
Leokadia i Maksymilian Krygierowie urodzili się w Ostrowitem. Tu dzielą dolę i niedolę wspólnego życia już ponad 65 lat. Doczekali się 6 dzieci, 14 wnuków i 10 prawnuków.
86-letnia Leokadia urodziła się w Ostrowitem w 1934 r. w rodzinie Topków. - Nasze rodzinne gospodarstwo znajdowało się przy głównej szosie przecinającej wieś. Do męża przeniosłam się tylko kilka domów dalej i do dziś tu mieszkamy - mówi uśmiechnięta jubilatka. Siedzi obok męża, otoczona kwiatami, które para otrzymała z okazji wyjątkowego jubileuszu. Wokół gwar, rozmowy, śmiech i... gaworzenie najmłodszej członkini familii Krygierów, kilkumiesięcznej prawnuczki. Wszystkiemu ze spokojem przygląda się głowa czeteropokoleniowej rodziny mieszkającej tu pod jednym dachem.
NIESZCZĘŚLIWY CZAS WYZWOLENIA
Maksymilian urodził się w 1932 r. Jego rodzina od kilkudziesięciu lat prowadzi we wsi niewielkie gospodarstwo. - Z opowieści wiem, że to mojego dziadka w Czersku spaliło się. Za odszkodowanie kupili nowe w Niezabyszewie. Gdy nastała Polska w 1920 r. zamienili się na to w Ostrowitem, gdzie dziś mieszkamy - opowiada M. Krygier. Z czasów wojny najlepiej zapamiętał jej koniec. - Na polu mieliśmy małą stodołę, w której kryliśmy się w razie niebezpieczeństwa. Gdy front się zbliżał, jak większość mieszkańców wykopaliśmy w lesie bunkier. Tuż przed wejściem wojska wywieźliśmy tam wszystkie najcenniejsze rzeczy i sami się ukryliśmy - opowiada M. Krygier. Cofający się na zachód front nie oszczędził Ostrowitego. We wsi wiele gospodarstw spłonęło. Ich los podzielił również dom Krygierów. Maksymilian miał 13 lat, kiedy jego rodzice, podobnie jak wielu Kaszubów z Gochów, postanowili ułożyć sobie życie, przejmując gospodarstwo, na tzw. ziemiach odzyskanych. Te rozpościerały się tuż za miedzą. - Ruscy mówili: „Zostawcie to i idźcie tam do Germańców”... i ojciec poszedł poszukać czegoś dla nas. Wybraliśmy sobie gospodarstwo w Modrzejewie. Mieszkał tam Otto Heidin. Jak większość Niemców zamierzał wyjechać na Zachód. Ojciec poznał go jeszcze przed wojną, gdy woził mleko do Tuchomia. Kupił nawet od niego konia. Gdy po wojnie zobaczył mojego ojca, nie chciał go wypuścić z domu. Namawiał, aby objął jego gospodarstwo. Twierdził, że i tak nie ma komu go przekazać. Podobno jego jedyny syn zginął zaraz na początku wojny. Rodzice jego ciało przywieźli i pochowali w Modrzejewie. Po wojnie krzyż z jego grobu znaleźliśmy na strychu domu - opowiada M. Krygier. I tak tuż po wojnie rodzina z Gochów zaczęła układać sobie życie w nowym miejscu. - Był dom, zabudowania gospodarcze, lepsza ziemia i dużo łąk, których w Ostrowitem brakowało. Zaczęliśmy gospodarować obok przesiedleńców ze wschodu. Szybko jednak zaczęło się coś psuć. W Modrzejewie założyli kołchoz i zaczęli do niego przyłączać ziemię. Wzięli najlepsze kawałki, a tym gospodarzom, którzy się nie zgodzili, zostawili najgorsze kawałki, często pod lasem, gdzie wszystko niszczyły dziki. Źle się tam gospodarowało. Ojciec obsiewał tylko niewielki pas pola - opowiada M. Krygier. Gdy rodzice jechali dopilnować gospodarstwa w Ostrowitem, jako kilkunastoletni chłopiec sam pilnował domu w Modrzejewie. Pewnego dnia doszło do wypadku. - Rąbałem drewno na opał. Uderzyłem siekierą tak pechowo, że odskoczyła „szczypa”, która uderzyła mnie prosto w oko. Trafiłem jakoś do lekarza w Tuchomiu, a następnego dnia do szpitala w Gdyni, ale oka nie