Reklama

Jacek Mrowiński z Bytowa w Afganistanie budował rodzącą się demokrację

29/11/2020 17:20

Zawsze marzył o ciekawej pracy i podróżach. Kiedy skończył prawo, zamiast zapisać się na aplikację adwokacką, wyruszył na misję do pogrążonego w chaosie Afganistanu. - Nudzi mnie praca za biurkiem. Tam pod ostrzałem moździerzy mogłem pomagać budować rodzącą się demokrację - mówi Jacek Mrowiński z Bytowa.

Swoją edukację rozpoczął od Szkoły Podstawowej nr 1 w Bytowie. - Potem dostałem się pod skrzydła nauczycieli z bytowskiego Liceum Ogólnokształcącego. To oni pomogli mi rozwinąć zainteresowania. Jestem raczej humanistą, choć w ogólniaku specjalizowałem się w biologii i ekologii. Byłem nawet olimpijczykiem w tych dziedzinach. Ostatecznie w 2003 r. maturę zdałem na szóstkę - wspomina z uśmiechem Jacek Mrowiński. Spotkaliśmy się z nim na południowej kawie w jednej bytowskich restauracji. Poranek spędził na siłowni. - Muszę dbać o kondycję i więcej się ruszać - tłumaczy. Niedawno wrócił z kilkumiesięcznego poligonu dla rezerwistów. To jeden z kolejnych etapów jego kilkunastoletniego romansu z wojskiem. Można powiedzieć, że miłość do munduru wyssał z mlekiem matki. - Rodzinne tradycje sięgają kampanii wrześniowej 1939 r. Dziadek ze strony ojca pochodził z poznańskiego. Na początku wojny założył mundur i poszedł bronić kraju. Babcia mieszkająca na Wileńszczyźnie też walczyła w szeregach Armii Krajowej. Oficerem rezerwy w stopniu podporucznika był również mój tata - opowiada.

Pomimo rodzinnych wojskowych tradycji po maturze wybrał prawo. - Jednak w czasie studiów w 2006 r. zdecydowałem się na tzw. Legię Akademicką. Prowadzili tam przeszkolenia wojskowe dla studentów. Po jej ukończeniu zostałem podoficerem rezerwy - mówi J. Mrowiński. Na studiach jako specjalizację wybrał prawo międzynarodowe publiczne. - Ciekawiło mnie NATO, ONZ, pomoc humanitarna, misje wojskowe. W 2008 r. na piątym roku studiów udało mi się wyjechać na stypendium Erasmusa do Włoch. Tam studiowałem na uniwersytecie w Genui. System prawa cywilnego w całej Europie opiera się na starożytnym rzymskim. Studiując we Włoszech, miałem okazję zgłębiać wiedzę u źródła - mówi. Pożyteczne łączył z przyjemnym. - Korzystając z okazji, zwiedzałem Włochy. Jedna z najładniejszych wycieczek, jakie pamiętam, to podróż pociągiem przez Sycylię. Pierwszy raz miałem okazję płynąć promem, będąc jednocześnie w pociągu. Jadąc z północy na południe, mogłem podziwiać widoki, jak scenografię wyjętą z filmu „Ojciec Chrzestny”. Pasące się na wzgórzach owce czy Teatro Massimo w Palermo, gdzie dochodzi do jednego z zabójstw, sprawiały, że czułem się, jakbym był na planie filmowym - opowiada z błyskiem w oku. Podróże to kolejna z jego pasji. - Dzięki ojcu jako dziecko miałem okazję zwiedzać inne kraje. Był zastępcą dyrektora Polmoru. Często wyjeżdżał za granicę służbowo i gdy tylko była taka okazja, zabierał mnie ze sobą. Tak pojechałem m.in. do Danii, Holandii, Niemiec. Były też rodzinne wycieczki na Litwę, do Czech i Słowacji - wspomina bytowiak.

Po powrocie z Włoch obronił pracę magisterską. - Gdzieś podświadomie znowu wybrałem temat związany z obronnością. Pracę dyplomową pisałem o NATO - mówi J. Mrowiński. Zostając magistrem prawa, zamiast jak większość jego kolegów rozglądać się za aplikacją adwokacką czy radcowską, szukał sposobu na zwiedzenie świata. - Myślałem nawet o Antarktydzie, ale ostatecznie swoje kroki skierowałem do dowództwa operacyjnego sił zbrojnych. Nie czekając na ogłoszenie o naborze, jako świeży absolwent prawa wyszedłem z inicjatywą wyjazdu na jakąś misję. Zaprosili mnie na rozmowę. Była sympatyczna. Część odbyła się w języku angielskim. Sprawdzali motywację i odporność na trudne warunki. Okazało się, że na moją korzyść zadziałało ukończone wcześniej szkolenie wojskowe i fakt, że jestem podoficerem rezerwy. Otrzymałem informację, że chcą mnie zatrudnić. Wszystko działo się szybciej, niż przypuszczałem. Planowałem spędzić Święta Bożego Narodzenia z rodziną, dlatego odmówiłem. Myślałem nawet, że przekreśli to moje szanse na wymarzony angaż, ale ku mojej radości w styczniu znowu się odezwali - mówi J. Mrowiński.

DO WOJA ŚLADAMI KSIĄŻKI SIKORSKIEGO

Bytowiak miał pojechać do polskiej bazy Ghazni w Afganistanie. - Cała moja wiedza o tym miejscu pochodziła z książki Radka Sikorskiego „Prochy świętych: Afganistan - czas wojny”, którą przeczytałem nieco wcześniej. To wtedy utkwiło mi kilka nazw miejscowości jak Kandahar, Bagram, Kabul, które chciałem zobaczyć. Wydawały mi się egzotyczne i tajemnicze - mówi J. Mrowiński. Ruszyła procedura związana z przygotowaniem do wyjazdu. - Najpierw przeszedłem szczegółowe badania lekarskie w Kielcach. Prześwietlają tam chyba wszystkie organy. Dostałem też żołnierską wyprawkę. To był metrowej wysokości wór, w którym mieściły się wszystkie niezbędne rzeczy. W tym kilka rodzajów mundurów, bielizna, buty, okulary przeciwsłoneczne, kapelusz, beret, maska przeciwgazowa, opatrunki, nawet zestaw do badania skażeń - mówi J. Mrowiński. Przed wyjazdem mógł na chwilę wrócić do Bytowa, aby się przepakować i pożegnać. - Tuż przed wyjazdem zaaplikowali mi cały zestaw szczepionek, chyba na wszystkie egzotyczne choroby. Już w Warszawie, na Dworcu Zachodnim zacząłem odczuwać tego skutki. Dostałem gorączki. Osłabłem tak, że nie byłem w stanie nieść worka. Gdy dojeżdżałem do Bytowa, byłem półprzytomny. Zdążyłem zadzwonić po brata, aby po mnie przyjechał - wspomina.

Po kilku dniach doszedł do siebie. Był gotowy na przygodę życia. - Miałem pracować w zespole odbudowy prowincji. Wolny czas tuż przed wyjazdem wykorzystałem na szukanie o nim jakiejś informacji w internecie. Okazało się, że to była specjalna struktura stworzona przez Amerykanów w ramach NATO, która przychodziła zaraz po przejściu oddziałów bojowych, aby pomagać miejscowej ludności - mówi J. Mrowiński. Już na miejscu miał się jednak przekonać, że w Afganistanie wciąż trwała wojna. 

RUSŁANEM NAD HINDUKUSZEM

Był początek 2009 r. - Wylot miał nastąpić z bazy we Wrocławiu. Pojechałem z Bytowa samochodem. Na miejscu poznałem kilka osób, z którymi miałem polecieć. Po sprawdzeniu listy i dokumentów wpakowali nas do wojskowego Honkera. Gdy wychodziłem z samochodu, zobaczyłem samolot, którym mieliśmy lecieć. Szczęka mi opadła. Przede mną stał legendarny pochodzący z czasów radzieckich Antonow 124 Rusłan. Drugi co do wielkości samolot na świecie. Gdy przyszedł czas naszego załadunku, okazało się, że przedział pasażerski jest na którymś pietrze i trzeba się wspiąć po drabinkach, jak na statku. Obsługa samolotu była ukraińska. Po angielsku mówił tylko pilot. Siedzenia były w miarę wygodne, a start odbył się bez wyjątkowych doznań. Już w trakcie lotu okazało się, że plany nieco się zmieniły i musieliśmy wylądować w Burgas w Bułgarii. Prawdopodobnie chodziło o zatankowanie tego kolosa - wspomina.

