Reklama

Lądowanie samolotu Luftwaffe pod Parchowem

06/01/2021 17:19

Gdy II wojna światowa zbliżała się do końca i kapitulacja Niemiec była kwestią tygodni, na łąkach między Parchowem a Jamnem wylądował samolot. Co to była za maszyna? Skąd przyleciała? Od lat zagadkę próbuje rozwikłać Wiesław Przybyła.

Wojenne historie przekazywane w rodzinach z pokolenia na pokolenie wciąż intrygują również tych, którzy urodzili się po wojnie lub byli zbyt młodzi, by pamiętać wydarzenia, które kilkadziesiąt lat temu wstrząsnęły światem. Niestety, przez lata fakty zacierają się, a bezpośredni świadkowie odchodzą. Wiesław Przybyła wpadł na trop historii, którą postanowił wyjaśnić do końca, gdy w jego rękach znalazły się namacalne dowody, że wydarzyła się naprawdę. - Na Kaszuby przyjechałem w połowie lat 70. z Sopotu, za żoną. Za bardzo nie miałem co robić, wtedy zahaczyłem się na funkcję barmana w parchowskiej „Mareszce”. Szybko okazało się, że to doskonałe źródło wiadomości, często bardzo ciekawych. Po kościele do knajpy przychodziły tłumy. Przez zaledwie rok mojej pracy poznałem wiele interesujących osób. Nawet ostatnio na starym zdjęciu strażników granicznych opublikowanym w „Kurierze” rozpoznałem byłego klienta „Mareszki”, naszego starego Galikowskiego. Nazywano go Hornetem, bo grał na trąbce. Gdy przyszedł do baru i wypił „setkę”, język mu się rozwiązywał i opowiadał prześmieszne anegdoty o sytuacjach na weselach, na których często grywał. Przychodził też Józef Szyca. Nie przypadkiem mówiono o nim nie inaczej jak Inżynier. Czasem lubił wypić, ale to była istna chodząca kultura. Np. do mnie zawsze zwracał się Wasza Dostojność, a do księdza nie inaczej jak Eminencjo. Miał nie tylko bogaty zasób słów, ale również nieprzeciętną wiedzę techniczną. To temu zawdzięczał swoją ksywkę. Na początku nawet myślałem, że to faktycznie inżynier, bo swoją elokwencją i inteligencją sprawiał wrażenie człowieka wykształconego - opowiada W. Przybyła.

To nieżyjący dziś już mieszkaniec Jamna stał się początkiem tej historii. - Pan Józef nie skończył żadnej uczelni. Był za to genialnym samoukiem. Miał wiedzę techniczną, dlatego wszyscy w okolicy traktowali go jak złotą rączkę - opowiada W. Przybyła. J. Szyca mieszkał w Jamnie, w gospodarstwie położonym na wjeździe do wsi od strony Bytowa. - Był kawalerem, mieszkał z siostrą. Kiedyś przyszedłem do niego z jakimś problemem z moim elektrycznym silnikiem. To wtedy powiedział mi, że ma dobrą prądnicę. Od niechcenia wtrącił, że pochodzi z samolotu. Zaciekawiło mnie to. Zacząłem dopytywać o szczegóły. Stwierdził, że maszyna kiedyś spadła na pobliskie łąki i to z niej pochodzi urządzenie. Nie dochodziłem, czy to była prądnica, czy przerobiony silnik elektryczny. Jednak ciekawostką było to, że Inżynier postanowił wykorzystać to do zasilania swojego pastucha elektrycznego. W przepływającej obok Strudze zamontował wiatrak, który napędzał prądnicę, a ta zasilała ogrodzenie dla bydła. Inżynier mówił, że ma więcej takich części. Tajemniczy samolot na łąkach pod Parchowem tym bardziej mnie zaintrygował. Wtedy jednak tematu głębiej nie drążyłem - opowiada W. Przybyła. Przyznaje, że równie duże wrażenie robiła na nim wiedza samouka z Jamna. - Wszystko wykonywał na chłopski rozum i to działało. Zaopatrywał okolicznych mieszkańców w różne najdziwniejsze swoje wynalazki. Jego wielka stodoła była właściwie warsztatem. Wszędzie pełno kabli. Często nie miały izolacji lub tylko jej resztki. Inżynier przechodził nad nimi, uważając, aby nie nadepnąć na przewód pod napięciem. Nie miał probówki. Czy gdzieś jest prąd, sprawdzał palcem - opowiada W. Przybyła.

Mijały lata, a wątek samolotu na łąkach pod Parchowem co jakiś czas powracał. - Rozmawiałem z kilkoma ludźmi z Parchowa, Jamna i okolic, którzy wspominali, jak Inżynier rozkręcał ten samolot. Dopiero w 2000 r. trafiłem do pana Wirkusa, którego rodzina przed wojną mieszkała w pobliżu domniemanego miejsca lądowania. Zgadaliśmy się kiedyś na ten temat. Opowiadał, że wszyscy okoliczni mieszkańcy chodzili do samolotu i wykręcali z niego, co się dało. Wtedy przyznał się, że jedną z części jeszcze posiada. Stwierdził, że nie jest mu potrzebna i dał mi ją. Coś w kształcie dźwigni z otworem na pierwszy rzut oka niczego nie przypominało. Miało jakiś numer, ale trudno było coś z tego rozszyfrować. Wirkus o samolocie niewiele pamiętał - opowiada W. Przybyła.

Mieszkaniec Parchowa próbował rozwikłać zagadkę tajemniczego samolotu, snując przypuszczenia na temat jego pojawienia się pod Parchowem. - W miejscu, gdzie dziś działa Dom Pomocy Społecznej, był majątek ziemski. Dowiedziałem się, że w czasie wojny pracowali w nim jeńcy brytyjscy. Kilku prawdopodobnie żołnierzy lub cywili, których w Polsce zastała wojna, pracowało na tamtejszym gospodarstwie. Na tej podstawie wywnioskowałem, że mógł to być bombowiec brytyjski, wracający z jakiegoś nalotu, zmuszony do awaryjnego lądowania. Pomyślałem, że w majątku mogła pracować wzięta do niewoli załoga. Ta wersja jednak legła, bo pilotami raczej byli oficerowie, a ci według konwencji nie mogli być kierowani do robót przymusowych. Wszyscy trafiali do oflagów - opowiada W. Przybyła.

Kilka lat temu o pomoc w zidentyfikowaniu samolotu poprosił swojego zięcia mieszkającego w Hamburgu. - Uznałem, że w Niemczech będzie miał lepszy dostęp do archiwów. Jadąc do niego w odwiedziny, zabrałem część, którą otrzymałem od Wirkusa. Niestety, trafiła do szuflady, gdzie przeleżała kolejne kilka lat - mówi W. Przybyła. Z biegiem czasu wciąż nierozwiązana zagadka coraz częściej nurtowała mieszkańca Parchowa. - Na emeryturze mam trochę więcej czasu, dlatego postanowiłem w końcu ruszyć sprawę z miejsca. Inżynier od wielu już lat nie żyje. Skończył tragicznie. Śmiertelnie potrącił go samochód na wjeździe do Parchowa. Dziś stoi tam krzyż. Rozpocząłem więc poszukiwania innej osoby, która może coś pamiętać. Trafiłem do pana Głodowskiego z Chośnicy, jednego z najstarszych mieszkańców w naszej gminie. Twierdził, że gdy wieść o wylądowaniu samolotu obiegła okolicę, razem z ojcem pojechali na miejsce zobaczyć maszynę. Twierdził jednak, że do zdarzenia doszło w czasie wojny. Ta informacja nie pasowała mi do całej historii. Gdyby do wypadku doszło w czasie wojny, Niemcy nie pozwoliliby lokalnej ludności rozbierać samolotu. Na pewno szybko zostałby zabezpieczony, a zaraz potem zabrany - mówi o swoich poszukiwaniach prawdy W. Przybyła.

Po pewnym czasie odwiedził Irenę Wirkus, żonę osoby, która wiele lat wcześniej przekazała mu tajemniczą część. - Jej rodzinny dom stał bardzo blisko miejsca, w którym miał wylądować ten samolot. Okazało się jednak, że jest za młoda, aby pamiętać wojnę. Powiedziała mi jednak o swoim bracie, Józefie Soldatke, który mieszka w Soszycy. W tracie rozmowy okazało się, że doskonale pamięta wydarzenia sprzed 75 lat - mówi W. Przybyła.

- Miałem 9 lat. Chodziłem do niemieckiej szkoły w Jamnie. Mieszkaliśmy przy samej Słupi na wybudowaniach. Był początek marca, woda w rzece jeszcze zamarznięta. Pewnego dnia usłyszałem dźwięk silnika samolotu lecącego nad dachem naszego domu. Wyszliśmy na podwórko. Zobaczyliśmy, jak lecący nisko samolot, z niemieckim krzyżem na boku, robi na niebie duże koło nad pobliskimi łąkami. Zdziwiliśmy się, gdy nagle zobaczyliśmy, że podchodzi do lądowania, nadlatując od strony Parchowa. Rozpędzony dotknął kołami ziemi. Wtedy spod jego skrzydeł coś odpadło. Prawdopodobnie koła podwozia oderwały się na rowie melioracyjnym przecinającym łąkę. Samolot już na brzuchu sunął w stronę naszego domu. W miejscu, gdzie łąka się kończyła, zatoczył łuk i zatrzymał się na wzniesieniu tuż koło Słupi, jakieś 200 m od naszego domu - opowiada J. Soldatke o wydarzeniach sprzed 75 lat. Był to początek marca, kiedy front przetaczał się przez Ziemię Bytowską. - Po jakimś czasie ktoś zapukał do drzwi naszego domu. Byliśmy sami z mamą, razem siedmioro dzieci. Ojca zabrano do Wehrmachtu. Baliśmy się, ale w końcu otworzyliśmy drzwi. W drzwiach stało dwóch niemieckich pilotów. Mama mówiła po niemiecku, dlatego dogadała się z nimi. Pytali, czy jest u nas Iwan, mając na myśli wojska radzieckie. Zaledwie parę dni wcześniej długa kolumna piechoty i konnych zaprzęgów przeszła drogą koło naszego domu w stronę Chośnicy. Wcześniej przez kilka dni było słychać odgłosy wybuchów i strzałów. Ruscy przez całą noc byli na naszym podwórzu. Część spała w naszych łóżkach. Aby nas nie zastrzelili, musieliśmy śpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła”, by pokazać, że znamy hymn. Mieszkającego w pobliżu dużego niemieckiego gospodarza Rosjanie zastrzelili. Wszyscy się bali o swoje życie - mówi J. Soldatke.

W środku wojennej zawieruchy dwóch niemieckich pilotów weszło do ich domu. - Nie mieli żadnych ran, co znaczyło, że lądowanie przeszli bez uszczerbku. Mama powiedziała im, że Rosjanie niedawno przeszli. Piloci zapytali mamę, czy ma dla nich jakieś ubrania. Chcieli się przebrać za cywili. Nie mieliśmy jednak żadnych rzeczy. Po jakiejś godzinie odeszli w stronę Parchowa - opowiada J. Soldatke. Ich samolot został. W słabo dostępnym terenie, wśród lasów i łąk, maszyna przeleżał kilka lat. - W 1946 r. z wojny wrócił nasz ojciec. Służył w niemieckim wojsku, dlatego bał się, że będzie miał jakieś problemy. Samolot wtedy jeszcze stał - opowiada 84-latek. Szybko pojawili się szabrownicy. - Jedni zaczęli wypompowywać paliwo, inni wykręcać rzeczy, które mogły im się przydać. Ze skrzydeł zdejmowali takie gumy, zabierali też kawałki blachy do przykrycia czegoś. To był myśliwiec z kabiną dla dwóch osób. Pamiętam, że na boku miał namalowany taki duży niemiecki krzyż. Często chodziłem tam z bratem. Wycinaliśmy z samolotu grube wiązki kolorowych kabli. Dla dzieci to było dobre miejsce do zabawy. Wchodziliśmy do środka i bawiliśmy się w pilotów. Na początku w kokpicie wszystko pozostało nienaruszone. Był wolant, pedały, jakieś przełączniki - wspomina J. Soldatke.

Kilka lat po wojnie do leżącego w zaroślach wraku podjechał samochód ciężarowy. - Wysiedli z niego jacyś spawacze. Najpierw odcięli i zabrali skrzydło, potem drugie i w końcu po kawałku zabrali cały samolot - opowiada J. Soldatke, mieszkający dziś w Soszycy.

Wspólnie z W. Przybyłą odwiedziliśmy miejsce, gdzie 75 lat temu niemiecki samolot Luftwaffe awaryjnie lądował. Przylegające do Słupi łąki, w okolicy otoczonej wzgórzami i lasami, wciąż są jedynym możliwie przyjaznym miejscem dla takiego manewru. Dom, do którego niemieccy piloci przyszli, wciąż stoi. Mieszka w nim Władysław Szulc, który kilkadziesiąt lat temu odkupił gospodarstwo od rodziny Soldatków. - Nawet nie wiedziałem, że z tym miejscem związana jest taka historia - mówi zdziwiony W. Szulc.

W. Przybyła na własną rękę próbował ustalić typ samolotu, który pod koniec wojny wylądował w Jamneńskim Młynie. - W telewizji oglądałem „Poszukiwaczy historii” Olafa Popkiewicza. Poprosiłem twórców programu o pomoc w rozwikłaniu tej zagadki. Stwierdzili, że nie są specjalistami w tej dziedzinie i odesłali mnie do pasjonata samolotów z okresu II wojny światowej. Arkadiuszowi Siewierskiemu, pilotowi pracującemu akurat w Nowym Jorku, drogą elektroniczną przesłałem zdjęcie części samolotu, którą posiadam. Szybko otrzymałem dość precyzyjną odpowiedź, że to część od Junkersa. Na potwierdzenie przesłał zdjęcia z rysunkiem miejsca jej zamontowania i numerem katalogowym - opowiada W. Przybyła.

Okazuje się, że samolot, który pod koniec wojny wylądował między Parchowem a Jamnem, to prawdopodobnie Junkers Ju 87 niemiecki bombowiec nurkujący, czyli słynny Stukas. Jednosilnikowa maszyna z załogą składająca się z pilota i strzelca. Z powodu skrzydeł przypominających kształt litery W i niechowanego podwozia, jego sylwetka była jedną z najlepiej rozpoznawalnych na niebie w czasie II wojny światowej. Charakterystyczny dla niego był też ryk syren uruchamianych podczas nurkowania.

Nie wiadomo, co się stało z innymi częściami z rozebranej pod Jamnem maszyny. Być może elementy samolotu do dziś gdzieś leżą w zakamarkach gospodarstw w okolicach Parchowa i Jamna.

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Reklama

Wideo kurierbytowski.com.pl




Reklama
Wróć do