dało się już uratować - mówi M. Krygier. Pech nie opuszczał rodziny. Kolejne nieszczęście przesądziło o zmianie planów i powrocie do Ostrowitego. - Najstarszy brat po wojnie dostał pracę w magazynie w Tuchomiu. Drugi, który miał objąć nasze rodzinne gospodarstwo w Ostrowitem, został powołany do wojska. Wtedy często brali synów gospodarzy. Służbę odrabiali w kopalni. Pewnego dnia przyszła do nas straszna wiadomość, że brat nie żyje. Potem się dowiedzieliśmy, że pracował przy wózkach, którymi transportowano węgiel. Jakaś lina się urwała i go zmiażdżyło. Miał wtedy 22 lata - opowiada M. Krygier. W końcu podjęli decyzję o powrocie na Gochy. - Ojciec spłacił już gospodarstwo w Modrzejewie w Funduszu Ziemi, ale nie byliśmy w stanie obrabiać dwóch gospodarek i chcieliśmy je zdać. W starostwie w Bytowie nie zgodzili się na to, dlatego przez rok z bratem pilnowaliśmy tego w Modrzejewie. Mieliśmy tam konia i krowę. Ojciec nie chciał dłużej tak tego ciągnąć, dlatego w końcu zapakowaliśmy cały inwentarz i sprowadziliśmy do Ostrowitego. Zamknęliśmy dom w Modrzejewie, a klucz oddaliśmy sołtysowi. Przez dwa lata gospodarstwo stało puste, a nakazy płatnicze podatku przysyłali nam do Ostrowitego. Ojciec jednak nie płacił i w końcu listy przestały przychodzić - opowiada 88-latek.
Po starym drewnianym domu w Ostrowitem zostały tylko zgliszcza, dlatego początki były trudne. Aby było gdzie mieszkać, Krygierowie kupili niewielki barak. - Ustawiliśmy go koło chlewa. W miejscu starego domu rozpoczęliśmy budowę nowego - opowiada M. Krygier.
NAJPIERW CYWILNY, POTEM KOŚCIELNY
- Nawet nie wiem, kiedy się poznaliśmy. Razem chodziliśmy do szkoły. Widywaliśmy się na wsi. Można powiedzieć, że żonę znałem od zawsze - mówi M. Krygier. W rodzinie do dziś krążą opowieści, jak dziadek zabiegał o względy swojej przyszłej małżonki. - Jakieś dwa lata przed naszym ślubem, w soboty, gdy mogliśmy spędzić razem trochę czasu, zawsze przychodził do mnie wystrojony, w różowej koszuli - opowiada L. Krygier. Najpopularniejszą rozrywką były tańce. - Czasami nawet co tydzień robiono zabawę na sali w szkole. We wsi było parę osób, które umiały na czymś grać. Brali akordeon i trąbkę. Dobrze się tym bawiliśmy - wspomina ze śmiechem Leokadia. Tak zrodziło się uczucie. Postanowili się pobrać. - 11.12.1954 r. odbył się ślub cywilny. Dopiero kilkanaście dni później 29.12. kościelny w Borzyszkowach. Jechaliśmy bryczkami. Na pierwszym wozie orkiestra, potem młodzi, a dalej goście. Ślub dał nam ksiądz Sylwester Felchner. W czasie wojny trafił do lagru, ale potem wrócił na plebanię - wspomina L. Krygier.
Pani młoda miała 20 lat, a jej mąż 22 lata. - Jego rodzice byli już starsi, dlatego w ich domu potrzebna była kobieta. Kiedyś młodzi tak nie uciekali do miasta. Ja nie wyobrażałam sobie innego życia - opowiada L. Krygier. Zamieszkali w nowo wybudowanym domu teściów. Po roku, na Boże Narodzenie, doczekali się pierwszej córki Ewy. - Przez cztery lata nie mieliśmy dzieci, dlatego wszyscy mówili, że pewnie będzie tylko Ewa. Ale potem na świecie pojawiły się kolejne. Ostatnią córkę urodziłam po 17 latach - mówi L. Krygier, która wychowanie pociech łączyła z pracą w domu i gospodarstwie. - Kiedyś na nim było trudniej niż dziś. Chłop jak rano jechał w pole, to wracał dopiero w obiad. Zanim sam zjadł, najpierw konia musiał nakarmić. Teraz mają łatwiej - twierdzi L. Kryger.
ŻYŁKA DO HANDLU
Spoglądając na siedzącego obok męża, żartuje: - Na początku był dobry, ale potem zaczął szwankować - mówi z uśmiechem, wspominając czas, kiedy jej slebni postanowił dorobić sobie na handlu końmi i bydłem. - Dom często zostawał na mojej głowie. Obiecywał, że wieczorem przyjedzie, ale często się zdarzało, że wracał następnego dnia. Gospodarstwo jednak zawsze obrobił - dodaje L. Krygier. Dzięki żyłce do handlu rodzinie łatwiej było związać koniec z końcem. - O zwierzęciu na sprzedaż najczęściej dowiadywałem się drogą pantoflową. Często jeździłem na rynek do Bytowa. Obok działała rzeźnia. Ludzie przyjeżdżali i mówili co, gdzie i kto ma do sprzedania. Potem jechało się do gospodarza i handlowało. Trzeba było jak najtaniej kupić i drożej sprzedać. Kiedyś była okazja i w Chojnicach kupiłem trzy konie, które pieszo musiałem przyprowadzić do domu. Zdarzyło się, że zwierzęta prowadziłem nawet ze Szczecinka. Trwało to całą noc. Zdarzały się też przygody. Raz kupiłem konia w Bytowie. Kiedy wracałem do domu, uwiązałem go przy sklepie w Rekowie. W środku spotkałem znajomych i poszliśmy do działającej obok kawiarni. Trochę wypiliśmy. Gdy wyszedłem, konia już nie było. Zapadł się jak pod ziemię. Wróciłem do domu z pustymi rękoma. Zaprzęgłem wóz w swojego konia i postanowiłem wrócić go szukać. Pojechałem do byłego właściciela, ale powiedział, że zwierzę do niego nie wróciło. Gdy zacząłem wypytywać w Rekowie, ktoś mówił, że widział ślady kopyt. Okazało się, że koń spokojnie pasł się niedaleko na łące - mówi M. Krygier. Handlem zajmował się kilkadziesiąt lat. - Trudno policzyć, ile koni kupiłem i sprzedałem. Gdy minął czas na nie, przyszedł na traktory - opowiada M. Krygier. Rodzina żartuje, że dzięki handlowi zachował dobrą kondycję. - Do dziś jeździ na rowerze. Teraz najczęściej na grzyby - mówi jubilatka, która również miała fach w ręku. - Rodzice kupili maszynę do szycia mojej siostrze, ale ona zawsze mówiła, że woli gnój od krów wyrzucać niż szyć. Ja przeciwnie. Jeszcze jako panienka dorabiałam jako krawcowa. W sklepach nic nie można było kupić, dlatego zainteresowanie było duże. Z kawałków materiału, który ktoś przyniósł, szyłam nawet suknie. Potem było więcej pracy przy dzieciach, dlatego maszynę odstawiłam. Wciąż stoi w pokoju, a fach odziedziczyła jedna z moich córek, która mieszka na Śląsku - mówi L. Krygier.
Dzisiaj w nowym domu Krygerów szczęśliwie żyją cztery pokolenia. - Mamy 5 córek i syna. Ten poszedł w ślady wujka i poszedł pracować do kopalni. Na Śląsku doczekał się emerytury. Teraz w kopalni pracuje również jego syn. Na Śląsku mamy też dwóch prawnuków. Często nas odwiedzają - mówi M. Krygier. Za sprawą jednego z zięciów w domu znowu pojawiło się nazwisko Topka. - Teraz mieszkamy razem. Jesteśmy szczęśliwi. Niedawno doczekaliśmy się kolejnej prawnuczki, która umila nam życie na starość - mówi L. Krygier. Przyznaje, że w ich długim małżeństwie bywało różnie. - Raz jest lepiej, raz gorzej. Ale jak to mówią, nie ma takiego miasta, gdzie by jarmarku nie było. Tak samo jest w rodzinie. Czasami trzeba przetrzymać i trochę pocierpieć. Nie tak jak dzisiaj od razu brać rozwód - radzi żona z 65-letnim stażem. Ich dom to miejsce spotkań rodzinnych. - Nawet krewni ze Śląska i Niemiec wszystkie wolne spędzają w Ostrowitem. Dzięki temu wciąż cieszymy się ze wspólnego życia - mówi L. Krygier.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!