
No i stało się. Doczekaliśmy się w Bytowie własnej trasy Ekstremalnej Drogi Krzyżowej (EDK). Niezorientowanym wyjaśnię, że różni się ona od „zwykłej” drogi krzyżowej tym, że idzie się nocą na dystansie przynajmniej 40 km, samemu lub w małej grupie, i co warte podkreślenia - w milczeniu. Po latach „tułaczki” wreszcie mam ją u siebie...
Trasę zaczyna lekcja pokory i akceptacji. Jestem jednym ze starszych, choć nie najstarszy. Gdy na pierwszej stacji, przy cerkwi św. Jerzego, wchodzę w rozgadany tłum, czuję bunt: „Ludzie... przecież nie na to się umawialiśmy. Mieliśmy iść w milczeniu”. Pocieszam się, że za chwilę stawka się rozciągnie i będę sobie szedł w ciszy. A poza tym najważniejsze, że w ogóle idziemy - milcząco czy nie, to drobnostka. Grunt, że podejmujemy wyzwanie. Niech każdy ma swoją własną drogę do Boga - nie mnie ją oceniać. A Panu Bogu się chyba podoba, bo pogoda idealna na długi nocny marsz. I rzeczywiście - jeszcze przed Nieczulicami nasza stawka rozciąga się tak, że pomiędzy pojedynczymi pątnikami i ich grupami powstają nawet kilkunastometrowe odległości.
Wreszcie docieramy do zejścia z szosy na gruntową drogę w kierunku Świerkówka. Zaczyna się prawdziwa Ekstremalna Droga Krzyżowa. Wreszcie można się skupić na wędrówce, nie trzeba uważać na samochody. Ja jako jeden z nielicznych trzymam w rękach kije trekkingowe. I chyba właśnie przez nie włącza mi się gen sportowy. Wiem, wiem - EDK ma być przeżyciem duchowym, a nie sportowym. Ale chyba każdy, kto brał udział w zawodach nordic walking, zrozumie, jaką przyjemność daje włączenie czwartego biegu, zmuszenie ciała do maksymalnego wysiłku. Nogi ciągną, ręce pchają, pot się leje, a ty połykasz metr za metrem, wyprzedzając „rywali”. Patrzysz na kolejne światełka przed tobą i myślisz: „Spokojnie, zaraz was dojdę”.
Aż przychodzi stacja. O ile po drodze jesteśmy samotnymi w tłumie, tak na stacjach człowiek czuje się częścią wspólnoty. Stojąc w pojedynkę lub zgrupowani, pogrążamy się w modlitwie i w odczytywanym na smartfonie rozważaniu aktualnej stacji. Gdzieniegdzie ktoś cicho czyta swojej grupie. W tej krótkiej chwili wytchnienia panuje wyjątkowy nastrój wyciszenia i modlitwy. To zdecydowanie najfajniejsze chwile Drogi. Przez moment wydaje się, że dogoniłem wielu. Ale oni po chwili ruszają w dalszą drogę, a ja jeszcze tu trochę zostaję. Myślę: „Spoko - zaraz znów się spotkamy”. I za chwilę ponownie wyprzedzam grupkę za grupką. Choć do czoła ciągle daleko, jestem raczej w ogonie EDK, w końcu z kościoła wyszedłem chyba jako ostatni. Po drodze zaczynam spotykać znajomych, a że jestem „na milcząco”, to na powitanie obdarzam ich swoim najsympatyczniejszym uśmiechem. I nagle za Świerkówkiem uświadamiam sobie, że popełniłem błąd. Wziąłem za mało wody. „Jeśli będziesz tak pędził i się pocił, to w połowie drogi padniesz z odwodnienia” - udzielam sobie nagany. Tymczasem dochodzę do Dąbrówki. O! Przecież mam tu miejscówkę, gdzie mogę się napić i zrobić porządny zapas! Wprawdzie trzeba odbić od trasy w bok jakieś 300 metrów, ale jak mus, to mus.
Więc odbijam. Po chwili dzwonię, wchodzę do przedpokoju, psy w domu zaczynają szczekać. Gospodyni wychyla głowę zza drzwi i widzi gościa w sportowym stroju, w turystycznym kapeluszu na głowie - widok dość osobliwy jak na tak późną porę. - Co się stało? - pyta. A ten nic - milczy. Pokazuje tylko, że by się napił. Nie, nie tego... wody! Idziemy do kuchni. Psy szczekają, ja łapię niedopitą butelkę mleka. - Aaa, mleka chcesz? - pyta gospodyni. Nie, nie mleka. Ale przecież nie wytłumaczę, o co mi chodzi, więc zaczynam się szarogęsić. Przelewam mleko do drugiej butelki, a z tą idę do kranu, płuczę, napełniam i duszkiem wypijam litr wody. Tak, tego mi było trzeba. Psy szczekają, ja milczę. Napełniam butelkę ponownie i mocno zakręcam - będzie na potem. - Aaa, ty idziesz w tej drodze? Z uśmiechem kiwam głową. Wreszcie skądś wyłania się zaniepokojony hałasami gospodarz. - Co tu się dzieje? - pyta wyraźnie skonsternowany. Chyba mnie poznał, bo po gębie nie dostaję. Pokazuję kciukiem, że wszystko w porządku i wychodzę. Psy szczekają.
