
Meblościanki, meble kuchenne, biurowe, a do tego wystroje różnych restauracji. Łączy je jedno. Wszystkie powstały w zakładzie w Tuchomiu. Swego czasu największym w kraju, który należał do GS-u.
W latach 60. tuchomską Gminną Spółdzielnię połączono z borzytuchomską. Do Borzytuchomia też przeniesiono kierownictwo. Tuchomie funkcjonowało jako filia. Wśród punktów handlowych należących do spółdzielni znajdował się m.in. Wielobranżowy Zakład Usługowy. Jego kierownikiem od 1.09.1972 r. był Tadeusz Świątkowiak. - Zacząłem pracować już w nowej lokalizacji. Tam, gdzie obecnie mieści się firma Wirax. Zatrudnieni wówczas pracownicy byli z przenosin bardzo zadowoleni. W nowym zakładzie mieli nie tylko ogrzewanie czy bieżącą wodę, ale także chociażby prysznice, czym wcześniej nie dysponowali - zaczyna opowiadać T. Świątkowiak. Wówczas zakład zatrudniał dwóch ślusarzy - Stanisława Brzezińskiego i Władysława Juchniewicza oraz dwóch stolarzy - Jana Ryngwelskiego i Stanisława Stadnika. - Ślusarze zajmowali się drobnymi naprawami maszyn rolniczych, np. pługów, bron. Wykonywali również ogrodzenia i bramy. Te drugie niekiedy dla dużych hal przemysłowych. Dodatkowo S. Brzeziński był kowalem i podkuwał konie, których w tym czasie sporo pojawiało się w zakładzie. W późniejszym czasie ślusarze zajmowali się także konserwacją maszyn w zakładzie. W tym bardzo dobrym fachowcem był Franciszek Bazner - mówi T. Świątkowiak, dodając: - Natomiast stolarze zajmowali się przede wszystkim produkcją okien i drzwi. Robiliśmy to pod zamówienia indywidualne, jak również dla zakładów.
Trudność sprawiało zaopatrzenie w dobrej jakości materiał. Najgorzej było z drewnem. - Braliśmy go z bytowskiego tartaku. Niestety, u nich drewno nie było dobre. To jednak nie ich wina. Na to najlepsze jakościowo mogliśmy tylko popatrzeć, szło na eksport. My braliśmy to, co zostawało - mówi T. Świątkowiak, dodając: - Na szczęście kupowaliśmy materiał również od osób prywatnych. To był o tyle dobry interes, że bezpośrednio w lesie wybieraliśmy drzewa do ścięcia. Później właściciel dostarczał je do tartaku w Tuchomiu, który ciął pod nasze zamówienie. My byliśmy zadowoleni, a myślę, że i rolnicy również.
Drewno kupowano od mieszkańców Borzyszków, Ciemna, Trzebiatek czy Gliśna Wielkiego. - Z tartaku materiał transportowano wozem konnym. Prowadził go Stanisław Pietrasik, a po nim Józef Trzebiatowski. Później przez długi czas współpracowaliśmy z tartakiem w Soszycy prowadzonym przez Edmunda Ścigałę. To była solidna firma, dobrej jakości drewno, terminowe dostawy. By zapewnić ciągłość produkcji, zawsze staraliśmy się mieć zapas materiału - mówi T. Świątkowiak.
Tuchomski zakład powoli się rozwijał. Pod koniec lat 70. zatrudniał już 10 osób. Wśród nich na nowych stanowiskach pojawili się m.in. Antoni Mochol, który był magazynierem. Z czasem zmienił się także profil zakładu. - W 1976 r. otrzymaliśmy zamówienie na wykonanie wystroju i wyposażenia dla restauracji „Pod pstrągiem” w Borzytuchomiu. Wybór, co oczywiste, padł na motywy kaszubskie. Zastanawiałem się nad projektem. Zdecydowałem się na skomponowanie swojego wzoru opartego o kaszubski haft. Następnie nasi ślusarze wykonali metalową matrycę - mówi T. Świątkowiak. Rozgrzewano ją w kowalskim palenisku i wypalano wzór na stole. Przy jednym nagrzaniu powstały 4 wzory. Następnie za stołem siadało 4 pracowników i każdy jednym kolorem malował dany element. - Pojawiło się pytanie, jak wzór utrwalić. Weszliśmy w układ z zakładem meblarskim z Miastka. Oni pokrywali meble grubą warstwą lakieru. Zabezpieczał stoły i krzesła, a dodatkowo był odporny na uderzenia - mówi T. Świątkowiak, dodając: - Moim marzeniem zawsze było pójść do Akademii Sztuk Pięknych. Od dziecka malowałem i rzeźbiłem. Skończyłem jednak ekonomię. W tuchomskim zakładzie moje marzenia się spełniły. Mogłem projektować meble czy wystrój wnętrz.
