
W wielu domach znaleźć można książki ich autorstwa. Znani są z serii przygód o Werónce czy podręcznika „Ùcz sã jãzëka z kaszëbsczima nótama”. U nas kojarzeni także z bytowskimi nutami. O ich działaniach oraz przekazywaniu rodzimej tradycji rozmawiamy z Aleksandrą i Dariuszem Majowskimi, którzy od niedawna mieszkają w Bawernicy.
„Kurier Bytowski”: Oboje czujecie się południowymi Kaszubami, choć przeprowadziliście się z Nadola, leżącego na północy, nad Jeziorem Żarnowieckim niedaleko morza.
Dariusz Majkowski: Pochodzę z Wąglikowic w powiecie kościerskim, to nawet bardziej na południe niż Bawernica. Przeprowadziłem się tak naprawdę za pracą. Zatrudniony byłem w jednej z rozgłośni radiowych, która wówczas miała swoją siedzibę we Władysławowie. Nijak nie dałoby się tego pogodzić z mieszkaniem w okolicy Kościerzyny. Stąd wybór Nadola, gdzie kupiłem dom. Mogę powiedzieć, że tak naprawdę jestem Kaszubą i w każdej części regionu czuję się jak u siebie.
Zdecydowaliście się jednak na przeprowadzkę.
D.M.: Dom w Nadolu kupiłem jeszcze jako kawaler. Nie był za duży. Pojawiła się rodzina, dzieci zaczęły dorastać. Powoli brakowało nam przestrzeni.
Aleksandra Majkowska: Szukaliśmy miejsca, gdzie byłoby dużo jezior i lasów. Można by powiedzieć, że tak jest na całych Kaszubach, ale dla nas liczyło się też to, by nie były to tereny licznie odwiedzane przez turystów.
D.M.: Kiedy zaczęliśmy mieszkać w Nadolu, była to spokojna wioska. Teraz w sezonie przyjeżdża do niej wielu letników. Miejscowość bardzo się rozrosła. Chcieliśmy czegoś spokojniejszego, nie aż tak zurbanizowanego.
Dość długo szukaliście dla siebie nowego miejsca.
D.M.: Na początku chcieliśmy zamieszkać na Gochach, w gminie Lipnica. Nie udało się nam jednak kupić tam ziemi.
A.M.: Z Parchowem łączą nas znajomi. Współpracowaliśmy także z osobami z gminy. Stąd ani teren, ani ludzie nie byli nam obcy. Nie bez znaczenia jest także krajobraz.
D.M.: Gmina Parchowo ma też ten atut, że bardzo blisko stąd do Bytowa, Kościerzyny, Lęborka, Sierakowic. Pracuję jako dziennikarz, więc ważne dla mnie, bym mógł wszędzie szybko dojechać. Ostatnio dowiedzieliśmy się, że Majkowscy pochodzą z terenu dawnej parchowskiej parafii. Więc nie przeprowadziliśmy się, tylko w zasadzie wróciliśmy w swoje strony. I rzeczywiście, kiedy byliśmy w kościele i usłyszeliśmy intencje mszalne, to bodaj co trzecia była za jakichś Majkowskich (śmiech).
Można śmiało powiedzieć, że jesteście zakochani w Kaszubach. Czy to przywiązanie i znajomość języka wynieśliście z domu rodzinnego?
D.M.: Tata znał kaszubski, mama nie. Do nas, dzieci, oboje mówili po polsku. Zainteresowanie kaszubszczyzną zaczęło się u mnie od przeczytania w ósmej klasie szkoły podstawowej „Życia i przygód Remusa”. Po nim pochłonąłem inne kaszubskie książki. Mówić zacząłem dopiero na studiach. Kiedy koledzy dowiedzieli się, skąd pochodzę, często mówili, żebym powiedział coś w rodnej mowie. Przyznam szczerze, że plotłem im trzy po trzy, bo i tak nikt nie był w stanie tego sprawdzić (śmiech). Później stwierdziłem, że jednak tak nie można. Skoro jestem Kaszubą, to powinienem znać język. Czytałem słownik Trepczyka. Znałem go niemal na pamięć. Dzięki temu powiększył się mój zasób słownictwa. Choć gdy przyjeżdżałem do rodzinnych Wąglikowic, ludzie czasami się śmiali, że akcent nie ten i słowa dziwne. Nie zraziło mnie to jednak.
A.M.: U mnie w domu rodzinnym nie mówiło się po kaszubsku. Zaczęłam się uczyć, gdy wspólnie z Darkiem postanowiliśmy mówić do dzieci w tym języku. Czytałam książki, słuchałam innych i sama powoli zaczynałam rozmawiać. Ważne było też to, że Darek nie zwracał uwagi na nieprawidłowe formy, których używałam. Pewnie gdyby to robił, tobym zrezygnowała. Później sama już wiedziałam, gdzie popełniam błędy. Kiedy zaczęłam pisać, było już łatwiej.
Do swoich dzieci już od najmłodszych lat mówiliście po kaszubsku. Niekiedy można się spotkać z opinią, że przez to mogą mieć kłopoty w szkole. Jakie są wasze doświadczenia?
D.M.: Trzeba jasno powiedzieć, że dzieci, mimo że zwracaliśmy się do nich wyłącznie po kaszubsku, nie miały żadnych problemów z mówieniem po polsku. Ten język jest powszechny i nie da się uniknąć jego znajomości. Problem był innego rodzaju. Gdy dzieci poszły do przedszkola, automatycznie zaczęły mówić po polsku i trudno je było na powrót zachęcić do rodnej mowy. Pomogły w tym kolonie, na które wysłaliśmy najstarszą córkę. Warunkiem była znajomość języka. Używano na nich wyłącznie kaszubskiego zarówno na zajęciach, jak i w czasie wolnym. Córka zobaczyła wówczas, że także inne dzieci w jej wieku się nim posługują.
A.M.: Przypominam sobie jedną z zabawnych sytuacji. Udzielaliśmy rodzinnego wywiadu w radiu. Dla wielu dzieci byłaby to nie lada atrakcja. Nasze dziewczynki jednak akurat w tym czasie wolały się bawić. Gdy prowadzący zapytał jedną z córek o jej znajomość języka, ta odpowiedziała wprost: „Chce pan usłyszeć prawdę? Ja panu powiem. Tata nas zmusza do mówienia po kaszubsku. Musimy jeździć do radia i opowiadać, a my chcemy się bawić” (śmiech). Siedzieliśmy z Darkiem skonsternowani. Trzeba jednak dodać, że dość często przy różnych okazjach braliśmy udział w takich nagraniach i dla naszych pociech nie była to nowość.
D.M.: Z kolei kiedy przygotowywały się do I Komunii Świętej, część modlitw, które znały z domu, zdawały na egzaminie po kaszubsku. Siedziały więc katechetka i nauczycielka kaszubskiego, która tłumaczyła tej pierwszej treść. Innych uczyły się już po polsku. Pamiętam te pytania: „Tato, a co to jest pogrzebion?”, „Pod ponckim? A co to znaczy poncki?”. Myślę, że wielu dorosłych, odmawiając „Wierzę w Boga” nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że takie słowa tam występują.
Zaryzykuję stwierdzenie, że to od dzieci zaczęła się wasza pisarska droga.
D.M.: Nie ma w tym przesady. Co wieczór czytaliśmy im po kaszubsku. Ale dla nich nie było zbyt dużo utworów. Brałem więc te polskojęzyczne i na żywo tłumaczyłem.
A.M.: Razem z mężem stwierdziliśmy, że na dłuższą metę nie zda to egzaminu. Postanowiliśmy napisać coś własnego. Zaczęliśmy od „Mòja pierszô Bibliô. Stôri Testament w òbrózkach”, która ukazała się w 2014 r. Ozdobiona jest pięknymi rysunkami [w 2019 r. ukazała się „Mòja pierszô Bibliô. Nowi Testament w òbrózkach” - przyp. red.]. Oparta została na podobnych książkach, które prezentują różne biblijne opowieści napisane językiem zrozumiałem dla najmłodszych.
Po Biblii ukazała się seria przygód o Werónce. Małej dziewczynce, która poznaje Kaszuby. Wydaliście ją własnym sumptem i to w dość dużej liczbie. To okazja, by porozmawiać o promocji kaszubskich książek.