Wracam na trasę. Jejku, tylu wyprzedzonych na darmo! Nie ma rady, trzeba ich znowu przegonić. I pewnie niejeden mocno się dziwi, widząc, jak dziarski siwobrody pielgrzym ponownie przechodzi obok, pozostawiając go w tyle. Mam trochę satysfakcji - znowu was wyprzedziłem! Wypita woda wlewa nowe siły, więc gnam. Połykam metry i kolejnych pielgrzymów. Niestety, do czasu. Tuż przed Borzytuchomiem organizm mówi: „Chłopie, ty już nie masz pięćdziesięciu pięciu lat! Oszczędzaj się!”. Coś niedobrego dzieje się z moim kolanem. To chyba ścięgno lub więzadło. Boli. Pod górkę mniej, z górki bardziej. Zaczynam się zastanawiać, czy dojdę. Dzwonić po córkę, żeby mnie zdjęła z trasy? No nie, zięć mnie śmiechem zabije, że on przebiegł maraton, a ja przejść nie byłem w stanie. Idę dalej, ale z wyprzedzaniem koniec.
Tak witam Borzytuchom. To prawie połowa trasy. Stacja VI mieści się w kościele Najświętszego Serca Jezusa. W środku czekają na nas niespodzianki - pączki i gorący sok pigwowo-malinowy! To znaczy czekały. My, z ogona, możemy liczyć tylko na to, co zostawili nam szybsi pielgrzymi. Ale nie narzekam, załapuję się na ostatniego pączka i jeden z ostatnich kubków soku. Borzytuchomianie - dziękuję, tego nam było trzeba! Jako że już się nie spieszę, robię sobie półgodzinną przerwę na kanapki i ciepłą herbatę. Przy okazji okazuje się, że ta butelka po mleku, którą wziąłem z Dąbrówki, nie była jednak dobrze zakręcona. Ćwierć wylało się w plecaku, na szczęście woda wsiąkła jedynie w grube zapasowe skarpety.
Rozważania stacji zajmują mi sporo czasu. Zwłaszcza że między Dąbrówką a Borzytuchomiem przegapiłem jedną i teraz miałem do „przemodlenia” dwie. Chyba nie ja jeden przegapiłem. Przecież jeszcze przed Borzytuchomiem spotkałem dwie osoby idące „pod prąd”. Pewnie się zorientowały i zawróciły.
Gdy opuszczam gościnny borzytuchomski kościół, nie mam wątpliwości, że jeszcze z tymi tu kilkoma osobami zdecydowanie zamykamy stawkę. Gdy ruszam, przed kościołem siedzi mała grupka, z przodu i z tyłu nie widzę nikogo. No to z Bogiem - oby się udało. Za wsią idę już całkiem sam. Swoje osamotnienie najmocniej odczuwam w gęstym, ciemnym lesie za torami kolejowymi. Co jakiś czas rozglądam się wokół. „Ale wilków to tu chyba nie ma, nie?” - próbuję się pocieszyć. Taka samotność ma też inne konsekwencje. Tągowie trasa EDK omija szerokim łukiem. Po ciemku zamiast po „obwodnicy” przecinam miejscowość centralnie. Mam około 300 metrów w kieszeni! Zważywszy na dodatkowy odskok po wodę w Dąbrówce, ten skrót mi się po prostu należał. Zwłaszcza że kolano ciągle dokucza. Dochodząc do właściwej trasy, spotykam ludzi idących „po Bożemu”. Patrząc na nich, przypominam sobie, że przecież na „obwodnicy” znajduje się stacja. No to robię sobie przystanek. Znowu modlitwa i rozważania. Nie ma co ukrywać, że też coś jeszcze, dużo bardziej praktycznego. Można wreszcie rozciągnąć mięśnie nóg, a przede wszystkim przegiąć w drugą stronę sterane lędźwie. Co za ulga!
Tu oczywiście można zadać pytanie o duchowość - czy jest na nią miejsce przy takim w końcu ekstremalnym wyczynie? Wiadomo - na stacjach jest modlitwa, są rozważania przygotowane przez sztab EDK odczytywane najczęściej z telefonów komórkowych. Ale co się dzieje z człowiekiem na trasie pomiędzy nimi? Modlitwy rywalizują z dającym o sobie znać sportowym nastawieniem, jednak ból kolana i potęgujące się z każdym kilometrem zmęczenie częściej kieruje moją uwagę do wnętrza. Zwłaszcza że ciemność, a dużo później przecierający się poranek stanowią szczególnie nastrojową scenografię. Pomagają modlitwy, mam swoją intencję na EDK, każdy odcinek zaczynam dziesiątką różańca. Nie powiem, przychodzą też chwile zwyczajnej bezmyślności, takiego transu piechura. Jednak nie na długo. Przecież nie po to wybrałem się w tę drogę. Co jakiś czas wykonuję swoje duchowe ćwiczenie. Wyobrażam sobie, że nie idę sam. Obok idzie Jezus - nie ten zakrwawiony z Golgoty, lecz radosny dwudziestolatek. I tak sobie z nim gadam w myślach. Polecam, całkiem ciekawe doświadczenie.
W Tuchomku skręcamy na nasyp kolejowy. Kto nie wie, że to nasyp, ten się tego nie domyśli. Po torach nie ma śladu, jest tylko długa, prosta jak strzała droga w lesie. Wracamy do Bytowa. Jeszcze mały odskok do Niezabyszewa, gdzie w kościele czeka kolejna stacja. Tuż przed wsią kolano boli ze zdwojoną siłą. Oj, niedobrze! Muszę coś zrobić, bo nie dojdę. Całe szczęście, że mam kije. Choć może jednak nie takie wielkie szczęście - gdybym ich nie miał, tobym nie pędził na wariata i nie przeciążyłbym stawu. Ale teraz się przydają. Zamiast stawiać je po kolei, stawiam je na ziemi razem z nieszczęsną lewą nogą i mocno wciskam, żeby odciążyć nogę. I tak tuptam niczym przy balkoniku. Aby przed siebie! W imię Boże! A że prędkość mi spada, to ludzie spotkani w Niezabyszewie szybko znikają z przodu.
Dopiero za Niezabyszewem, przy kolejnej stacji, wkraczam na „prawdziwy” nasyp - idę ścieżką wydeptaną obok torów. Przede mną 2,5 km do dworca. Już na dworcu dwóch chłopaków przede mną chyba się szaleju najadło. Odbili w bok, żeby usiąść na ławce, na przystanku autobusowym. Przecież wydłużają sobie drogę o dobre 30 metrów! Po chwili przypominam sobie kolejny trudny epizod z życia Jezusa. Kuszenie na pustyni. Mam podobnie. Gdy mijam dworzec, od domu dzieli mnie ledwie 200 m. Tylko tyle od własnego ciepłego prysznica i miękkiego łóżka. Nie! I nie wódź nas na pokuszenie...! Idę dalej.
Po chwili schodzę z torów i kieruję się w stronę kościoła św. Filipa Neri. Dziwne, przy zejściu z torów jest stacja, a tu nie ma tabliczki. Trudno, może ktoś złośliwy ukradł. Niestety, chłopaki mnie nie dogoniły. Zrezygnowały przed samym końcem? Szkoda. Ja zmęczony tuptam, pamiętając tylko, by po zejściu z torów skręcić w lewo w kierunku centrum, a potem w prawo w stronę kościoła. Aż tu nagle coś mi się nie zgadza. Zamiast przy cmentarzu ląduję na rondzie na Popiełuszki. No tak, pomyliłem drogę! Po 40 kilometrach to w zasadzie fajnie - i sumienie czyste, i dodatkowy kilometr w kieszeni. Same zyski! Po dojściu do kościoła sprawdzam czas - od zejścia z torów minęła godzina. Czyli moja prędkość z początkowych 6-6,5 km/h „wyewoluowała” do 3 km/h. W kościele otwieram rozważania - stacja XIII, Pan Jezus zdjęty z krzyża. Oj, to, to!!! Właśnie tak się czuję! I pewnie nie tylko ja! Na szczęście z Filipa do Katarzyny to już z górki. Dochodząc do kościoła, przy rynku mijam panią z Caritasu, która zaprasza po zakończeniu EDK na ciasto do salki parafialnej. W świątyni ostatnia stacja, ostatnie modlitwy i rozważania. I gratulacje od pary, która przychodzi po mnie (sic!). Ja z kolei informuję ją, gdzie czeka na nas poczęstunek. W salce rozmawiam z dyżurującymi dziewczynami i rozbawiam stwierdzeniem, jak się poświęciłem przychodząc tutaj - wszak nadłożyłem drogi do domu o całe 200 metrów! Po chwili przychodzi wspomniana para. Przez kwadrans dzielimy się wrażeniami z Drogi i do domu.
Czy warto było? No pewnie! Nie tak często mamy okazję na 11 godzin odciąć się od codzienności, a w ciemności w zasadzie od całego świata. I być tylko z sobą sam na sam. Nie, nie tylko z sobą - z Nim. Wprawdzie na razie nasze pogaduchy wypadają trochę nieporadnie, ale szybko się uczę - za rok będzie lepiej.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie