
W ub.r. Muzeum Stutthof ogłosiło projekt „Gryf Pomorski. Zapomniani bohaterowie”. W jego ramach do szkół, które zgłosiły swój akces, przesłano materiały na wystawę o partyzantce na Pomorzu, a także multimedialne pomoce do wykorzystania na lekcjach z uczniami.
Wspomnienia jednego z gryfowców, Franciszka Kiedrowicza, w 2002 r. spisała Edyta Gruczoł. Na ich podstawie powstała praca pt. „Nie - zwykłe losy »Stróża«” napisana pod kierunkiem J. Juchniewicza, a przesłana na konkurs „Społeczeństwo polskie wobec okupacji niemieckiej i sowieckiej 1939-1945. Postawy, życie codzienne” organizowanego przez Instytut Pamięci Narodowej. To ciekawa opowieść. Jej obszerne fragmenty publikujemy poniżej.
„Nazywam się Franciszek Kiedrowicz. Urodziłem się 18 grudnia 1920 r. w miejscowości Skwierawy. Moja rodzina zarówno ze strony matki, jak i ojca to rodowici Kaszubi. Ojciec pochodził z Leśna koło Brus, miał czterech braci i siostrę. Trzech braci wraz z ojcem walczyło w I wojnie światowej, ojciec z tej tułaczki wojennej powrócił. Matka pochodziła natomiast z Lipusza, jej ojciec był rybakiem. Miejscowości te dzieliła niewielka odległość. Ojciec często wyjeżdżał do pobliskich wsi, w ten sposób poznała swoją przyszłą małżonkę. W 1910 r. zawarli związek małżeński. Początkowo nie mieli potomstwa. Pierwsze dziecko przyszło na świat w 1918 r. Z biegiem lat przybywało mi rodzeństwa, w sumie było nas sześcioro.
Były to ciężkie czasy. Rodzina utrzymywała się z pracy na gospodarstwie, lecz to starczało na zaspokojenie podstawowych potrzeb życiowych. Dodatkowym źródłem utrzymania były pieniądze uzyskiwane ze sprzedaży produktów z gospodarstwa. Zajmowała się tym przede wszystkim matka, która była kobietą pracowitą, przedsiębiorczą, operatywną i zaradną” - wspomina F. Kiedrowicz, dodając: - „Matka miała ambicję, aby chociaż jedno z nas zdobyło wykształcenie. Rodzina podjęła wspólnie decyzję, abym to ja mógł się kształcić.
Początkowo uczęszczałem sześć lat do szkoły podstawowej, siódmą klasę ukończyłem w seminarium nauczycielskim, następnie kontynuowałem swoją edukację w Gimnazjum w Kościerzynie. Narastały kłopoty finansowe. Rodzicom brakowało pieniędzy na zapłacenie wysokiego czesnego i internatu. Matka jednak znalazła wyjście z tej trudnej sytuacji. Zamieszkałem u jej znajomej w Kościerzynie. Miała ona troje dzieci, z jednym z nich chodziłem do tej samej szkoły. Mąż tej pani zajmował się stolarstwem i polityką. W krótkim czasie zakład tego pana zbankrutował. (...) A więc po trzech latach nauki w Gimnazjum, musiałem z niego zrezygnować. Nie poddałem się i rozpocząłem naukę w Średniej Szkole Rolniczej w Kościerzynie, albowiem żal było mi utraconych lat i wyrzeczeń rodziców. Wiosną 1939 r. otrzymałem dyplom ukończenia szkoły średniej.
