
W 1989 r. Maria Lesińska z mężem Ryszardem kupiła ziemię w Luboniu. Właściwie odkupiła swoją ojcowiznę, zagrabioną przez komunistyczne władze. Zaczęli hodować ryby. Dziś to zajęcie kontynuuje jej wnuk, który niedawno z żoną założył Manufakturę Pstrąga oferującą przetwory rybne.
ODKUPIŁA OJCOWIZNĘ
Luboń to jedna z najmniejszych miejscowości w gminie Lipnica. Położona na uboczu wśród lasów. Wiodą do niej jedynie polne drogi. Trafić tu jednak to żaden problem. Skrzyżowania dobrze oznaczono, a i miejscowi chętnie wskażą drogę. „Tã wedle tëch biôłëch płotów” - żartobliwie odnoszą się do ciągnących się wzdłuż trasy białych płotów Farmy Noe, o której pisaliśmy przed kilku laty. Tu, jadąc od strony Lipnicy, po lewej stronie na niewielkim wzniesieniu mieści się gospodarstwo agroturystyczne Pod pstrągiem. Nazwa nie jest dziełem przypadku. Kupić tu można świeżą, jak i wędzoną rybę, a ostatnio także przetwory.
Ziemia wokół, razem z lasem należały niegdyś do Józefa Breski, który gospodarował na niej z żoną Walerią z domu Wirkus. W sumie mieli 100 ha lasu i 80 ha ziemi ornej. Dzielił je ze swoim rodzeństwem. Po wojnie władze komunistyczne w ramach reformy rolnej mu ją odebrały. Doszło nawet do tego, że miał płacić czynsz za mieszkanie w swoim domu. Po latach ziemia w części wróciła do potomków Bresków. Odkupiła ją jego córka - Maria. - Tak prawdę mówiąc, to naciskał na to bardziej mój mąż - mówi M. Lesińska. Znał rodzinne losy swojej żony. Na Gochach, w tym w Luboniu, bywał wcześniej. - Był emerytowanym żołnierzem, a do tego myśliwym. Polował na tym terenie. Znał się także z długoletnim naczelnikiem gminy Leopoldem Jankowskim, z którym razem chodzili do ogólniaka w Kwidzynie - mówi M. Lesińska. Małżeństwo mieszkało w Brusach. - Z początku nie chciałam przenieść się do małej wioski, jaką jest Luboń. Mąż długo mnie namawiał, chyba ze dwa lata - mówi M. Lesińska, dodając: - Później jednak polubiłam to miejsce i cieszę się, że tu zamieszkałam.
W sumie nabyli niespełna 3 ha. - To było dla mnie trudne doświadczenie. Kupowałam to, co kiedyś należało do moich rodziców. Zgodnie z ówczesnymi przepisami do ceny wliczano także drzewa rosnące na działce. Przeliczano je na metry, a te świerki sadził mój ojciec - opowiada M. Lesińska. Małżeństwo przeniosło się na początku lat 90. Wprawdzie stary pan Breska nie doczekał tej chwili, zmarł bowiem wcześniej, ale na swoje dawne gospodarstwo wróciła jego żona Waleria. - Często spacerowała po obejściu. Cieszyła się, że wróciło do rodziny. Chwaliła jednak dużo bardziej mojego męża, który je kupił, niż mnie - mówi z uśmiechem M. Lesińska.
PRZYSMAKI Z PSTRĄGA DLA GOŚCI
Pojawiło się pytanie, czym się zająć. Na ich ziemi początek bierze niewielki strumyk, który wijąc się, wpada do niedalekiego Jeziora Kielskiego. Wpadli na pomysł hodowania pstrąga. - Zajmował się tym mój mąż. Wykopał stawy. Rybę zaczął też wędzić. Pierwszych rad udzielił mu Stanisław Martin, z którym znali się z polowań - o początkach opowiada kobieta. - Niestety, długo się nimi nie cieszył. Mąż zmarł krótko później - ze smutkiem w głosie mówi M. Lesińska. Spadło na nią utrzymanie stawów. Łatwo nie było. By podreperować domowy budżet, na dwa lata wyjechała do Niemiec. Po powrocie z córką postanowiły zainwestować w agroturystykę. Początkowo obawiały się, czy w ogóle ktoś przyjedzie do małej miejscowości ukrytej pośród pól i lasów. - Pomagała córka, która już wówczas pracowała, i tak powoli stawałyśmy na nogi - mówi M. Lesińska.
Z czasem turystów pojawiało się więcej. To dla nich gospodyni przygotowywała różne przysmaki z pstrąga z własnej hodowli. Z nią wiąże się kilka anegdot. - Przyjechali do mnie znajomi z Trójmiasta, którzy na targu rybnym w Gdyni podsłuchali rozmowę. Jedna z osób mówiła do drugiej, że jeśli chce kupić dobrą rybę, to musi pojechać na taką zapadłą wioskę - Luboń - śmieje się M. Lesińska, dodając: - Innym razem osoby, które nie wiedząc, kim jestem, powiedziały, że jeśli chcę kupić dobrego pstrąga, to w Luboniu.
W gospodarstwie pojawiły się też inne zwierzęta - kozy, kucyki, króliki, papugi, które dodatkowo przyciągają rodziny z dziećmi. Po latach gospodarstwo powoli zaczęli przejmować młodzi. - Od dziecka pomagałem babci przy wędzeniu. To od niej wszystkiego się nauczyłem - mówi Damian Dolny, wnuk Marii. - Na brak gości nie możemy narzekać. Przyjeżdżają na długie weekendy i w wakacje. Nawet teraz przy pandemii nie zauważyliśmy mniejszego ruchu. Mamy sporo tych, którzy odwiedzają nas od lat. Stali się dla nas bardziej przyjaciółmi niż klientami - mówi D. Dolny.
KUCHENNE EKSPERYMENTY
Agroturystyka i hodowla to jednak zbyt mało, by spokojnie myśleć o przyszłości. - Hodowla, którą miała babcia, nie była zbyt duża. Ryba głównie trafiała na stół gości. Przez cały czas także ją sprzedawaliśmy, ale głównie wśród znajomych i okolicznych mieszkańców - mówi D. Dolny. Postanowił rozszerzyć działalność. Z żoną Karoliną wpadli na pomysł sprzedawania produktów z pstrąga. - Zobaczyliśmy, że jest na nie popyt wśród naszych gości. Dlaczego więc nie spróbować oferować ich szerszemu gronu? - mówi D. Dolny.
Zaczęli eksperymentować. Początkowo nowe przepisy testowali na sobie i znajomych. - Prosiliśmy ich później o szczerą opinię - dodaje K. Dolna. To był smaczny, ale dość trudny okres w ich życiu. - No ileż można jeść rybę! A u nas pojawiała się na śniadanie, obiad i kolację - śmieje się Damian. - Kiedyś odwiedzili nas moi rodzice. Ojciec zapytał naszą 2,5-letnią córkę Dominikę, co na obiad. Odpowiedziała: „riba”. Śmiejemy się, że to było jej pierwsze słowo - dodaje K. Dolna. Przygotowywali różne produkty, w różnych wariantach smakowych. Tak powstał zestaw, który dziś można kupić w założonej na początku roku Manufakturze Pstrąga. Jako pierwsze pojawiły się tam klopsiki w galaretce octowej i paprykarz. - Przepisy należą do babci, która przygotowywała je w domu - mówi D. Dolny. Obie panie pilnie strzegą receptury. Trudno od nich cokolwiek wyciągnąć. - Mogę jedynie powiedzieć, że do klopsików z pstrąga poza rybą dodaję jajko, cebulę, pszenne pieczywo, cukier, sól, pieprz, ostrą paprykę i dużo pietruszki - mówi M. Lesińska.