Meble wykonano i ustawiono w restauracji „Pod pstrągiem”. Odwiedzało ją wiele osób, które jechały do Ustki nad morze. Podobały im się, więc dopytywali, gdzie je wykonano. Tuchomski zakład miał na nie coraz więcej zamówień. - Po Borzytuchomiu była restauracja w Lipnicy, Debrznie, kawiarnia w Słupsku, a nawet lokal w Kazimierzu Dolnym. Rozchodziły się na całą Polskę. W sumie pewnie zrobiliśmy kilka tysięcy sztuk. Kupowały je nie tylko firmy, ale także prywatni odbiorcy - mówi T. Świątkowiak. Zapotrzebowanie było tak duże, że zakład rozbudowano, pracowano także na dwie zmiany. Nową halę otwarto w trudnych czasach, bo w styczniu 1981 r. Budowa kosztowała ponad 20 mln zł (wg danych ZUS-u średnie wynagrodzenie wynosiło wówczas 7689 zł). - Wspólnie z załogą postanowiliśmy zawiesić w hali krzyż. Zadzwoniłem do ówczesnego prezesa naszego GS-u, odpowiedział, że nie ma nic przeciwko. Władze nie mówiły „nie”, ale nie były temu przychylne - mówi T. Świątkowiak, dodając: - Dwa lata później, kiedy sprawa Solidarności trochę przycichła, wezwano mnie do biura i kazano zdjąć krzyż. Odpowiedziałem, że takiego polecenia ludziom nie wydam. Kiedy wracałem z Borzytuchomia do Tuchomia, zobaczyłem, że z mojego zakładu wychodzi kierownik filii GS-u w Tuchomiu. Zapytałem swoich ludzi, czy u nich był. Usłyszałem, że tak i kazał im krzyż zdjąć. „Wszyscy go wygwizdaliśmy” - odpowiedzieli. Od tego czasu nikt już tego tematu nie poruszał. Zresztą od ślusarzy, którzy go montowali, usłyszałem, że tak to zrobili, by usunąć krzyż można owszem, ale razem z połową ściany hali.
W latach 80. w tuchomskim zakładzie meblarskim produkowano głównie meblościanki. Kupowali je okoliczni mieszkańcy. Robiono je także dla biur i instytucji. W czasach największego rozkwitu zakład zatrudniał 4 ślusarzy i 50-60 stolarzy. - Część pracowników była po szkołach zawodowych, część jako uczniów sami kształciliśmy. To ok. 60 osób. Niektórzy z nich założyli własne firmy. Wspominam ich jako bardzo dobrych uczniów, a później fachowców w swojej dziedzinie - mówi T. Świątkowiak. Z czasem zakład zaczął borykać się z coraz większymi problemami. Spowodowane były przede wszystkim brakiem dobrej jakości materiałów. - Miało to oczywiście wpływ na jakość produktu. Z byle czego nic dobrego się nie zrobi. Jeździłem nawet do centrali GS-u do Warszawy. Trochę to pomogło, ale niewiele. Trzeba pamiętać, że po rozbudowie byliśmy największym zakładem tego typu w Polsce. Przyjeżdżały do nas delegacje z innych spółdzielni, by podpatrzeć, jak pracujemy - mówi T. Świątkowiak.
W 1989 r. na dobre zaczęły się problemy z zaopatrzeniem, ale także i zbytem. W 1990 r. postanowiono zakład sprzedać. Miała go nabyć miastecka firma. Umówiono się już na wizytę u notariusza. Miało do niej dojść w grudniu 1990 r., w okolicy Bożego Narodzenia. - Jako pracownicy z niecierpliwością czekaliśmy, co z nami będzie. Nagle do zakładu przyjeżdżają przedstawiciele z firmy z Miastka i mówią, że na spotkaniu u notariusza nikt poza nimi się nie stawił. Zostaliśmy na lodzie. W 1991 r. weszliśmy bez umów na zaopatrzenie, bez umów na sprzedaż produktów - opowiada T. Świątkowiak. Zakładowi udało się wyjść z dołka i na nowo rozkręcić produkcję. W maju 1991 r. władze GS-u ponownie porozumiały się z miastecką firmą. Tym razem jednak tuchomskiego zakładu nie sprzedano, a oddano w dzierżawę. Nowy właściciel nie był jednak zainteresowany produkcją mebli, a palet do transportu. - Oczywiście je wykonywaliśmy. Dało nam to jednocześnie możliwość, by gorszy materiał przeznaczyć na palety, a lepszy na wykonywanie galanterii ogrodowej. Nawet do Niemiec je eksportowano. Z nimi wszystko było dobrze do momentu zapłaty. Miało się wrażenie, że w tamtym czasie wszyscy chcieli Polaków wykorzystać. Przyjmowano produkty, ale z zapłatą za nie był już problem. Trzeba było jeździć, załatwiać - opowiada T. Świątkowiak.
W pewnym momencie miastecka firma zaczęła składać u siebie pralki automatyczne na bazie holenderskich części. Niestety, były wyjątkowo awaryjne. Firma wpadła w długi. - Ciężko było na tyle, że w pewnym momencie zabrakło pieniędzy na wypłaty. Jeden miesiąc był taki, że nie przekazano mi środków na pensję. Pracowały u nas osoby, które niejednokrotnie były jedynymi żywicielami rodziny. Wówczas na wypłaty przeznaczyłem swoje oszczędności. Później mi je zwrócono. To było jednak jedynie doraźne rozwiązanie. Zaczęliśmy się zastanawiać co dalej - mówi o trudnym czasie T. Świątkowiak. Część ludzi zwolniła się sama w połowie 1992 r. Pozostali we wrześniu otrzymali wypowiedzenia. Majątek wrócił do GS-u, ale już bez pracowników. - Mówiąc o przyczynach upadku całego GS-u, to jako kierownik miałem większy wgląd w to, co dzieje się wewnątrz. Z jednej strony widziałem przeinwestowanie. W pewnym momencie na budowę wzięto zbyt dużo kredytów. Później w gorszym okresie zabrakło pieniędzy na spłaty rat. Z drugiej strony, jako młodzi wówczas ludzie, mieliśmy inne, może bardziej otwarte umysły. Inaczej patrzyliśmy na różne kwestie. Mieliśmy w Tuchomiu kilka dobrze prosperujących zakładów. Chcieliśmy, by pod uwagę bardziej brano opinię pracowników GS-u. Tymczasem w pewnym momencie głos jako udziałowcy miały osoby, które nie były tak silnie związane ze spółdzielnią jak my - mówi T. Świątkowiak.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie