
Jako młody sportowiec praktycznie nie znikał z naszych łamów. Nieprzerwanie przez 7 lat był członkiem lekkoatletycznej kadry narodowej. Rozwój jego talentu brutalnie przerwała kontuzja. Michał Galikowski, choć ciągle młody, nie jest już czynnym płotkarzem, ale ze sportu nie zrezygnował i nadal rozwija się w swojej pasji.
„Kurier Bytowski”: Jak zaczęła się Twoja przygoda ze sportem?
Michał Galikowski: Początek to oczywiście piłka nożna i szkolenie w U-2 Bytów. Brat był piłkarzem [Tomasz Galikowski - przyp. red.], więc sam też chciałem nim zostać. Właściwie było to moje marzenie.
W U-2 zdobywałeś dużo goli...
Grałem w ofensywie, najczęściej na skrzydle i na szpicy. Bardzo miło wspominam tamten czas. Z U-2 Bytów graliśmy w lidze, jeździliśmy na rozmaite turnieje, udało nam się nawet zająć 2 miejsce w renomowanym Remes Cup w Opalenicy.
Nie chciałeś kontynuować przygody z piłką?
Tata [Marek Galikowski - przyp. red.] prowadził treningi lekkiej atletyki i odciągał mnie od piłki (śmiech). Pojawił się nawet warunek, że będę jeździł na mecze, jeśli jednocześnie będę startował w zawodach biegowych, najczęściej w imprezach z cyklu „Cross Festival”. Wtedy byłem wściekły, ale teraz jestem mu ogromnie wdzięczny.
Musiałeś być zaganianym młokosem.
Przez jakiś czas była jeszcze siatkówka (śmiech). Mama namawiała mnie, abym spróbował swoich sił w tej dyscyplinie. Był taki czas, że jednego dnia chodziłem na zajęcia z siatkówki, po nich na trening biegowy, a na koniec jeszcze piłkarski w U-2. Grałem też przez jeden sezon w UKS Jedynka Bytów w wojewódzkiej lidze młodzików. Nie przeszkadzało mi to, bo lubiłem, jak dużo się działo.
Talent do lekkiej atletyki ujawnił się właściwie od razu.
Szybko zacząłem dojrzewać, więc na tle rówieśników byłem wyrośnięty (śmiech) i dość naturalnie zacząłem trening wielobojowy. W 2011 r. wystartowałem w Małym Memoriale Janusza Kusocińskiego w Kielcach, który po raz pierwszy miał rangę mistrzostw Polski młodzików. Nie trenowałem wówczas jakoś szczególnie intensywnie, a udało mi się zdobyć złoty medal w sześcioboju.
Od razu złapałeś bakcyla?
Wtedy jeszcze nadal trenowałem piłkę i lekkoatletykę jednocześnie. Podczas zawodów w Kielcach z uwagą śledziłem finał biegu na 300 m przez płotki. Od razu mi się spodobało. Powiedziałem wtedy do taty, że to jest to, co chcę robić.
Już rok później zdobyłeś złoty medal w tej konkurencji.
Pamiętam doskonale zawody w Słubicach w 2012 r. Ustanowiłem wówczas rekord kraju młodzików wynikiem 38,16 s, poprzedni poprawiając o pół sekundy. To był chyba przełomowy moment. Stwierdziłem, że rzucam piłkę nożną.
To wtedy ukierunkowałeś się na trening konkurencji płotkarskich?
Postanowiliśmy zostawić wielobój, a raczej traktować go już bardziej jako element przygotowań. Wtedy w Bytowie nie było stadionu lekkoatletycznego, więc trening stricte płotkarski zimą nie był możliwy. Zostawało przygotowanie ogólne.
W 2013 r. zadebiutowałeś w kategorii juniora młodszego i w Spale zdobyłeś złoty medal halowych mistrzostw Polski w... wieloboju.
Jak mówiłem, wielobój zszedł na dalszy plan, ale to świetny trening ogólnorozwojowy. Medal był naturalną konsekwencją przygotowań. Pojawiły się jednak schody, bo w siedmioboju doszła nowa konkurencja - skok o tyczce. Musiałem się wszystkiego uczyć od podstaw. Pracowałem m.in. z trenerem Jackiem Trolińskim, szkoleniowcem, a prywatnie mężem Anny Rogowskiej, mistrzyni świata i brązowej medalistki olimpijskiej w tej dyscyplinie.
Krótko potem zaliczyłeś swoją pierwszą międzynarodową imprezę - Europejski Festiwal Młodzieży Europy w Utrechcie.
Z wyjazdem do Holandii wiązałem spore nadzieje, bo legitymowałem się wówczas drugim lub trzecim czasem na listach rankingowych. Nie ukrywam, że była chrapka na medal. Niestety, uderzyłem przedostatni płotek i mocno wyhamowałem, a potem nie byłem już w stanie odrobić starty. Skończyło się na wyniku 53,44 s i 5 miejscu w zawodach. Z jednej strony niedosyt, z drugiej trzeba pamietać, że to był dla mnie pierwszy rok regularnych startów na 400-metrowym dystansie.
Latem w Ogólnopolskiej Olimpiadzie Młodzieży w Łodzi wywalczyłeś srebrny medal na 400 m ppł.
Srebro po bardzo złym biegu. Co prawda uzyskałem wtedy czas 53,01 s, co do dziś jest najlepszym wynikiem jeśli chodzi o pierwszorocznika juniorów młodszych, jednak popełniłem prosty błąd. Uderzyłem nogą w pierwszy płotek, a na ósmym zahaczyłem tak, że prawie się przewróciłem. Niewiele zabrakło, a w ogóle nie byłoby medalu. Tata do dziś mi to wypomina (śmiech).
Sezon 2014 zacząłeś od obrony mistrzowskiego tytułu w wieloboju juniorów młodszych w Spale.
Złoto przyszło dość łatwo, choć musiałem wtedy walczyć z Patrykiem Baranem z Sambora Tczew, który krótko potem zajął 15 miejsce w mistrzostwach świata juniorów w Bydgoszczy.
Następnie była Ogólnopolska Olimpiada Młodzieży we Wrocławiu i kolejne mistrzostwo kraju juniorów młodszych na 400 m ppł.
Z tym startem też wiąże się ciekawa historia. Kilka dni przed zawodami przeszedłem ostrą anginę. Nie bardzo kojarzę bieg eliminacyjny, bo czułem się bardzo źle. Na szczęście następnego dnia było lepiej i w finale sięgnąłem po złoto. Jak tak pomyślę, to w większości ważnych imprez notowałem jakąś przygodę (śmiech).
Latem po raz drugi wystartowałeś w Europejskim Festiwalu Młodzieży Europy, tym razem w Baku w Azerbejdżanie.
Do tej pory jest to dla mnie chyba jedna z najgorzej wspominanych imprez. W Baku było wtedy wyjątkowo gorąco. Pamiętam, że trenowałem w koszulce na ramiączkach, a i tak co chwilę szukałem jakiegoś cienia. Po 20-minutowej rozgrzewce miałem już dość, a przecież czekał mnie półfinał. Byłem w szoku, że jeden z zawodników z Francji wyszedł na rozgrzewkę w pełnym dresie, zaraz potem sportowiec z Grecji w dresie i czapce...
Może byli przyzwyczajeni do upałów.
Nie wiem. W każdym razie ja zawsze źle znosiłem upały (śmiech). Imprezę zakończyłem na 7 miejscu. Przegrałem wtedy z pogodą. Po biegu długo leżałem z okładem z lodu na głowie. Tak, jak w ogóle nie piję coca-coli, tak wtedy duszkiem „wydudlałem” litrową butlę... Nigdy więcej po zawodach nie czułem się tak źle.
Zaś kolejna przygoda (śmiech).
Szkoda mi było o tyle, że w Baku walka toczyła się dodatkowo o awans na Igrzyska Olimpijskie Młodzieży w Nankinie w Chinach. I tak było to mało prawdopodobne, bo kwalifikację zapewniali sobie jedynie dwaj najlepsi zawodnicy.
W 2015 r. zadebiutowałeś w mistrzostwach Polski juniorów w Białej Podlasce i zdobyłeś złoto na 400 m ppł.