Rozpoczęła się II wojna światowa. F. Kiedrowicz tak wspomina pierwsze dni: „1 września 1939 r. w piątek wybrałem się z matka do Lipusza do kościoła. Matka była kobietą głęboko wierzącą i regularnie chodziliśmy wszyscy do kościoła. W Lipuszu spotkałem swoich kolegów - leśniczych, komisarza policji, nauczycieli, którzy poinformowali mnie, abym dla własnego dobra i bezpieczeństwa rodziny nie wracał z matką do domu. Wyjeżdżając rowerem z domu, wiedziałem, że Niemcy są już blisko Chojnic, więc nie sprzeciwiałem się i zostałem w Lipuszu. Znałem dobrze język niemiecki, więc koledzy przyjęli mnie do swego grona. Zostałem skoszarowany, dostałem mundur. Byłem sprawny fizycznie i dobrze wyszkolony, ponieważ w szkole rolniczej uczęszczałem na lekcje wychowania wojskowego. Z Lipusza wszyscy członkowie straży granicznej pod komendą Obrony Narodowej pojechali na zbiórkę do Kościerzyny. Na miejscu szykowaliśmy się do wyjazdu pociągiem w kierunku Warszawy. Część członków obrony narodowej dojechała do Świecie, pozostali jechali dalej. Przez całą drogę słyszałem wybuchy pocisków kierowanych w stronę pociągu. Toczyły się walki. Niemcom udało się zatrzymać pociąg. Wybuchła panika, niektórym osobom wraz ze mną udało się uciec. Niestety, tam Niemcy przecięli nam drogę. Z oczywistych powodów, każdy musiał ratować się sam. Dobiegłem di pobliskiego lasu, przebrałem się w cywilne ubranie i tam spędziłem noc. Rano Niemcy zorganizowali łapankę. Rzucając petardami, wypłoszyli wszystkich z lasu, a następnie zaprowadzili do Świecia. Na miejscu zorganizowali zbiórkę i przeprowadzili selekcję, oddzielając cywili od żołnierzy. Cywile udali się do folwarku. (...) Przenocowaliśmy tu, a następnego dnia udaliśmy się pociągiem do Gross Born. Spędziłem tam jeden tydzień. Z tego miejsca wysłano mnie na przymusowe roboty do majątku w okolicach Szczecinka. Zajmowałem się tam pracami rolnymi - wspomina F. Kiedrowicz.
W grudniu 1939 r. został zwolniony i wrócił do domu w Skwierawach. - „Pewnego razu spotkałem swojego kolegę z lat szkolnych. Był on rodowitym Niemcem - pomimo tego bardzo go lubiłem i nasza znajomość zmieniła się w przyjaźń. Bardzo ucieszyłem się z tego spotkania. Zaprosił mnie na kawę. Wahałem się, gdyż znajdowałem się na terenie niemieckim a władza niemiecka systematycznie zmierzała do pozbawienia Polaków ich praw. (...) Mój kolega jednak zapewniał mnie, że w jego towarzystwie nie stanie mi się nic złego. Poinformował mnie, że ja i mój brat byliśmy na liście poszukiwanych, którzy mieli zostać rozstrzelani. Uświadomiłem sobie, że miałem dużo szczęścia. Gdybym powrócił prędzej do domu, mógłbym już nie żyć. Od tej pory starałem się unikać wyjazdów do Kościerzyny, gdyż masowe egzekucje, wysiedlenia i wywozy na przymusowe roboty trwały przez cały czas. Z mojej miejscowości rozstrzelano około siedemnaście osób. Trzech moich braci wywieziono do przymusowej pracy. Ja natomiast zostałem wezwany przez niemiecki Urząd Pracy, który skierował mnie do pracy w majątku SS. (...) Niemiec, u którego ja pracowałem był człowiekiem uczciwym, szlachetnym i wyrozumiałym. Nigdy mnie nie gnębił. Był katolikiem z Bawarii, pomimo tego nosił mundur SS” - opowiadał o swoich losach F. Kiedrowicz. W tym czasie, poprzez znajomość z Leonem Kulasem, który po wojnie także związany był z Tuchomiem, wstąpił do partyzantki. Otrzymał pseudonim „Stróż”. - „Moją rolą początkowo było werbowanie ludzi do szeregów naszej organizacji. Szefem »GP« na powiat Kościerzyna był Leon Kulas. Porozumiewaliśmy się szyfrogramem. Osobą, której miałem zdawać sprawozdania z działalności organizacji był Leon Męcikalski - komendant gminy Lipusz. Mianował mnie swoim zastępcą, a jednocześnie dowódcą wywiadu i kontrwywiadu. Pracując w majątku, często jeździłem na zakupy, dlatego znałem doskonale drogę, co umożliwiło mi działalność konspiracyjną polegającą na przekazywaniu sprawozdań, organizowaniu tajnych zebrań i narad. Wszystko to działo się nocą - mówił o swoich zadaniach w Gryfie F. Kiedrowicz.
