
Turcja, Hiszpania, Francja, Ukraina - w latach 90. dla wielu dorosłych były to nieosiągalne podróże, tymczasem młodzi ludzie z zespołu kaszubskiego Gzubë z Tuchomia zwiedzili o wiele więcej, tańcząc przed tysiącami.
- Pierwsze Gzubë to były moje dzieci, tak ich wszystkich traktowałam. Gdy poszli na studia, miałam poczucie straty. Taki syndrom pustego gniazda - mówi nam Lucyna Tryba, instruktorka tańca Gminnego Ośrodka Kultury w Tuchomiu, z którą spotykamy się nieprzypadkowo. W tym roku mija 30 lat, odkąd tuchomianka założyła zespół kaszubski Gzubë, przez kilkanaście odnoszący sukcesy nie tylko w kraju, ale i za granicą.
Z CIEMNA DO TUCHOMIA
- Początki miały miejsce w zasadzie w Ciemnie, gdzie pracowałam w szkole podstawowej jako nauczycielka klas I-III. Moja już śp. ciocia z Kramarzyn, z którą miałam świetny kontakt, zaciekawiła mnie kaszubszczyzną. Tak samo część moich uczniów, zwłaszcza rodzeństwo Kuik-Studzińskich: Darek, Ewa, Sylwia. To oni byli moim motorem napędowym. W pewnym momencie stwierdziłam, że skoro mieszkamy na tej ziemi, to musimy znać swój region, propagować kaszubską kulturę. A gdzie zacząć, jak nie w szkole - opowiada L. Tryba.
Jej podopieczni znali wierszyki i piosenki, które recytowali i śpiewali w rodnej mowie. To był dobry początek. Ale co z tańcem? - Pożyczyłam od mamy książkę Pawła Szefki z opisami tańców kaszubskich. Wszystkiego uczyłam się razem z moimi uczniami - opowiada tuchomianka. Pierwsze stroje wykonali z bibuły. Potem L. Tryba sama uszyła spódniczki z chabrowej zasłony. - Gdzieś jeszcze leżą w szafie jako pamiątka tamtych czasów - dodaje.
Na początku lat 90. likwidowano szkoły filialne i przenoszono klasy do Tuchomia. Tak samo nauczycieli. - Po ok. 12 latach pracy w Ciemnie trafiłam do tuchomskiej placówki. Również jako nauczyciel klas I-III. Ludwik Szreder, który oglądał nasze występy w Ciemnie, zaprosił nas do ośrodka kultury, oferując salę do prób. Zaczynałam z nowymi uczniami. Z moją pierwszą tuchomską klasą. Całą zaangażowałam do tego projektu. Tak narodziły się Gzubë - opowiada instruktorka.
DEBIUT PODCZAS DNIA MATKI
Zespół tworzyła ponad 20-osobowa klasa, do której w późniejszym czasie dołączyły dwie osoby. - Grupa dzięki wspólnemu zaangażowaniu w te próby zgrała się niesamowicie. Oni sami zdecydowali, że nie chcą nikogo z zewnątrz. Po lekcjach spotykaliśmy się w ośrodku kultury. Próby trwały 1-1,5 godz. Wspólnie uczyliśmy się nowych kroków. Gdy coś nie wychodziło, przerywałam i wracaliśmy do początku. Powtarzaliśmy tak długo, dopóki nie wyszło wszystkim - mówi L. Tryba.
Pierwszy raz przed publicznością wystąpili po kilku miesiącach ćwiczeń. Okazją do pokazania, czego się nauczyli, był Dzień Matki w 1992 r. - To był już dłuższy program z tańcami i piosenkami - wspomina instruktorka. Wypadli na tyle dobrze, że postanowili iść za ciosem. - Byłam ich nauczycielką i miałam spory wpływ na egzekwowanie różnych rzeczy, w tym przychodzenia na próby. Tak naprawdę zespół ludowy powstał pod Kaszubski Przegląd Dzieci i Młodzieży, który odbywał się w Bytowie. Szlifowaliśmy godzinami, aby dobrze wypaść. Mieliśmy silną konkurencję, bo Modraczki zdążyły już wyrobić markę. I przez lata szło nam naprawdę dobrze. Zdobywaliśmy kolejne nagrody. Pamiętam, kiedy pani Brygida Rudnik powiedziała po jednym z naszych występów, że dla Tuchomia trzeba zrobić osobną kategorię, bo zespół osiągnął już tak wysoki poziom. Słyszeliśmy też głosy, że profesjonaliści tacy jak Gzubë nie powinni już w bytowskim przeglądzie brać udziału. To było naprawdę budujące. Zaproszono nas też do Krakowa na dożynki jako najlepszy zespół kaszubski - wspomina L. Tryba.