Może zabrzmi nieskromnie, ale to była formalność. Byłem wówczas w znakomitej formie. Wygrałem ze zdecydowaną przewagą nad rywalami. Swoje zrobił fakt, że na mistrzostwa jechałem ze spokojną głową, bo nieco wcześniej zapewniłem sobie minimum na mistrzostwa Europy juniorów młodszych w Eskilstunie w Szwecji, a to była dla mnie docelowa impreza.
Pamiętam, że walka o minimum była ciężka.
Było sporo startów, w których nie udało się uzyskać minum kwalifikacyjnego, wyznaczonego na 52,40 s. Naprawdę niewiele zabrakło podczas mityngu w Krakowie, gdzie wykręciłem czas 52,68 s. Od razu po tych zawodach tata robił wszystko, by załatwić mi start w rozgrywanym następnego dnia XV Europejskim Festivalu Lekkoatletycznym w Bydgoszczy. Udało się. Wsiedliśmy w auto i w nocy byłem już w Bydgoszczy. Opłaciło się, bo w zawodach zająłem 2 miejsce i wypełniłem minimum, uzyskując dokładnie 52,40 s.
Jakie nadzieje wiązałeś ze startem w mistrzostwach Europy?
Ogromne, ale sprawy się skomplikowały. Na ostatnim treningu przed startem w eliminacjach mocno skręciłem kostkę. W kuriozalnych okolicznościach, bo na marszach, które robiłem milion razy, przypadkowo postawiłem nogę na dolnej listwie płotka. Od razu zadzwoniłem do ojca i powiedziałem mu, co się stało. Nie uwierzył. Pomyślał, że to jakiś żart, bo miałem w zwyczaju robić już podobne psikusy (śmiech). Rozłączył się, bo akurat był na odprawie przed wylotem do Szwecji.
Czyli wyszła z tego niezła historia.
Pojechałem do hotelu, gdzie od razu do pracy wzięli się kadrowi fizjoterapeuci. W dwa dni zrobili świetną robotę, bo mogłem choćby chodzić. Dostałem bardzo silne leki przeciwbólowe i z usztywnioną taśmami nogą udałem się na bieg eliminacyjny...
Wystartowałeś z takim urazem?
Ambicja zrobiła swoje (śmiech). Z wynikiem 53,20 s udało mi się wejść do półfinału. W nim już ból był bardzo silny. Mimo to ukończyłem bieg i uzyskałem trzeci wynik w karierze - 52,77 s. By wejść do finału, zabrakło zaledwie 0,15 s.
Musiałeś być rozgoryczony.
Ogromnie, bo byłem przygotowany na naprawdę szybkie bieganie. Liczyliśmy na medal i rekord Polski juniorów młodszych. Było to realne, bo znałem większość rywali. Złoto było poza zasięgiem, srebro raczej też, ale brąz jak najbardziej mogłem zdobyć.
Zostałeś sklasyfikowany na 10 miejscu. Chyba nieźle, jak na start z kontuzją.
Owszem, ale marne to było pocieszenie, bo górę brały raczej negatywne emocje. Koło nosa przeszedł medal, a wszystko przez kontuzję. Zawsze byłem ambitny, czasami za bardzo, i półśrodki mnie nie interesowały.
Po dobrym 2015 roku na pewno liczyłeś na jeszcze lepszy 2016 rok.
To miał być mój najlepszy sezon. Przed rozpoczęciem przygotowań wraz z tatą postanowiliśmy, że czas zacząć bardziej specjalistyczny trening siłowy. Progres był ogromny. Na 100-metrowych odcinkach poprawiłem się o prawie sekundę względem poprzedniego roku. Czułem moc. Niestety, zaczeły się problemy zdrowotne.
Wynikające z przetrenowania?
Ciężko powiedzieć. Być może po prostu w tym czasie zaczęło się coś dziać. W Hiszpanii na zgrupowaniu zacząłem odczuwać ból w ścięgnie Achillesa. Trenowałem jednak dalej. Potem na obozie w Portugalii ból się nasilił. Dla mnie była to katastrofa. To było zgrupowanie, podczas którego szykowaliśmy się do walki o minimum na mistrzostwa świata juniorów, których gospodarzem miała być Bydgoszcz.
Czyli ominęła Cię wielka impreza.
Ciągle była szansa na start w mistrzostwach świata. Polski Związek Lekkiej Atletyki, jako organizator, mógł wystawić w każdej konkurencji po dwóch sportowców, pod warunkiem wypełnienia minimum IAAF. Spełniałem go z nawiązką. Z jakichś względów działacze się na to nie zdecydowali. Do dziś zdarzają się podobne sytuacje, co uważam za totalny bezsens. Pojechałem na mistrzostwa jako kibic. Uwzględniając moją ówczesną dyspozycję, mógłbym znaleźć się w gronie 20 najlepszych zawodników na świecie.
Szukałeś pomocy specjalistów w sprawie kontuzji?
Wyjazdy na zgrupowania i mityngi przeplatałem wizytami u najróżniejszych lekarzy. Co specjalista to inna diagnoza. Długo nikt nie potrafił jednoznacznie stwierdzić, co dokładnie się dzieje z moim ścięgnem Achillesa. Trenowałem na tyle, na ile pozwalał mi stan zdrowia. Siłą rozpędu wystartowałem w mistrzostwach Polski juniorów w Suwałkach, gdzie zdobyłem srebrny medal w biegu na 400 m ppł.
Patrząc na Twoje wyniki w dwóch kolejnych latach, spadek formy jest widoczny.
Nie trenowałem regularnie. Chęci były, ale ból ścięgna nie pozwalał na realizację pełnych planów treningowych. Nadal jeździłem na zgrupowania kadry narodowej, a tam miałem stałą opiekę fizjoterapeutów i wtedy jakoś dawałem radę trenować. W tamtym czasie raz w tygodniu udawałem się do Warszawy na konsultacje lekarskie. W zasadzie więcej było objeżdżania po specjalistach niż treningu. I tak minęły praktycznie dwa lata. Bardzo trudny czas, który pochłonął mnóstwo pieniędzy, a tych z uprawiania lekkiej atletyki nigdy nie było dużo. Gdyby nie pomoc rodziców, dawno musiałbym dać sobie z tym spokój.
Nadal jednak startowałeś w imprezach mistrzowskich.
Ciągle byłem objęty szkoleniem reprezentacyjnym, więc w pewnym sensie byłem do tego zobligowany. Niestety, w imprezach rangi mistrzostw Polski walczyłem bez większego powodzenia. W 2017 r. w mistrzostwach Polski młodzieżowców w Suwałkach zająłem 10 miejsce, a rok później w Sieradzu uplasowałem się na 6 pozycji.
To musiał być dla Ciebie ciężki czas.
Próbowałem wszystkiego, oprócz operacji. Szukaliśmy nawet z lekarzami przyczyn w innych miejscach w ciele. Łudziłem się, że przeczekam sezon i może w końcu puści. Nie chodziło już tylko o karierę sportową. Skończyłem szkołę, wchodziłem w dorosłe życie i musiałem wiedzieć, co dalej. Ostatecznie zrobiłem sobie półroczną przerwę i w tym czasie pojechałem do pracy w Danii.
Dobrze Ci zrobiła przerwa?
Finansowo odżyłem (śmiech). Praca dała w kość, ale głowa odpoczęła. Były środki, by podreperować trochę zdrowie. W końcu postanowiłem, że 2019 r. będzie moim ostatnim w wyczynowej karierze. Jednocześnie zdecydowałem się przejść z SKLA Sopot do AZS AWF Kraków pod skrzydła znanego trenera Andrzeja Gizy. Chciałem pracować w większej grupie zawodników.
Opłaciło się. Na mistrzostwach Polski młodzieżowców zdobyłeś srebrny medal w biegu na 400 m ppł.
Podtrzymywany przy zdrowiu przez lekarzy i fizjoterapeutów, mogłem mocniej trenować. Zależało mi jednocześnie, by poprawić rekord życiowy. Byłem już 22-letnim facetem z „życiówką” z okresu startów w kategorii juniora. Udało się zdobyć srebro. Swoją drogą ze startem w Lublinie też związana jest pewna historia (śmiech).
Opowiedz.
Mój problem był dobrze znany Markowi Plawgo, najlepszemu w historii polskiej lekkiej atletyki zawodnikowi w biegach na 400 m i 400 m ppł. [medalista mistrzostw świata i Europy, uczestnik Igrzysk Olimpijskich w Atenach, do dziś rekordzista Polski w biegu na 400 m ppł. - przyp. red.]. On również zmagał się z kontuzją ścięgna Achillesa. Mieliśmy jakiś tam kontakt. Marek zaproponował, że wyśle mi specjalne buty, które ciągle ma gdzieś w szafie w domu rodzinnym. Tak naprawdę były to buty treningowe, ale dzięki niższemu profilowi, mogłem biegać z mniejszym bólem, niż w wysokich kolcach startowych. Jak obiecał, tak zrobił. Nie trwało długo, jak przyszły do mnie nowiutkie buty Adidasa (śmiech).
To jest kapitalna historia...
Okazało się, że mamy identyczny rozmiar stopy (śmiech). Marek miał sto procent racji, że w „treningówkach” obciążenia będą mniejsze. Stały się więc moimi kolcami startowymi. Jestem przekonany, że to pomogło trochę lepiej przygotować się do tamtego sezonu.
Godna nagroda za pracę włożoną w powrót do sportu?
Tak, choć nie do końca. Planowałem jeszcze start w mistrzostwach Europy młodzieżowców, które odbywały się wtedy w szwedzkim Gävle. Niestety, nie udało mi się wypełnić minimum. Na pocieszenie poprawiłem jeszcze rekord życiowy, ustalając go na 52,38 s.
Ukoronowanie bogatej kariery?
Wymuszone. Z jednej strony byłem zadowolony z medalu, z drugiej cały czas miałem poczucie, że nie udało mi się zrobić w lekkiej atletyce więcej. Ciągle było mnie stać, nadal jest, by biegać poniżej 51 sekund. Niestety, z uwagi na zdrowie, nie jestem w stanie wykonać pracy treningowej, która by na to pozwoliła.
Czyli musiałeś zakończyć karierę sportową w wieku 22 lat.
Niestety, na operację się nie zdecydowałem. Ryzyko było za duże, a wcale nie było gwarancji, że wszystko zagoi się idealnie. To skomplikowana operacja. Przerabiał to mój kolega Jakub Mordyl, który miał ten sam problem. Dwa lata temu przeszedł zabieg pod okiem najlepszego w Polsce specjalisty. Do tej pory nie może trenować na najwyższym poziomie.
Musiałeś być rozgoryczony.
Przyznam, że długo nie mogłem się pogodzić z tym, że już nie będzie tak jak sobie wymarzyłem. Musiałem się jednak pozbierać i iść naprzód.
Co uważasz za swój największy sportowy sukces?
Cieszą wszystkie medale rangi mistrzostw Polski. Zdobyłem ich łącznie 10 - 6 złotych, 3 srebrne i brąz. Bardziej jednak cenię sobie 10 miejsce w mistrzostwach Europy juniorów młodszych w Eskilstunie w Szwecji, mimo towarzyszących temu zawirowań.
A co jest Twoją największą porażką?
Te same zawody. Mogłem uzyskać wówczas naprawdę wartościowy wynik, a przez prosty błąd nabawiłem się kontuzji, która to uniemożliwiła.
Czego najbardziej żałujesz?
Że nie wiedziałem w tamtym czasie tego, co wiem teraz. Byłem zbyt ambitny, wręcz chorobliwie. Chciałem za mocno. Być może udałoby się pewnych problemów uniknąć.
Z czego jesteś dumny?
Z reprezentowania Polski na arenie międzynarodowej. To było moje wielkie marzenie. Starty z orzełkiem na piersi były ogromnym przeżyciem.
Aktualnie jesteś trenerem personalnym?
Nie lubię tego określenia, bo kojarzy mi się negatywnie, ale niech Ci będzie (śmiech). Przyjmijmy, że jestem trenerem przygotowania motorycznego. Nie potrafiłem i nie chciałem tak nagle zniknąć ze świata sportu. W trakcie prawie dekady uprawiania lekkiej atletyki sporo się nauczyłem. Jako zawodnik podpatrywałem wielu wybitnych trenerów. Grzechem byłoby tego nie wykorzystać.
Masz na myśli projekt GALIKTEAM?
Tak. Zaczęło się od współpracy z tatą Markiem, choć od początku firmowałem przedsięwzięcie swoim imieniem. Nie ukrywam jednak, że tata bardzo mi pomógł, za co jestem ogromnie wdzięczny.
Czyli „full time job”?
Pełny etat (śmiech).
Jak dokładnie wygląda Twoja praca?
Współpracuję ze sportowcami profesjonalnymi, jak również z amatorami. W obu przypadkach pomagam odpowiednio się przygotować do uprawiania sportu, by przede wszystkim omijały ich kontuzje. To podstawa. Dopiero potem jest budowanie jakiejkolwiek progresji wynikowej.
Z kim współpracujesz?
Szybko nawiązałem stałą współpracę z U-2 Bytów. Skupiam się przede wszystkim nad poprawą motoryki naszych młodych adeptów futbolu. Ponadto współpracuję z koszykarzami kilku trójmiejskich klubów. Organizuję także obozy dla lekkoatletów „Athletic Camp”.
A jeśli chodzi o indywidualne osoby?
Współpracuję m.in. z piłkarzami Bytovii Maciejem Kozakowskim i Filipem Dymerskim oraz Samuelem Wirkusem z Wdy Lipusz. W przypadku Maćka przez ostatni rok pracowaliśmy nad tym, by przygotować go do gry na wyższym szczeblu. Udało się i od tej rundy jest zawodnikiem... Bytovii. Fajnie, że mamy kolejnego bytowiaka w drużynie, bo tak to powinno wyglądać.
A jak wygląda współpraca z amatorami?
To przede wszystkim osoby, które chcą zadbać o siebie przez aktywność fizyczną. Motywacja jest różna - od woli zrzucenia paru kilogramów, po poprawę wyników w zawodach w danych dyscyplinach. Przygotowuję im szczegółowe plany treningowe.
Jesteś zadowolony z pracy?
Ogromnie, bo robię to, co kocham. Od zawsze wiedziałem, że zwiążę życie zawodowe ze sportem, a projekt GALIKTEAM mi to umożliwia.
Pracy jest sporo?
Nie narzekam (śmiech). W dobie pandemii koronawirusa pracy jest nieco mniej, bo sport amatorski tkwi w zawieszeniu, ale wierzę, że wszystko wróci do normy.
Plany na przyszłość?
Dalej rozwijać firmę, przenieść się z powrotem do Trójmiasta, stawać się coraz lepszym w tym, czym się zajmuję i zacząć pracę w drużynie na szczeblu centralnym.
Rozumiem, że sam nie będziesz już uprawiał sportu.
Nie ma takiej opcji. Nie jestem w stanie skończyć trenować. Zaraz po decyzji o zakończeniu kariery, zacząłem przygotowania do pełnego dystansu Iron Mana, który mam zamiar ukończyć we wrześniu tego roku w Malborku. Nowa dyscyplina, nowe cele, trochę więcej funu (śmiech).
Ciągnie wilka do lasu...
Pomysł zrodził się dość spontanicznie. Mam dziewczynę w Trójmieście i kiedyś postanowiłem, że przejdę pieszo z Bytowa do Gdyni. Kupiłem orzechy, banany, wodę i w drogę. Zajęło mi to 16 godzin, ale dotarłem. Wtedy też postanowiłem, że muszę mieć kolejny sportowy cel. Padło na Iron Mana.
Masz kontakt z Mateuszem Heringiem? Z powodzeniem zajął się triathlonem.
Oczywiście. Trenujemy razem. Na początku miał być fun, a zrobiło się całkiem poważnie. Prowadzę nawet wideoblog na swoim kanale na youtube, gdzie relacjonuję postępy z przygotowań.
Nie było pytania (śmiech).
W ostatni weekend kwietnia czeka nas pierwszy tegoroczny sprawdzian. Obaj wystartujemy w mistrzostwach Polski w duathlonie w Rumi. Potem przyjdzie czas na starty na dystansie 1/4 i 1/2 Iron Mana, a na koniec sezonu pełny dystans.
To świetnie, że tworzy się w Bytowie triathlonowa ekipa.
Mamy plan, by zebrać miłośników triathlonu z Bytowa i okolic. W grupie siła. Dzięki wspólnej pasji łatwiej o motywację do pracy i ciekawsze treningi.
Życzę realizacji wszystkich sportowych i zawodowych zamierzeń i dziękuję za rozmowę.
Dzięki również.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!