D.M.: By wydać serię, założyliśmy firmę. Ola nauczyła się, jak odpowiednio umieścić tekst w publikacji, a że ma talent plastyczny, to także ozdobiła je rysunkami. Nakład pierwszej części Werónki wyniósł 5 tys. egzemplarzy. Wielu lekko pukało się w głowę, mówiąc, że nie sprzeda się nawet 500. Tymczasem 6 części, które się ukazały, wyszły w liczbie 35 tys. Na Kaszubach to bardzo dużo.
A.M.: Nie wszystkie sprzedawaliśmy. Znaczną część później rozdawaliśmy. Zależało nam na tym, żeby znalazły się w domach. Prowadziliśmy też akcję „Czytaj dzieciom po kaszubsku”. Jeździliśmy po szkołach i czytaliśmy po kaszubsku. I to zarówno tam, gdzie uczy się tego języka, jak i tam, gdzie takich zajęć nie ma. Nigdzie nie natrafiliśmy na sytuację, by tekstu ktoś nie zrozumiał.
D.M.: Lekturę przerywaliśmy w najciekawszym momencie. Następnie każde z dzieci otrzymywało książeczkę i prosiliśmy, by w domach dalszą część przeczytali im rodzice. Zadziałało. Później otrzymywaliśmy informacje zwrotne od dorosłych, że wcale nie było to takie trudne do zrobienia. Na kolejnych spotkaniach widzieliśmy, że maluchy przynosiły książeczki. Można było po nich poznać, że je czytano. To największa radość dla piszących. Dodatkowo do serii dołączyliśmy różnego rodzaju gadżety - od zakładek do książek, linijki, piórniki, plecaki aż po breloczki. Zależało nam, by zachęcić dzieci do sięgania po przygody Werónki, a tym samym do czytania w rodnej mowie. Chętniej to zrobią, gdy będą miały obok siebie bohaterkę.
Mówiąc o sprzedaży kaszubskich książek, nie mamy sieci księgarni, która zajęłaby się ich dystrybucją. Na Kaszubach po prostu trzeba organizować spotkania autorskie. Można wprost powiedzieć: „Chcesz sprzedać książki, jeździj do ludzi”.
Po Werónce pojawił się też m.in. podręcznik „Ùcz sã jãzëka z kaszëbsczima nótama”. Znalazły się w nim wyliczanki o rodzinie, zabawkach itp. Dzięki rytmicznej formie najmłodsi mogą szybciej przyswajać nowe słownictwo.
A.M.: Często spotykamy się z sytuacjami, gdzie uczniowie znają je na pamięć - i do przodu, i do tyłu - i nam śpiewają. Nawet nie wiem, czy my byśmy tak potrafili (śmiech).
Później pojawiły się bytowskie nuty.
D.M.: Zadzwonił do mnie burmistrz Bytowa Ryszard Sylka i nieco żartobliwie powiedział, że nasz podręcznik ma jedną wadę. Nie ma w nim bytowskich nut. To trzeba naprawić. Przyznać się muszę, że wówczas mieliśmy sporo różnych spraw na głowie i kolejna to nie było coś, na co czekaliśmy. Ale R. Sylka nie tylko jako burmistrz wiele robi dla kaszubszczyzny zarówno w gminie, jak i poza nią. Z czystej solidarności z kaszubskimi działaczami nie mogliśmy odmówić.
Poczytałem o zabytkach Bytowa, o tym, o czym warto by było wspomnieć. Później pojawiły się kolorowanka i folder, w którym po polsku i kaszubsku znalazły się opisy wszystkich symboli z bytowskich nut.
Poza utworami dla dzieci powstała książka dla dorosłych „Pòd òkã Jastrë”.
D.M.: To efekt mojej fascynacji fantastyką. Tolkiena uważam za mistrza tego gatunku. Jestem pod wrażeniem świata, który zbudował, a w zasadzie wymyślił. Możemy prześledzić całą historię od momentu stworzenia. Każda rasa ma własny język, wierzenia, zwyczaje itp.
Swoją powieść oparłeś o kaszubskie wierzenia.
D.M.: Po pierwsze bardzo różnią się od polskich, a przez to, że mniej znane, ciekawsze dla czytelników. O tym też rozmawiałem z nimi chociażby podczas spotkań autorskich. Spodobała im się Borowa Ciotka, duch opiekuńczy lasów, klabaternicy, którzy znają się na żeglowaniu i są przyjaciółmi marynarzy.
A co z planami na przyszłość?
D.M.: Na pewno chcemy kontynuować serię o Werónce. Nie będziemy jednak zdradzać szczegółów. Możemy powiedzieć, że tym razem tematem będzie kosmos. Zamierzam także napisać kolejną część „Pòd òkã Jastrë”. Na początku książka planowana była jako trylogia. Tymczasem powstała tylko pierwsza część.
A.M.: Obecnie pracuję w Miejskiej Bibliotece w Lęborku i m.in. prowadzę lekcje biblioteczne, czytając dzieciom po kaszubsku. Przygotowuję dla nich również teatrzyki w tym języku - najmłodsi bardzo je lubią. Chcę moich młodych czytelników, ich rodziców i nauczycieli zaciekawić kaszubszczyzną. W Lęborku nie jest ona aż tak bardzo popularna. Takie spotkania i warsztaty chciałabym również przeprowadzić w Parchowie lub w innych miejscach Ziemi Bytowskiej.
Wydawnictwo, pisanie i kaszubskie działania to nie wszystko. Do kaszubszczyzny wzięliście się także od naukowej strony. Oboje obroniliście prace doktorskie.
A.M.: U mnie u podstaw leżała chęć poznania kaszubskiej twórczości dla dzieci. Sama piszę takie utwory. Dzięki doktoratowi mogłam ją zobaczyć od innej, naukowej strony.
D.M.: Od początku powstania jestem redaktorem naczelnym „Stegny”, literackiego dodatku do miesięcznika „Pomerania”. Często recenzuję w nim różnego rodzaju publikacje. Pomyślałem, że warto poszerzyć warsztat badawczy o naukowe instrumenty. Od razu też wiedziałem, że swoją pracę doktorską chciałbym poświęcić twórczości Stanisława Janke. Spodobała mi się jego powieść „Łiskawica”, którą uważam za jedną z najlepszych kaszubskich publikacji. Ciekawa okazuje się także jego twórczość poetycka.
Przyznano ci Medal Stolema. Najwyższe odznaczenie wręczane kaszubskim działaczom. To dla ciebie docenienie dotychczasowej pracy, motywacja do dalszej?
D.M.: I jedno, i drugie. Cieszę się, że kapituła dostrzegła moją pracę, ale na pewno nie zamierzam spocząć na laurach. Postaram się udowodnić jej członkom, że się nie pomylili przyznając mi tę prestiżową nagrodę.
I już na koniec. Jak wam się podoba w Bawernicy?
D.M.: Mieszkamy tu od niedawna, ale już wiemy, że to dobry wybór. Spodziewaliśmy się pięknych widoków, lasów, jezior, wielu zwierząt i się nie pomyliliśmy. Zaskoczyła nas wielka otwartość mieszkańców wioski. To wspaniali, interesujący ludzie, zresztą często Kaszubi. Nasze córki już zdążyły nawiązać pierwsze przyjaźnie. Szkoła w Parchowie również robi bardzo dobre wrażenie. „Zameldowaliśmy się” też u parchowskiego proboszcza ks. Jerzego Zgody. Znałem go już wcześniej i wiem, że kaszubskie sprawy leżą mu na sercu, więc liczę na jakąś współpracę w tym względzie.
A.M.: Ja zaś jestem zachwycona przyrodą, która nas tutaj otacza. W każdy weekend wędrujemy po lasach, szukamy nowych, nieodkrytych jeszcze ścieżek. Mimo iż Bawernica to mała wioska, która znajduje się gdzieś „za górami, za lasami”, to tak naprawdę mamy stąd blisko nie tylko do Bytowa, ale też do powiatu kartuskiego i kościerskiego. Można powiedzieć, że jest to nasze centrum Kaszub.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie