Reklama

Był to największy zakład meblarski w Polsce. Meble z Tuchomia znali wszyscy

20/01/2024 17:20

Meblościanki, meble kuchenne, biurowe, a do tego wystroje różnych restauracji. Łączy je jedno. Wszystkie powstały w zakładzie w Tuchomiu. Swego czasu największym w kraju, który należał do GS-u.

W latach 60. tuchomską Gminną Spółdzielnię połączono z borzytuchomską. Do Borzytuchomia też przeniesiono kierownictwo. Tuchomie funkcjonowało jako filia. Wśród punktów handlowych należących do spółdzielni znajdował się m.in. Wielobranżowy Zakład Usługowy. Jego kierownikiem od 1.09.1972 r. był Tadeusz Świątkowiak. - Zacząłem pracować już w nowej lokalizacji. Tam, gdzie obecnie mieści się firma Wirax. Zatrudnieni wówczas pracownicy byli z przenosin bardzo zadowoleni. W nowym zakładzie mieli nie tylko ogrzewanie czy bieżącą wodę, ale także chociażby prysznice, czym wcześniej nie dysponowali - zaczyna opowiadać T. Świątkowiak. Wówczas zakład zatrudniał dwóch ślusarzy - Stanisława Brzezińskiego i Władysława Juchniewicza oraz dwóch stolarzy - Jana Ryngwelskiego i Stanisława Stadnika. - Ślusarze zajmowali się drobnymi naprawami maszyn rolniczych, np. pługów, bron. Wykonywali również ogrodzenia i bramy. Te drugie niekiedy dla dużych hal przemysłowych. Dodatkowo S. Brzeziński był kowalem i podkuwał konie, których w tym czasie sporo pojawiało się w zakładzie. W późniejszym czasie ślusarze zajmowali się także konserwacją maszyn w zakładzie. W tym bardzo dobrym fachowcem był Franciszek Bazner - mówi T. Świątkowiak, dodając: - Natomiast stolarze zajmowali się przede wszystkim produkcją okien i drzwi. Robiliśmy to pod zamówienia indywidualne, jak również dla zakładów.

Trudność sprawiało zaopatrzenie w dobrej jakości materiał. Najgorzej było z drewnem. - Braliśmy go z bytowskiego tartaku. Niestety, u nich drewno nie było dobre. To jednak nie ich wina. Na to najlepsze jakościowo mogliśmy tylko popatrzeć, szło na eksport. My braliśmy to, co zostawało - mówi T. Świątkowiak, dodając: - Na szczęście kupowaliśmy materiał również od osób prywatnych. To był o tyle dobry interes, że bezpośrednio w lesie wybieraliśmy drzewa do ścięcia. Później właściciel dostarczał je do tartaku w Tuchomiu, który ciął pod nasze zamówienie. My byliśmy zadowoleni, a myślę, że i rolnicy również.

Drewno kupowano od mieszkańców Borzyszków, Ciemna, Trzebiatek czy Gliśna Wielkiego. - Z tartaku materiał transportowano wozem konnym. Prowadził go Stanisław Pietrasik, a po nim Józef Trzebiatowski. Później przez długi czas współpracowaliśmy z tartakiem w Soszycy prowadzonym przez Edmunda Ścigałę. To była solidna firma, dobrej jakości drewno, terminowe dostawy. By zapewnić ciągłość produkcji, zawsze staraliśmy się mieć zapas materiału - mówi T. Świątkowiak.