Następnego dnia Rusłan ruszył w podróż do Azji Środkowej. - Lot przebiegał dość przyjemnie. Zaserwowano nam nawet kaczkę po seczuańsku. Lądowanie w Afganistanie zapamiętam jednak do końca życia. Mieliśmy przylecieć do bazy amerykańskiej w Bagram, otoczonej z każdej strony wysokimi górami Hindukuszu. Manewr lądowania tak wielkim samolotem polegał najpierw na wzbiciu się wysoko ponad szczyty, a potem prawie pionowym schodzeniu w stronę lotniska. Nikt nas o tym nie uprzedził. Fotele były trochę zdezelowane, brakowało części pasów. Gdy samolotem zaczęło się trząść i przechylił się na dziób, próbowałem jakoś się zapiąć. W pewnym momencie musiałem mocno się trzymać, by nie zsunąć z fotela. Niektórzy współpasażerowie zaczęli nawet wymiotować - opowiada J. Mrowiński.

Tak bytowiak trafił do amerykańskiej bazy pod Kabulem. - To było miasto w mieście. Na ulicach jeździły nawet autobusy zapewniające komunikację między poszczególnymi częściami. Działały tam bary, w których jednak nie można było kupić alkoholu. Pierwszy posiłek, który zjadłem w Afganistanie, to prawdziwa duża amerykańska kanapka w Burger Kingu. Nie miała nic wspólnego z tym, co można kupić w naszych fast foodach - mówi J. Mrowiński. W Bagram pożegnał się z większością współpasażerów. - Zostałem z trzema kobietami, w tym panią psycholog, która miała dotrzeć w zupełnie inne miejsce. Zawieziono nas do polskiego podobozu o nazwie Biały Orzeł. Stało tam kilka kontenerów mieszkalnych i sanitarnych ustawionych jeden na drugim ze specjalnie dostawionymi na zewnątrz klatkami schodowymi. Tam każdy otrzymał kamizelkę kuloodporną, pokazali łóżko w jednym z kontenerów i kazali czekać. Czas spędzałem, oglądając wojskowy sprzęt amerykański. Na terenie bazy stały legendarne śmigłowce szturmowe Apache i transportowe Chinooki - opowiada. Przez dłuższy czas były ważniejsze rzeczy niż przetransportowanie trójki cywili w mundurach do Ghazni. - W końcu przyszła informacja, że jest dla nas transport. Przyleciał po nas Mi-17 w uzbrojonej wersji z polską szachownicą na kadłubie. Lot nad górami to niezapomniane przeżycie. Chwilę wysoko innym razem nisko. Wszędzie dookoła góry i ośnieżone szczyty. Wtedy po raz pierwszy leciałem śmigłowcem. Jak się szybko okazało, nie ostatni - mówi J. Mrowiński.

TYLKO KAMIENIE I GÓRY

- Kiedy wyszedłem ze śmigłowca, czułem się jak na Alasce. Dookoła oprócz kamieni i skał nic nie było, a na horyzoncie wokół same góry. Piloci gdzieś sobie poszli, a my w trójkę zostaliśmy w szczerym polu. Wtedy pomyślałem, że chyba o nas zapomnieli. Okazało się, że nikt nie otrzymał informacji, że przylecieliśmy. Na szczęście po pewnym czasie pojawił się jakiś oficer. Zaproponował, że zawiezie nasze rzeczy do miejsca, gdzie mieliśmy być zakwaterowani. Wrzuciliśmy rzeczy na pakę podstawionego Stara. Pojazd nie był przystosowany do przewozu ludzi, więc całą drogę pokonaliśmy pieszo, w błocie po kolana. Usypana była dużymi kawałkami tłucznia, który wykręcał stopy na wszystkie strony. Aby nie doznać kontuzji kostki, trzeba było dobrze związać buty. Co jakiś czas mijali nas żołnierze w Hamerach - opowiada o swoich pierwszych wrażeniach. Polska baza położona była na skraju Ghazni, miasta na równinie otoczonej górami po horyzont. - To stolica jednej z prowincji Afganistanu. Leżała przy strategicznej trasie Kabul - Kandahar przecinającej cały kraj - mówi J. Mrowiński. Zadaniem polskiej brygady była ochrona tego ważnego szlaku.

SPANIE W SCHRONIE

Kiedyś w tym miejscu znajdowała się radziecka baza. Została po niej część infrastruktury, z której teraz Polacy korzystali. - Miałem szczęście, bo zostałem zakwaterowany w jednym z takich poradzieckich budynków typu schron ze wzmocnionym dachem. To tam przydatne rozwiązanie. Pozostałą część bazy zajmowały tzw. bichaty. Typowo amerykańskie prostokątne domy ze sklejki, z dwuspadowym dachem. Każdy podzielony na boksy. W zależności od stopnia żołnierze otrzymywali pojedynczy lub wieloosobowy pokój. Do pracy nie miałem daleko. Biuro przydzielili mi tuż obok pokoju, w którym spałem - mówi J. Mrowiński. Życie toczyło się swoim rytmem. - Były stołówka, sala gimnastyczna, a nawet kaplica. Wszędzie słychać było polski. Na miejscu bez zbędnych ceregieli przywitał nas pułkownik, dowódca naszego zespołu. Podpisaliśmy jakieś dokumenty i przeszliśmy szkolenie BHP, zapoznaliśmy się ze swoim zakresem obowiązków. Na koniec pokazano nam stanowisko pracy i szybko przystąpiliśmy do swoich zajęć - dodaje.

POMOC W ZAKRESIE OBOWIĄZKÓW

- To, co ostatecznie robiłem w Afganistanie, znacząco różniło się od mojego zakresu obowiązków. Jeszcze w Polsce mówiono mi, że będę się zajmował obsługą prawną. Przeglądał umowy, organizował przetargi itp. Na miejscu powiedziano, że mam też organizować pomoc dla lokalnych mieszkańców. Miałem nie tylko nadzorować pod kątem prawnym projekty pomocowe, ale również je tworzyć, a potem rozliczać - mówi J. Mrowiński. Tymczasem w Afganistanie zbliżały się wybory prezydenckie. - Miałem zaledwie 26 lat, a zostałem członkiem komitetu przy dowódcy brygady. W jego skład wchodzili najwyżsi rangą Amerykanie i Polacy. Mieliśmy zabezpieczyć pierwsze powszechne wybory w tym kraju. Współpracowałem m.in. z departamentem stanu USA i radcą ambasady polskiej. Dość szybko zdobyłem zaufanie swoich dowódców, więc poszerzał się zakres moich obowiązków. Teoretycznie miałem pracować 8 godzin, ale pracy poświęcałem całą dobę. Nawet leżąc w łóżku, myślałem, co można zrobić inaczej, lepiej. Praktycznie codziennie wyjeżdżałem poza bazę. Oczywiście w hełmie i kamizelce kuloodpornej. Chociaż formalnie byłem cywilem, nie można było mnie odróżnić od żołnierza. Po drodze mijaliśmy leje po wybuchach i uszkodzone minami wozy opancerzone. To uświadamiało wszystkim, że to niebezpieczne miejsce - mówi J. Mrowiński.

ZDJĄĆ BUTY PRZED GABINETEM

Młody prawnik spotykał się z afgańskimi sędziami, adwokatami i prokuratorami. - Systematycznie odwiedzaliśmy m.in. gubernatora prowincji. Mieliśmy człowieka, który tłumaczył z angielskiego na pasztu i dari, tamtejsze języki urzędowe. Podobnie jak na całym świecie prawnicy tam są zarozumiali i pewni siebie. Jedyne, co ich różni, to ubiór i zwyczaje. Np. wchodząc do prezesa sądu apelacyjnego, przed gabinetem trzeba zdjąć buty - opowiada J. Mrowiński. W kraju przez dziesiątki lat dotykanym konfliktami brakowało podstawowej infrastruktury. - Mieliśmy pomóc wprowadzać ład i porządek. Pytaliśmy, co jest potrzebne. Najczęściej proszono o szkolenia i dostęp do literatury fachowej. Konstytucja Afganistanu pochodziła z 2004 r., ale kodeksy z lat 70. System prawny jest tam jednak bardziej skomplikowany. W sprawach nieuregulowanych przepisami należało odwołać się do prawa muzułmańskiego, konkretnie do szkoły hanafickiej. Obok prawa państwowego, sądów i prokuratorów tak jak u nas, miejscowi często stosują prawo zwyczajowe. Rolę sądu na wsiach pełni rada starszych. Stosują dość demokratyczne i sprawiedliwe zasady. Nie można tego powiedzieć o prawie talibskim, najbardziej restrykcyjnym. Zakazuje nawet słuchania muzyki, a jednocześnie w takich sądach wygrywa ten, kto więcej zapłaci. Plusem jest szybkość i nieuchronność kary. Jednocześnie Afgańczycy są przekonani, że skoro komuś za kradzież obetną rękę, to mu się należało. Panuje tam bardzo pierwotne poczucie sprawiedliwości - mówi J. Mrowiński.

ANKIETA I RADIO

Aby dowiedzieć się więcej o miejscowych zwyczajach i świadomości prawnej miejscowych, przeprowadził wśród nich ankietę. - Pytałem w niej m.in., czy korzystają z prawa państwowego i chodzą do sądów, czy wolą, aby spór rozstrzygał miejscowy muła [duchowny muzułmański - przyp. red.]. Później mój pomysł ankiety był dobrze oceniony na konferencji międzynarodowej w Bagram - opowiada J. Mrowiński.

Młody prawnik z Bytowa w Afganistanie promował konstytucję i prawa człowieka również za pośrednictwem radia. - Opracowałem cykl audycji w miejscowym radiu. Były przygotowywane przez afgański departament sprawiedliwości. Odzew był zaskakujący. Część osób uświadomiła sobie, że jest coś takiego jak konstytucja. Ludzie zaczęli dzwonić do radia, dopytując o szczegóły i porady, np. co zrobić, gdy mają spór z sąsiadem - opowiada J. Mrowiński. Jego działalność dotyczyła też piętnowania patologii. - Amerykanie wydawali komiksy piętnujące wszechobecną w Afganistanie korupcję. Nie mieli jednak pomysłu, jak dotrzeć z tym do mieszkańców. Zaproponowałem, by dołączać je jako wkładkę do miejscowych gazet i rozdawać to za darmo. Sprawdziło się doskonale - opowiada J. Mrowiński. Bytowiak pomagał też organizować raczkujące afgańskie sądy. - Wysyłało się na prowincję sędziego i dawało do dyspozycji jedynie krzesło i stół. Resztę musiał sam organizować. Pomagaliśmy im wyposażać stanowiska pracy w komputery i drukarki oraz np. organizować biblioteki z literaturą prawniczą, z komentarzami, orzecznictwem i wszystkim, co pomogłoby im korzystać z prawa państwowego - mówi J. Mrowiński. W Afganistanie wiele do życzenia pozostawiały też prawa kobiet. - Były bite przez mężów i rodzinę, poniżane i pozbawiane praw. Wpadłem na pomysł, aby w Ghazni stworzyć taki park dla kobiet z dziećmi. To miał być dla nich azyl, do którego nie mieli wstępu mężczyźni - opowiada.

Bytowiak miał też okazję zobaczyć afgańskie więzienie. - Często odwiedzaliśmy to miejsce, aby kontrolować przestrzeganie praw człowieka. Posiłki dla więźniów gotowali w tym samym bloku, gdzie były cele. Gdy rozpalano ogień, wewnątrz robiła się komora gazowa. Postawiliśmy im nową kuchnię. Wpadłem też na pomysł, aby umożliwić więźniom zdobycie zawodu. Organizując i wyposażając stolarnię, skorzystałem z wiedzy swojego ojca, który był inżynierem i lepiej się orientował, jakie maszyny są potrzebne w takim warsztacie. Udało się i można powiedzieć, że to taki nasz projekt rodzinny - mówi.

Współpracował też z lokalnymi przedsiębiorcami. - Część projektów finansowało polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Idea była taka, że dajemy pieniądze, aby pobudzić miejscową działalność gospodarczą. Wiązało się to jednak z kontrolą i rozliczeniem, na co poszły pieniądze. Odpowiedzialność ogromna, ale byłem młody i nie bałem się wyzwań. To praca marzeń dla osoby z pomysłami i głową pełną ideałów. Najpierw coś wymyślałem, a potem dostawałem pieniądze na realizację - opowiada J. Mrowiński. Często jednak trzeba było stawiać czoło niespotykanym u nas przeszkodom. - Czasami do mojego biura przychodzili kontrahenci, mówiąc, że Talibowie porwali ich pracowników, bo chcą wymusić okup. Zdarzało się, że bandyci dla wyłudzenia haraczu zabierali z budowy koparkę - opowiada J. Mrowiński. Trudności tworzyli też sami przedsiębiorcy i ich zwyczaje. - Szybko musiałem nauczyć się negocjacji z miejscowymi. Powszechnie nie trzymali się umówionych terminów, wszystko ustalali na tzw. gębę, a później nie dotrzymywali uzgodnień. Z naszej strony płatność odbywała się tylko gotówką. Czasami pokaźną kwotę dolarów kładziono na stole i w obecności dowódcy, żandarmerii wojskowej i kilku innych żołnierzy przekazywano miejscowemu kontrahentowi. W ten sposób pilnowano, aby nie dochodziło do nieprawidłowości - mówi J. Mrowiński.

RAKIETAMI W BAZĘ

Co jakiś czas dawała o sobie znać wojenna rzeczywistość. - Podczas mojego pobytu w Ghazni zginęło kilku polskich żołnierzy. Najczęściej ktoś wjechał na minę. Raz zdarzyło się, że jednego z kapitanów zamordowano podczas akcji. Potem zabrali jego ciało. Wojsko postanowiło je odbić - opowiada. Mimo prób normalizacji życia w Ghazni nadal była to strefa działań wojennych. - Systematycznie dochodziło do ostrzału bazy. Wykorzystywano rakiety, granaty albo moździerze. Ktoś podjeżdżał na motocyklu w pobliże, strzelał i znikał. W pewnym momencie zakazano nawet zbierania się w większej grupie w stołówce, bo mogło się to skończyć wyeliminowaniem większości obsady. W czasie ataku trzeba było jak najszybciej szukać schronienia. Na szczęście w naszej bazie nikomu nic się nie stało, nie licząc drobnych ran - wspomina J. Mrowiński.

Historia Afganistanu jest skomplikowana. - Po tym, jak przegonili Rosjan, próbował ustanowić się tam nowy rząd. Był osłabiany wewnętrznymi konfliktami. Wykorzystali to Talibowie, przejmując władzę i zaprowadzając porządek państwa islamskiego. O ile na początku wychodziło im to dość dobrze, z czasem do głosu dochodzili ekstremiści, którzy z roku na rok wprowadzali surowsze zasady religijne. Zaczęto zamykać szkoły, ograniczać dostęp do wiedzy dziewczynkom. Kara śmierci groziła nawet za to, że ktoś bawił się latawcem. Kiedy Osama bin Laden znalazł schronienie w Afganistanie, weszli tam Amerykanie - opowiada J. Mrowiński, który był wtedy w centrum tych wydarzeń. Pomimo że rozpoczęła się próba budowy Islamskiej Republiki Afganistanu, krajem wciąż targały konflikty. - Wszędzie ukrywali się rebelianci. Nie tylko Talibowie, których celem było przepędzenie Amerykanów. Często po okolicy grasowały zwyczajne bandy, efekt panującej tam przez lata anarchii. Kraj podzielił się na rejony, gdzie jak watażkowie rządzili dawni wojskowi dowódcy. Potem z nich tworzyły się mniejsze bandy o swoistej plemiennej strukturze - wyjaśnia skomplikowaną historię tego kraju.

RADZIECKIE CZOŁGI WŚRÓD RUIN

Bazę otaczały piękne góry, jednak nikt w Ghazni nie pomyślał, aby zorganizować sobie po nich wycieczkę. - Był zakaz wychodzenia. Pół biedy, jak ktoś cię zastrzelił. Gorzej, gdyby cię porwano. Co jakiś czas mówiło się o uprowadzeniu i straceniu jakiegoś żołnierza. Na dłuższą metę takie życie było obciążające. Koleżanka z naszego zespołu podczas jednego z wyjazdów poza bazę zobaczyła przy drodze zniszczony transporter opancerzony. Pękła i nie zgodziła się więcej na opuszczanie bazy. Sam, gdy trzeba było gdzieś pojechać, starałem się nie myśleć o zagrożeniach. Skupiałem się na pracy i tym, że trzeba się z kimś spotkać - mówi J. Mrowiński.

Mimo zagrożeń bytowiakowi udało się zwiedzić część miejsc, o których wcześniej czytał w książce Sikorskiego. - Zobaczyłem m.in. Kabul. Niczym nie różnił się od innych miast w tym regionie. Oprócz wszechobecnego brudu w oczy rzucały się dziury w drogach, pozostałości po wybuchach min i pocisków. W większych miastach na ulicy nie widać biedy. Funkcjonowały stragany, na których handlowano praktycznie wszystkim, od ubrań po wyroby jubilerskie. W slamsach mieszkają najczęściej uchodźcy z Pakistanu, którym również staraliśmy się pomagać. Wrażenie robi stare miasto w Ghazni. W żaden sposób nie przypomina europejskich starówek. Wśród naprawdę zabytkowych ruin, budowli jeszcze z czasów przedislamskich, można zobaczyć stare pordzewiałe, zniszczone radzieckie czołgi - opowiada J. Mrowiński.

CZARA GORYCZY SIĘ PRZELAŁA

- W Ghazni byłem prawie rok. Praktycznie pozbawiony życia prywatnego. Klimat nie rozpieszczał. Latem gorąco, a zimą zimno. O tym, że chcę wracać, przesądziło pewne zdarzenie. We Wszystkich Świętych zorganizowano w bazie wspomnienia osób, które poległy. Wyświetlali ich zdjęcia na ścianie kaplicy. W pewnym momencie rozległ się alarm i krzyki: „Moździerz!”. Wszyscy się zerwali, aby gdzieś się ukryć. Biegnąc w bezpieczne miejsce, pomyślałem, że chyba już dość. Postanowiłem wypowiedzieć umowę. Musiałem to zgrać z możliwością wyjazdu, bo wydostanie się z Afganistanu nie było takie proste - opowiada. Okazja pojawiła się kilka tygodni później. - Z lotniska w Bhagram, wojskową Kasą przez Turcję wróciłem do kraju. Zbliżało się Boże Narodzenie. Po raz pierwszy od dłuższego czasu zobaczyłem oświetlone ulice. Wtedy uświadomiłem sobie, że lubię podróżować, ale Bytów to miejsce, do którego zawsze będę wracał - mówi J. Mrowiński.

Radość z powrotu szybko przemieniła się w pustkę. - Gdy tak długo pracuje się na wysokich obrotach, to potem trudno się bez tego obyć. Po miesięcznym odpoczynku zacząłem szukać nowego zajęcia. Dostałem pracę w Urzędzie Wojewódzkim w Katowicach. Zajmowałem się m.in. sprawami obronności i bezpieczeństwa. Spędziłem tam kilka lat - mówi. Wojsko jednak nie wywietrzało bytowiakowi z głowy. - Odkryłem, że są kilkumiesięczne kursy oficerskie dla rezerwistów. Zapisałem się. Nauka okazała się bardzo intensywna. Poligony, szkolenia, strzelania z broni długiej, krótkiej i bojowego wozu piechoty. Nauka taktyki i topografii. Wszystko zakończyło się mianowaniem na stopień oficera rezerwy. W ub.r. odbyła się uroczysta promocja na placu Józefa Piłsudskiego w Warszawie. Przemaszerowałem w gronie 200 rezerwistów z kompanią reprezentacyjną i orkiestrą wojskową. To wyjątkowe doznanie - opowiada J. Mrowiński.

Dziś wspólnie z bratem prowadzi biuro obrotu nieruchomościami, ale myśli o dalszym wojskowym doskonaleniu, a w przyszłości o pracy jako zawodowy oficer. - W listopadzie wyjeżdżam na kolejny kurs na Akademię Sztuki Wojennej. Liczę, że w ten sposób zdobędę kolejną specjalizację w zakresie organizacji terenowych organów wojskowych - mówi J. Mrowiński. Wiedzą zdobytą podczas misji w Afganistanie dzieli się w swoich publikacjach naukowych. - Jestem współautorem kilku książek z zakresu prawa zwyczajowego Afganistanu, prawa islamskiego czy organizacji terrorystycznych. Przeprowadziłem kiedyś analizę takich organizacji w Iraku i Syrii. Opracowanie wydane zostało przez Akademię Wojsk Lądowych we Wrocławiu - mówi J. Mrowiński. Jest też współautorem książki pod tytułem „Dostęp do wymiaru sprawiedliwości w państwie upadłym, kazus Afganistanu”. W ub.r. wziął udział w konferencji w Sejmie na temat prawa zwyczajowego w Afganistanie w kontekście ochrony praw człowieka. - Może kiedy znajdę więcej czasu, pomyślę o własnej pracy naukowej na ten temat - zapowiada J. Mrowiński.

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Reklama

Wideo kurierbytowski.com.pl




Reklama
Wróć do