Gzubë tańczyły na całych Kaszubach, pokazując się na przeglądach i festiwalach. - Przypomina mi się występ podczas Festiwalu Kaszubskiego w Słupsku. Widownia nieco znudzona. Wychodzą tuchomianie. I oczywiście ktoś gubi but, ktoś go potem trzyma. A publika zachwycona, jakby to był element występu. Pamiętam też Sylwię Kuik-Studzińską, która zazwyczaj na scenie opowiadała gadki. Chodziła wtedy może do drugiej czy trzeciej klasy. Zapowiadał ją konferansjer, zadawał pytania. I dał jej buziaka w policzek. Potem Sylwia odwróciła głowę w stronę publiczności i ostentacyjnie wytarła to miejsce, co wywołało salwę śmiechu - opowiada L. Tryba.
ZAGRANICZNE WOJAŻE GZUBÓW
- Jako zespół oraz GOK na niewiele nas było stać. Nie brakowało nam jednak szczęścia do ludzi. Cezary Obracht-Prondzyński załatwił nam występ podczas Zjazdu Kaszubów. Tam ktoś nas zobaczył, więc zapraszał do innej miejscowości. I tak to generalnie wyglądało - mówi L. Szreder. Na pierwszy zagraniczny występ zostali zaproszeni do Danii. - Mieliśmy tam znajomego Tadeusza, który obiecał wziąć nas pod swoje skrzydła. Nie dość że zaprosił, opiekował się nami, to jeszcze zapewnił wycieczki. Zwiedziliśmy m.in. ogród botaniczny, Kopenhagę. Ten pierwszy wypad pamiętam szczególnie, bo to był wielki świat - wspomina nauczycielka.
Potem pojawiały się następne zaproszenia, a Gzubë mogły odhaczać na mapie kolejne odwiedzone kraje. - Gdzieś widział nas pochodzący z naszych stron lekarz Grabowski, który pracował we Francji. Zaproponował nam występ w tym kraju, jednocześnie zapewniając organizację i finansowanie całego pobytu. Tam zatańczyliśmy na festiwalu w Strasburgu. Mieliśmy też okazję, tak jak wszędzie, dokąd się nie udaliśmy, pozwiedzać. Przechadzaliśmy się m.in. ulicami Paryża. Tam też zachęcili nas, aby zatańczyć na ulicy i wystawić kapelusz. Niesamowite, ile wtedy pieniędzy uzbieraliśmy - mówi L. Tryba. Z kolei podczas występu w Portugalii wyszli na scenę dopiero o godz. 1.00 w nocy. - Byliśmy zaskoczeni, że tak późno, ale u nich właśnie tak jest. Poznaliśmy dzięki podróżom mnóstwo kultur. To niesamowicie otwiera umysł, zwłaszcza ten młody - dodaje.
Jednym z największych przeżyć okazał się występ w Turcji. - Jechaliśmy autokarem bez klimatyzacji. Kierowca włączał ciepły nawiew co jakiś czas, by chłodzić silnik, a na zewnątrz upał. I nikt nie narzekał - wspomina L. Tryba, dodając: - To był jeden z takich występów, które zapamiętuje się do końca życia. Publika liczyła ok. 20 tys. osób. Gzubë tańczyły przez ok. 2 godz. pod chmurką. Na termometrze 42oC. Ciarki nadal przechodzą mi po ciele, kiedy przypominam sobie moment, w którym widownia zaczyna skandować „Polonia! Polonia!”. Gzubë występowały też jeszcze m.in. w Ukrainie czy Niemczech. - Wszyscy musieli mieć paszporty, bo inaczej nigdzie byśmy nie wystąpili. Na przejazd grupy potrzebne były specjalnie pisma. Nie raz należało dokonać jakiejś opłaty, którą udawało nam się łutem szczęścia uniknąć - wspomina L. Szreder.
Klasa była bardzo zgrana. Wszystko robiła razem. - Byłem młodym dyrektorem ośrodka kultury. Miało się ten wigor do działania. Organizowaliśmy wspólne wypady, ogniska, wigilie, wycieczki do wesołego miasteczka, to cementowało grupę. Jeden dłuższy biwak mieliśmy co roku w Łąkiem. To były nagrody za ich ciężką pracę, bo występowali i odbywali próby nie tylko w roku szkolnym, ale też w wakacje - opowiada dyrektor tuchomskiego GOK-u.
RODZICE NA MEDAL
Jak przekonują L. Tryba i L. Szreder, Gzubë nie zaszłyby tak daleko, gdyby nie zaangażowanie rodziców, ich wsparcie. - W pierwszych latach istnienia zespołu to właśnie oni szyli i haftowali stroje, bo nie stać nas było na kupno. Współpraca dla mnie jako nauczyciela układała nam się wzorowo. Zawsze w każdej sytuacji mogłam na nich liczyć. Pamiętam, że mieliśmy zaplanowany wyjazd do Danii. Wypływaliśmy ze Świnoujścia. Nie stać nas było na przejazd, wynajęcie autokaru. Rodzice sami zawieźli swoje pociechy. Na biwakach gotowali obiady - wymienia L. Tryba.
Przez tych kilkanaście lat nie brakowało też trudnych momentów. - Zazwyczaj chodziło o pieniądze. Cała grupa rosła, buty za małe, zdzierały się do dziur. Gdzieś na pewno jeszcze jakieś zniszczone pary mamy zostawione na pamiątkę. Ze strojami bywało podobnie. Nieraz zachodziliśmy w głowę, jak możemy się dostać to tu, to tam, aby wystąpić. Raz otrzymaliśmy jakieś środki od gminy, ale to trwało chyba rok. Jednak wspólnie udawało się pokonywać te przeszkody - dopowiada L. Tryba.
- To była wyjątkowa klasa. Nie dość że osiągała sukcesy w zespole, gdzie próby, występy zajmowały jej naprawdę sporo czasu, to nie zaniedbywała szkoły. Kończąc 8 klasę, tylko kilka osób nie miało czerwonego paska na świadectwie. Wydaje mi się, że to była jedna z najlepszych klas w historii placówki, bo jej średnia plasowała się sporo powyżej 4,0. Każdy też na czymś grał. Nie wszyscy byli wirtuozami, ale nie poddawali się, gdy nie wychodziło. Starałam się ich uczyć wiary w siebie, dopingować. Myślę, że to najważniejsze zadanie nie tylko pedagogów, ale przede wszystkim rodziców. Wierzyć w młodych. Bo jeśli my nie uwierzymy, kto w nich uwierzy? - tłumaczy instruktorka, dodając: - Do dziś trzymam kopie ich nagród, nie tylko za występy, ale też plastyczne, bo i w takich brali udział. Gdzieś mam jeszcze nagranie na kasecie VHS, gdy pojechaliśmy po odbiór nagród, chyba do Bytowa, gdzie zdecydowaną większość nagród zgarnęły właśnie moje Gzubë. Ale co mi wyjątkowo utkwiło w pamięci: Podczas występów w Gdańsku poznaliśmy pana, który uczył irlandzkich tańców. Obiecał, ze przyjedzie do Tuchomia. Jaki był zaskoczony, gdy podczas pierwszego spotkania złapał Jolę za rękę, a ta od razu podchwyciła rytm. Zwykle taka nauka trwa znacznie dłużej.
Po podstawówce Gzubë ruszyły do szkół poza Tuchomiem, ale jeszcze aktywnie uczestniczyli w zespole. - Przychodzili na próby, występowali. Często przyprowadzali swoje drugie połówki, bo to był już czas pierwszych miłości. To trwało do matury. Później, gdy rozjechali się na studia, niestety nie było już możliwości kontynuowania grupy. Odczułam to dotkliwie. Pojawił się syndrom pustego gniazda. Jeszcze dziwniej się czułam, gdy później widziałam, jak kierują samochodem, noszą obrączki na palcach... To było takie zderzenie, że oni są już dorośli. To nie te maluchy z pierwszej klasy, z którymi zaczynałam naszą wspólną drogę w zespole. Ale kocham ich wszystkich do dziś. To taki sens mojego życia - mówi, nie ukrywając wzruszenia, L. Tryba, dodając: - Przychodzili ich następcy, ale dla mnie to oni na zawsze pozostali moimi dziećmi. Kolejne pokolenia też okazywały się fajne, ale to już nie było to. Wraz z tymi pierwszymi Gzubami zakończyła się dla mnie wielka przygoda. Kolejne grupy pisały osobne rozdziały.