Niemcy dość szybko wpadli na ślad organizacji. Zaczęły się aresztowania członków Gryfa Pomorskiego. F. Kiedrowicza zaskoczono w domu. - „Mogłem uciec, jednak tego nie zrobiłem dla dobra mojej rodziny. Konsekwencją mojej ucieczki byłoby wymordowanie ich i członków naszej organizacji. Zostałem aresztowany i wywieziony do sądu w Kościerzynie. Spędziłem tam całą noc, leżąc na gołej, zimnej podłodze. Były to dla mnie trudne chwile, gdyż obawiałem się dalszych represji ze strony gestapowców. Byłem bardzo zmęczony, ale świadomość, mojego uwięzienia, nie pozwalała mi zasnąć. Martwiłem się o los rodziny.
W czerwcu 1944 roku rano wywieziono nas w kierunku Kiedrowic. Była to grupa licząca 83 osoby. W tym gronie poznałem żonę pierwszego po wojnie nauczyciela i kierownika szkoły w Tuchomiu, panią Dobke. (...) Kolejną noc spędziliśmy w Chojnicach - opowiadał tuchomianin. Trafił do obozu w Stutthofie. - „Przekroczyliśmy bramę obozu, tu staliśmy się numerami skazywanymi na śmierć, przedmiotami poddawanymi okrutnym i nieludzkim prawom, bezwzględnie wykonywanym przez władze obozowe. Po »powitaniu« musieliśmy rozebrać się do naga, pozostawiając ubranie i wszystkie bagaże, przedmioty osobistego użytku, dokumenty i pieniądze. Nie byłem wyjątkiem i także musiałem oddać swoje dokumenty, dowód zegarek i inne wartościowe rzeczy, które bezpowrotnie utraciłem. Następnie ostrzyżono nas i pędzono rozebranych do naga do kąpieli, która trwała zwykle kilka minut. Potem każdy musiał się zanurzyć się w kadzi napełnionej roztworem lizolu. W łaźni siedziało kilku SS-manów, którzy dokładnie wszystkich rewidowali. Rewizja ta była bardzo upokarzająca zarówno dla mężczyzn, jak i dla kobiet. Sprawdzano nam dłonie, usta, uszy i odbyt. Przeprowadzono dokładny przegląd zębów. Mokrych pędzono do biegiem do magazynu odzieżowego. (...) Osobie o niskim wzroście dawali za duże ubranie, a wysokiej za małe. Robili to z premedytacją. Otrzymałem numer identyfikacyjny 37 239” - mówił F. Kiedrowicz. Osadzono go w baraku. Przeznaczony był na 200 więźniów. Jednak w tym, który zajmował F. Kiedrowicz znajdowało się 400 osób. Spano w nim na zmianę. Dzięki swoim znajomościom i rolniczemu wykształceniu został skierowany do pracy w ogrodnictwie. - „Była to praca lekka. Pracowałem na plantacji pomidorów razem z 15 osobami. Ogród usytuowany był blisko komory gazowej. (...) Wysoka śmiertelność wśród więźniów utrzymywała się do końca funkcjonowania obozu. Dniami i nocami płonął stos całopalny, ponieważ krematorium nie nadążało z paleniem zwłok. Nadmierna eksploatacja pieca oraz gazy ze spalonych ciał, spowodowały jego wybuch. W tym czasie w obozie unosił się w powietrzu nieprzyjemny odór. W trakcie budowy nowego krematorium, ciała palono w lesie, układając je na stosie na przemian z drzewem - wspomina F. Kiedrowicz. Pracę w ogrodnictwie dość szybko stracił. Przyczyną było zaniedbanie jednego z więźniów, który niezbyt starannie sadził sałatę. F. Kiedrowicza skierowano do budowy drogi. To była jedna z najcięższych prac w obozie. Jemu jednak, dzięki znajomości języka niemieckiego udało się mu poprawić swoja sytuację. Odpowiedzialny był m.in. z dostarczenie innym więźniom dodatkowego przydziału jedzenia. - „Miał to być środek na zwiększenie wydajności pracy. Przechodząc przez bramę, należało się zameldować, tzn. podać swój numer identyfikacyjny i poinformować o celu wyjścia. Pewnego razu, idąc po przysługujące nam dodatki, pomyliłem swój numer identyfikacyjny meldując się. Za to niewielkie uchybienie, nie spodziewając się, zostałem uderzony przez SS-mana w głowę. Zadany cios był na tyle silny, że odczuwałem go długo. W wypadku popełnionego wykroczenia przez więźnia lub całe komando, stosowano kary chłosty lub wstrzymywano dodatki. O zaistniałej sytuacji musiałem poinformować swojego przełożonego, którego ta sytuacja rozbawiła” - opowiadał F. Kiedrowicz. Udało się więc uniknąć większych represji.
Niemcy nie zapomnieli o partyzanckiej przeszłości tuchomianina. Pewnego dnia wezwali go na przesłuchanie. - „Czekając na korytarzu, słyszeliśmy jak Niemcy bili więźniów. Bili batami, kopali podkutymi butami lub uderzali gołymi pięściami, katując okrutnie, aż do momentu utraty przytomności przez ofiarę. (...) Przesłuchujący mnie gestapowiec nie wiedział, że znam niemiecki. Pytał mnie jaki mam pseudonim. Nie odpowiadałem, co zdenerwowało przesłuchującego. Po chwili donośnym głosem wymówił polskie słowo »Mróz«, a ja miałem pseudonim »Stróż«. Zorientowałem się, że Niemcy nie wiedzą wszystkiego. Krzycząc, zaczął mnie bić pięściami, a następnie noga od taboretu. Nie poddawałem się i nadal milczałem. To bardzo rozzłościło gestapowca, który zaczął mnie dusić. Tortury przerwał telefon” - wspominał przesłuchanie F. Kiedrowicz. Uratowała go właśnie rozmowa telefoniczna. Po niej Niemcy go wypuścili i już nie wzywali na przesłuchania.
Zbliżał się front, SS-mani stali się dla więźniów łagodniejsi. Rozpoczęła się ewakuacja obozu. - „Niektórzy więźniowie zdążyli poczynić odpowiednie przygotowania, zgromadzić trochę żywności, dodatkową odzież. Przewidywano siedmiodniowy masz, nazwany później »marszem śmierci«. Pierwszą kolumnę stanowili Niemcy, Polacy, Litwini i Łotysze. Szedłem razem z kuzynem i znajomym. Codziennie pokonywaliśmy ponad 20 km, w śniegu i przy temperaturze -20oC. (...) Na nocleg zamykano nas w stodołach, dużych oborach, zabraniano kontaktowania się z miejscową ludnością. Okoliczna ludność polska dostarczała nam żywność, ciepłą odzież. Kobiety i dzieci przynosiły chleb. Po długim marszu dotarliśmy do Lęborka. Z kolumny 2000 osób doszło 300” - opowiadał F. Kiedrowicz. Tam przeżył wyzwolenie. Mógł udać się do domu. Podróż jednak nie była łatwa. - „W drogę powrotną wraz ze mną i moim kuzynem udało się jeszcze kilka osób. Powiedziałem im, że znam te tereny, jednocześnie prosiłem, aby mnie słuchali i nie uciekali, a zaprowadzę ich w bezpieczne miejsce. Nasza droga do domu była długa. Musieliśmy iść pieszo. Nagle na naszej drodze zatrzymał się wóz z Rosjanami. Domyślili się, że wracamy z obozu i powiedzieli: »Obozowicze wsiadajcie my was zawieziemy«. Popatrzyliśmy na nich nieufnie, gdyż jechali w przeciwną stronę. Powiedziałem swoim kolegom, aby nie wsiadali, gdyż na pewno nie dotrą do domu. Mimo moich ostrzeżeń, niektórzy skorzystaliśmy z tej okazji. Ślad po nich zaginął. Nigdy nie dowiedziałem się, co się z nimi stało” - wspomina po latach F. Kiedrowicz. Jemu udało się bezpiecznie wrócić. Po wojnie wpierw pracował jako leśniczy w Nadleśnictwie Studzienice. Tam nagabywało go jednak SB, nakłaniając do współpracy. Gdy odmówił, stracił posadę. Ostatecznie zatrudnił się w Gminnej Spółdzielni w Tuchomiu, połączonej później z tą w Borzytuchomiu. Został kierownikiem GS-ów. Pracował w nich do przejścia na emeryturę w 1980 r. Zmarł w 2007 r. - „Niech moje wspomnienia staną się lekcją historii i refleksji dla młodego pokolenia, a w szczególności dla dzieci i młodzieży z Tuchomia” - powiedział F. Kiedrowicz.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie