzył. Gospodarze mogli na noc podłożyć, a rano mieć ugotowaną karmę dla zwierząt czy zagotowaną wodę do obrządku. Z kolei w domach dzięki niemu dłużej było ciepło - mówi R. Mrozek Gliszczynski, dodając: - Pamiętam, że dawniej każdy miał przewiewną szopę, w której go trzymano.
Po wydobyciu torfkule naturalnie napełniały się wodą. Niebezpieczne, bo ze stromymi brzegami i bardzo głębokie. - Jeszcze do dziś widać miejsca, gdzie torf wydobywano - opowiada R. Mrozek Gliszczynski, dodając: - Czasami nawet z sentymentu zajrzę w te miejsca i wspominam, jak to dawniej bywało...
Torf i używany do jego wydobycia sprzęt oglądać można w naszym Muzeum Zachodniokaszubskim w Bytowie. Tymczasem jak dawniej wyglądało jego pozyskiwanie, zobaczyć można podczas Czarnego Wesela odbywającego się w Muzeum Wsi Słowińskiej w Klukach 1.05.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!