- Widziałam, jak dorastali. Trudno było z chłopcami, bo uciekali na boiska grać z kolegami. Bywało, że rodzice sami interweniowali i z tych boisk przyprowadzali na próby. Wśród tej męskiej części zespołu przychodziły momenty wstydu. Inni wyśmiewali ich, że pokazują się w stroju ludowym, a w dodatku tańczą - opowiada L. Tryba. Gzubë miały ponad 2-godzinny program. - Dodatkowo specjalnie opracowaliśmy występy tematyczne, okazjonalne, jak np. na dożyki. To, że dobrze tańczyli, to jedno. Ich siłą był uśmiech, na który zawsze zwracałam im uwagę. I to opanowali do perfekcji. Nawet gdy przed wejściem na scenę mieli między sobą małą sprzeczkę, ktoś się smucił, to gdy tylko wychodził przed widownię, mina od razu się zmieniała i szeroki uśmiech pojawiał się na twarzy. Wydaje mi się, że zawsze potrafili przekazać dobrą energię widzowi - dopowiada tuchomianka.
BALET I NOWE CZASY
Choć L. Tryba jest już na nauczycielskiej emeryturze, nie zrezygnowała z nauki tańca kolejnych pokoleń. Przez tuchomski GOK przewinęło się mnóstwo grup, które wyszkoliła. I robi to nadal. Ale nie już wyłącznie kaszubskie. - Czasy się zmieniły, więc trzeba czymś zainteresować młodych. Pomysł np. na balet podsunęła Aneta Czechowska-Grzelak kilka lat temu, która pracowała w tuchomskim CMS-ie. Podchwyciłam temat, bo sama mieszkając jako dziecko w Kołobrzegu, uczyłam się tego tańca przez 3 lata. Pamiętam, jak godzinami musiałam chodzić na palcach. Udało się przygotować „Jezioro Łabędzie” z jedną z grup. Było bardzo efektownie. Dziewczyny w ślicznych strojach. Pięknie. Każdą próbę zaczynaliśmy rozgrzewką, co pokazało mi, jak uczestniczki zajęć są rozciągnięte i jakie mają możliwości. Stąd pomysł na akrobatykę. Później pojawiły się tańce ze skrzydłami, hinduskie czy laleczek. Kiedy dzieci uwierzą w siebie, można z nimi osiągnąć wszystko - tłumaczy L. Tryba.
Czasy jednak się zmieniły. - Kiedyś do ośrodka kultury przychodziło naprawdę sporo dzieci. Teraz trzeba zainteresować, stworzyć atrakcyjną ofertę, a też nie ma się pewności, czy to chwyci. Bywa, że niektórzy po miesiącu prób rezygnują z udziału, bo im się już nie chce. To taki znak naszych czasów - mówi L. Szreder. - Jako nauczyciel miałam większe możliwości egzekwowania pewnych rzeczy, uczenia dyscypliny też w klasie podczas nauki. Teraz jest o wiele trudniej - dopowiada L. Tryba.
PAŁECZKĘ PRZEJMUJĄ SENIORZY
Przez kilka ostatnich lat w tuchomskim ośrodku kultury nie działała grupa, która kontynuowałaby kaszubskie tradycje taneczne. Jednak niespełna dwa lata temu sprawy w swoje ręce wzięli dorośli. - Zebrało nas się kilkunastu i świetnie się przy tym bawimy. Mamy już za sobą pierwsze występy - mówi L. Szreder. - Nieraz przychodzę na próby, ale większość pracy wykonuje teraz Magdalena Lew-Kiedrowska, która też tańczyła w Gzubach, ale nie tych pierwszych. Miło się ich ogląda na scenie - dodaje L. Tryba.
Być może ponad 20-osobowa grupa, która tworzyła pierwsze Gzubë, spotka się niebawem w Tuchomiu. - Ostatnio założyła grupę na Facebooku. Z wymiany wiadomości wynika, że planuje zorganizować spotkanie z okazji 30-lecia. Być może jesienią. Bardzo bym chciała zobaczyć wszystkich znów w grupie - mówi L. Tryba.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!