SPECJAŁY BABCI MARII
Uruchomili profil na Facebooku. - Zaskoczył nas odzew. Otrzymaliśmy sporo zamówień i pozytywnych komentarzy - mówi D. Dolny. Potwierdzeniem jego słów jest dzwoniący co rusz telefon, który przerywa naszą rozmowę. Co jakiś czas mężczyzna biegnie do klientów, którzy na miejscu szukają świeżego i wędzonego pstrąga oraz oczywiście przetworów. Powód jest jeszcze jeden. Gospodarstwo odwiedzam w piątek, którego wielu nie wyobraża sobie bez ryby. - W sezonie wędzimy praktycznie codziennie. W ciągu roku w piątki zawsze. Wówczas jest także więcej zamówień - wyjaśnia K. Dolna, gdy jej mąż rozmawia z klientami. - Pojawiają się u nas nie tylko okoliczni mieszkańcy, ale także ludzie z Trójmiasta. Wielu z nich ma domki np. w Kłącznie. Dziś mieliśmy jednego z nich, który zamówił 70 szt. świeżego pstrąga, 50 szt. wędzonego, no i do tego przetwory. Oczywiście nie tylko dla siebie. Wiózł je także dla swoich znajomych - mówi D. Dolny. Teraz w czasie pandemii wielu unika kontaktów. Stąd małżeństwo Dolnych zakupiło samochód, którym przewożą ryby i przetwory z nich, dowożąc je do klientów. Dodatkowo ich produkty można kupić w dwóch sklepach w Studzienicach. - Cieszą się sporym zainteresowaniem. Co drugi dzień dostarczam po kilkadziesiąt słoików, a nie ma jeszcze sezonu - mówi D. Dolny, dodając: - Z naszą ofertą chcemy też zawitać do sklepów w Bytowie, ale także i w najbliższej okolicy.
Przedświąteczny czas dla małżeństwa okazuje się wyjątkowo pracowity. - Kiedy nasi rodzice zabierają dziewczynki na spacer, w kuchni przygotowuję kolejną partię produktów. Gdyby nie oni, nie wiem, jak byśmy sobie poradzili - mówi K. Dolna. Zaczęli od klopsików i paprykarza, specjałów babci Marii. - Pierwszy z nich przygotowywała w galarecie octowej. Zmodyfikowałam przepis i zrobiłam je w sosie pomidorowym - mówi K. Dolna. Później pojawiły się dzwonki w zalewie octowej i pomidorowej, a także pasty w trzech smakach: naturalnym, koperkowym i pomidorowym. - Myślimy też o sprzedaży wątróbki z ryby. Testujemy właśnie różne smaki - mówi D. Dolny.
Razem z nim oglądam gospodarstwo. Udajemy się skrajem podmokłego gruntu do urokliwego miejsca. Z pozoru to jedynie niewielkie oczko wodne usytuowane pośród drzew. - To w tym miejscu wybija źródło, z którego korzystamy. Dzięki temu mamy pewność, że woda jest czysta. Nie mamy betonowych zbiorników, tylko piaszczyste. To zdaniem klientów sprawia, że ryba jest lepsza. Być może dlatego, że w betonowych zbiornikach może zranić się o twarde brzegi - zastanawia się D. Dolny. Spacerujemy wzdłuż niewielkiego strumyka, którym leniwie płynie woda, wpadając do zbiorników z rybami. Nie omijamy także wędzarni. - Robienia przetworów uczyłam się na specjalnym kursie. Pojawiły się tam też zajęcia z wędzenia ryb. Wówczas miałam już za sobą sporą praktykę. Usłyszałam na nich, że rybę na początku trzeba podgrzać do 170oC, a następnie powoli obniżać temperaturę. To wędzenie na gorąco. Ja do tak wysokiej temperatury nie doprowadzam. U mnie to 150oC - mówi M. Lesińska. - Podobnie jak babcia do wędzenia dodaję nieco owocowego drewna. Nadaje on rybom specyficznego smaku. Niedawno rodzice robili porządki w sadzie i wycięli kilka sporej wielkości jabłonek. Mam więc zapas - dodaje D. Dolny. - Najważniejsze, żeby ryba była sucha. Inaczej nie przyjmie dymu, zrobi się czarna i gorzka - tłumaczy M. Lesińska. - Nie nabierze też ładnego koloru - dopowiada jej wnuk. - Wszystko to praktyka. Trochę trwało, nim nabraliśmy doświadczenia w tej dziedzinie - mówi kobieta.