Tuchomski zakład powoli się rozwijał. Pod koniec lat 70. zatrudniał już 10 osób. Wśród nich na nowych stanowiskach pojawili się m.in. Antoni Mochol, który był magazynierem. Z czasem zmienił się także profil zakładu. - W 1976 r. otrzymaliśmy zamówienie na wykonanie wystroju i wyposażenia dla restauracji „Pod pstrągiem” w Borzytuchomiu. Wybór, co oczywiste, padł na motywy kaszubskie. Zastanawiałem się nad projektem. Zdecydowałem się na skomponowanie swojego wzoru opartego o kaszubski haft. Następnie nasi ślusarze wykonali metalową matrycę - mówi T. Świątkowiak. Rozgrzewano ją w kowalskim palenisku i wypalano wzór na stole. Przy jednym nagrzaniu powstały 4 wzory. Następnie za stołem siadało 4 pracowników i każdy jednym kolorem malował dany element. - Pojawiło się pytanie, jak wzór utrwalić. Weszliśmy w układ z zakładem meblarskim z Miastka. Oni pokrywali meble grubą warstwą lakieru. Zabezpieczał stoły i krzesła, a dodatkowo był odporny na uderzenia - mówi T. Świątkowiak, dodając: - Moim marzeniem zawsze było pójść do Akademii Sztuk Pięknych. Od dziecka malowałem i rzeźbiłem. Skończyłem jednak ekonomię. W tuchomskim zakładzie moje marzenia się spełniły. Mogłem projektować meble czy wystrój wnętrz.

Meble wykonano i ustawiono w restauracji „Pod pstrągiem”. Odwiedzało ją wiele osób, które jechały do Ustki nad morze. Podobały im się, więc dopytywali, gdzie je wykonano. Tuchomski zakład miał na nie coraz więcej zamówień. - Po Borzytuchomiu była restauracja w Lipnicy, Debrznie, kawiarnia w Słupsku, a nawet lokal w Kazimierzu Dolnym. Rozchodziły się na całą Polskę. W sumie pewnie zrobiliśmy kilka tysięcy sztuk. Kupowały je nie tylko firmy, ale także prywatni odbiorcy - mówi T. Świątkowiak. Zapotrzebowanie było tak duże, że zakład rozbudowano, pracowano także na dwie zmiany. Nową halę otwarto w trudnych czasach, bo w styczniu 1981 r. Budowa kosztowała ponad 20 mln zł (wg danych ZUS-u średnie wynagrodzenie wynosiło wówczas 7689 zł). - Wspólnie z załogą postanowiliśmy zawiesić w hali krzyż. Zadzwoniłem do ówczesnego prezesa naszego GS-u, odpowiedział, że nie ma nic przeciwko. Władze nie mówiły „nie”, ale nie były temu przychylne - mówi T. Świątkowiak, dodając: - Dwa lata później, kiedy sprawa Solidarności trochę przycichła, wezwano mnie do biura i kazano zdjąć krzyż. Odpowiedziałem, że takiego polecenia ludziom nie wydam. Kiedy wracałem z Borzytuchomia do Tuchomia, zobaczyłem, że z mojego zakładu wychodzi kierownik filii GS-u w Tuchomiu. Zapytałem swoich ludzi, czy u nich był. Usłyszałem, że tak i kazał im krzyż zdjąć. „Wszyscy go wygwizdaliśmy” - odpowiedzieli. Od tego czasu nikt już tego tematu nie poruszał. Zresztą od ślusarzy, którzy go montowali, usłyszałem, że tak to zrobili, by usunąć krzyż można owszem, ale razem z połową ściany hali.

W latach 80. w tuchomskim zakładzie meblarskim produkowano głównie meblościanki. Kupowali je okoliczni mieszkańcy. Robiono je także dla biur i instytucji. W czasach największego rozkwitu zakład zatrudniał 4 ślusarzy i 50-60 stolarzy. - Część pracowników była po szkołach zawodowych, część jako uczniów sami kształciliśmy. To ok. 60 osób. Niektórzy z nich założyli własne firmy. Wspominam ich jako bardzo dobrych uczniów, a później fachowców w swojej dziedzinie - mówi T. Świątkowiak. Z czasem zakład zaczął borykać się z coraz większymi problemami. Spowodowane były przede wszystkim brakiem dobrej jakości materiałów. - Miało to oczywiście wpływ na jakość produktu. Z byle czego nic dobrego się nie zrobi. Jeździłem nawet do centrali GS-u do Warszawy. Trochę to pomogło, ale niewiele. Trzeba pamiętać, że po rozbudowie byliśmy największym zakładem tego typu w Polsce. Przyjeżdżały do nas delegacje z innych spółdzielni, by podpatrzeć, jak pracujemy - mówi T. Świątkowiak.

W 1989 r. na dobre zaczęły się problemy z zaopatrzeniem, ale także i zbytem. W 1990 r. postanowiono zakład sprzedać. Miała go nabyć miastecka firma. Umówiono się już na wizytę u notariusza. Miało do niej dojść w grudniu 1990 r., w okolicy Bożego Narodzenia. - Jako pracownicy z niecierpliwością czekaliśmy, co z nami będzie. Nagle do zakładu przyjeżdżają przedstawiciele z firmy z Miastka i mówią, że na spotkaniu u notariusza nikt poza nimi się nie stawił. Zostaliśmy na lodzie. W 1991 r. weszliśmy bez umów na zaopatrzenie, bez umów na sprzedaż produktów - opowiada T. Świątkowiak. Zakładowi udało się wyjść z dołka i na nowo rozkręcić produkcję. W maju 1991 r. władze GS-u ponownie porozumiały się z miastecką firmą. Tym razem jednak tuchomskiego zakładu nie sprzedano, a oddano w dzierżawę. Nowy właściciel nie był jednak zainteresowany produkcją mebli, a palet do transportu. - Oczywiście je wykonywaliśmy. Dało nam to jednocześnie możliwość, by gorszy materiał przeznaczyć na palety, a lepszy na wykonywanie galanterii ogrodowej. Nawet do Niemiec je eksportowano. Z nimi wszystko było dobrze do momentu zapłaty. Miało się wrażenie, że w tamtym czasie wszyscy chcieli Polaków wykorzystać. Przyjmowano produkty, ale z zapłatą za nie był już problem. Trzeba było jeździć, załatwiać - opowiada T. Świątkowiak.

W pewnym momencie miastecka firma zaczęła składać u siebie pralki automatyczne na bazie holenderskich części. Niestety, były wyjątkowo awaryjne. Firma wpadła w długi. - Ciężko było na tyle, że w pewnym momencie zabrakło pieniędzy na wypłaty. Jeden miesiąc był taki, że nie przekazano mi środków na pensję. Pracowały u nas osoby, które niejednokrotnie były jedynymi żywicielami rodziny. Wówczas na wypłaty przeznaczyłem swoje oszczędności. Później mi je zwrócono. To było jednak jedynie doraźne rozwiązanie. Zaczęliśmy się zastanawiać co dalej - mówi o trudnym czasie T. Świątkowiak. Część ludzi zwolniła się sama w połowie 1992 r. Pozostali we wrześniu otrzymali wypowiedzenia. Majątek wrócił do GS-u, ale już bez pracowników. - Mówiąc o przyczynach upadku całego GS-u, to jako kierownik miałem większy wgląd w to, co dzieje się wewnątrz. Z jednej strony widziałem przeinwestowanie. W pewnym momencie na budowę wzięto zbyt dużo kredytów. Później w gorszym okresie zabrakło pieniędzy na spłaty rat. Z drugiej strony, jako młodzi wówczas ludzie, mieliśmy inne, może bardziej otwarte umysły. Inaczej patrzyliśmy na różne kwestie. Mieliśmy w Tuchomiu kilka dobrze prosperujących zakładów. Chcieliśmy, by pod uwagę bardziej brano opinię pracowników GS-u. Tymczasem w pewnym momencie głos jako udziałowcy miały osoby, które nie były tak silnie związane ze spółdzielnią jak my - mówi T. Świątkowiak.

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.

Zaloguj się

Reklama

Wideo kurierbytowski.com.pl




Reklama
Wróć do