LIST W „PIELGRZYMIE”
Stoimy przed budynkiem z wędzarnią i kuchnią, ciesząc się ciepłą wiosenną pogodą. Swobodnie rozmawiamy, mnie zaś nurtuje sprawa zupełnie niezwiązana z rybami. Wcześniej, przeglądając różne wydania starych gazet, w przedwojennym „Pielgrzymie”, bardzo popularnym czasopiśmie nie tylko na Gochach, w dodatku dla dzieci, natrafiłem na list z Lubonia. „Mój pierwszy list, który do kochanego »Przyjaciela Dzieci« wysyłam, piszę z wielką ochotą i radością. Już dawniej pragnąłem pisać, aż nareszcie odważyłem się na to.
Mam lat czternaście. Do pierwszej Komunji świętej byłem przyjęty 14.10.1923 r. i zawsze o tym uroczystym dniu pamiętam.
W roku bieżącym zostałem ze szkoły wypisany. Ojciec mój jest rolnikiem. Matka zaś pracuje w domu. Mam dwóch braci i pięć sióstr.
Nie sięgam pamięcią, jak długo ojciec mój abonuje »Pielgrzyma«. I abonował go zawsze bez przerwy.
Cieszy mię to bardzo, że nasz »Przyjaciel« drukuje dla nas dzieci tak miłe i ładne gazetki, które z wielką radością i ochotą czytam i układam sobie z nich ładną książkę. Może »Przyjaciel« wyświadczy mi radość i na przyszły rok wydrukuje mój list” - czytamy w „Pielgrzymie” z grudnia 1924 r. Podpisał się pod nim Julian Wirkus z Lubonia. Czy to rodzina z Marią, której matka pochodziła przecież z tej rodziny? - Julian, Julian... - zastanawia się Maria, po czym po chwili dodaje: - No tak, przecież Julian to brat mojej mamy. Początkowo trudno mi było skojarzyć.
Krótko rozmawiamy o jej wujku. Okazuje się, że do „Pielgrzyma” w marcu 1925 r. napisał po raz kolejny. Wtedy poza podziękowaniami za wydrukowanie listu, dołączył krótki wiersz:
Nadeszła wiosenka,
Bardzo miła hoża.
W polu brzmi piosenka.
Wszędzie chwała Boża!
Ptaszęta śpiewają
Oraczom przy pracy
I im oznajmiają,
Że są Boże ptacy.
Wszędzie nucą ptaszki
Piosenkę wciąż pięknie,
A od tego śpiewu,
Nam aż serce mięknie.
Za te śpiewy miłe
Ludzie im dziękują,
Kiedy w złote żniwa,
Ziarneczka zbierają.
Widać w Julianie tkwiła poetycka dusza. Niestety, nie dane mu było jej rozwinąć. - Powołano go do wojska. Zaraził się tam gruźlicą i zmarł. Został pochowany na zapceńskim cmentarzu - mówi M. Lesińska.
Żegnam agroturystykę Pod pstrągiem pełną zwierząt i zapachu wędzonej ryby. Mijam ostatnie zabudowania, słuchając szumu sosen delikatnie kołysanych wiosennym wiatrem. Oczy cieszę zaś widokiem rozległych pól. Jeszcze niezorane, czekają na wiosenny siew. Pewnie będę tędy jeszcze jeździł... po ryby.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!