Reklama

Ania i Piotr Burlińscy - weterynarze z Bytowa

14/08/2020 17:21

Często wracam do książek Jamesa Herriota z cyklu „Wszystkie stworzenia małe i duże”. Mają w sobie niesamowity klimat, z humorem opowiadają o pracy weterynarzy w górach Yorkshire, w Anglii na początku XX w. Gdy odwiedziłam gabinet weterynaryjny Ani i Piotra Burlińskich w Bytowie, miałam wrażenie, że coś mi to przypomina.

To nieduży jednorodzinny domek w Bytowie, tonący w zieleni i kwiatach, z którego okien widać las. Przy ścianie ławka, nad drzwiami napis „Gabinet weterynaryjny”. Malutka, przytulna poczekalnia, dalej większe pomieszczenie, gdzie chorym zwierzętom udziela się pomocy. Ania i Piotr w skupieniu zajmują się pacjentem - dużym brązowym psem. Spokój lekarzy udziela się czworonogowi i jego właścicielowi. Gdy kończą, siadamy na ławce przed domem. Przy pysznej zielonej herbacie, słuchając opowieści o dużych i małych stworzeniach, czuję się jak w świecie Jamesa Herriota.

ZACZĘŁO SIĘ OD MAGII Z KONIEM

Ona z Gdańska, on z Bytowa. Poznali się w Olsztynie na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim. Ania była wtedy na III roku weterynarii, Piotr robił doktorat z fizjologii zwierząt. Połączyła ich wspólna pasja - konie. - Od kiedy pamiętam, chciałam studiować medycynę. Mieszkałam nawet tuż przy gdańskiej Akademii Medycznej, więc miałabym blisko na uczelnię. Rok przed maturą pojechałam do Stężycy. Pan Jerzy, który prowadził tam stajnię, miał ok. 10 koni, w tym jednego chorego. Poprosił mnie o pomoc. Dał mi kartkę z modlitwą do odmawiania, zioła zebrane 15 sierpnia i swoją koszulę. Miałam nią przecierać konia w prawo i w lewo, odmawiając jednocześnie modlitwę. Ileś razy. No i ja te czary bardzo rzetelnie odprawiłam. A następnego dnia koń był zdrowy! - mówi Ania. - Właściciel zaczął opowiadać wszystkim, że to ja wyleczyłam zwierzę. W końcu sama w to uwierzyłam. Wtedy postanowiłam, że nie będę leczyć ludzi tylko konie. Poczułam, że to moje powołanie. Chciałam wyjść za rolnika, mieszkać na wsi, w wielopokoleniowej rodzinie, hodować konie i leczyć je. No i prawie mi się udało! Co prawda Piotr nie jest rolnikiem, ale wykształcenie rolnicze ma. Mieszkamy w cudownym miejscu, pod lasem, choć to Piotr, a nie ja, leczy konie - śmieje się Ania.

Gabinet prowadzą w domu. Oczywiście bywa, że Piotr jeździ do pracy, wtedy gdy ma wezwanie do konia czy krowy. Nim jednak ruszyli z gabinetem, czekała ich długa droga. Ania po studiach przez kilka lat pracowała w Powiatowym Inspektoracie Weterynarii w Bytowie z siedzibą w Miastku. Piotr obronił doktorat i po nim wziął się do remontu rodzinnego domu. Przygotowanie mieszkania, wydzielenie miejsca na gabinet, poczekalnię i salę zabiegową trochę trwały. Dziś uważają, że mieszkanie obok gabinetu ma swoje dobre i złe strony. - Jakiś czas temu o godz. 3.00 robiliśmy cesarskie cięcie suczki. Właścicielka chwilę po telefonie była już pod drzwiami. Ledwo zdążyliśmy się przygotować. A to był już ostatni moment, by uratować suczkę. Takich nagłych sytuacji zdarza się wiele. Dlatego zawsze mam wyrzuty sumienia, gdy chcemy razem gdzieś na dłużej wyjechać. Co prawda, w takich wypadkach przekazujemy naszych pacjentów kolegom, ale i tak przy każdej dłuższej nieobecności czuję niepokój - mówi Ania.

DOKTOR, LEKARZ I GROOMER

Pracując w inspektoracie, Ani brakowało bezpośredniego kontaktu ze zwierzętami. Jakiś czas popołudniami pomagała koledze w prowadzeniu gabinetu w Miastku, ale to wszystko było dla niej za mało. W końcu zdecydowała się zrezygnować z pracy w inspekcji. Nie wiedziała jednak, czy pomysł wspólnego prowadzenia lecznicy wypali i aby nie zostać z niczym, skończyła specjalistyczny kurs na groomera, czyli fryzjera zwierząt. Jak się szybko okazało, miała co robić.

- Mimo że lubię strzyc psy, moja prawdziwa pasja to leczenie, diagnozowanie, operacje. Wtedy czuję, że naprawdę robię dla zwierząt coś dobrego, że im pomagam, przedłużam życie, przynoszę ulgę w cierpieniu. Oboje z mężem jesteśmy w trakcie studiów specjalizacyjnych. Piotr ma doktorat, jest w trakcie specjalizacji z chorób koni, a ja z chorób psów i kotów. Można śmiało powiedzieć, że teraz u nas przyjmuje doktor, lekarz i... groomer. I że leczymy stworzenia zarówno duże, jak i małe - mówi Ania. Ale znają granice swoich możliwości. Zdarzają się pacjenci, którym nie są w stanie pomóc. Choćby z powodu braku odpowiedniego sprzętu np. do mikrochirurgii czy chirurgii oka. Odsyłają wówczas do kolegów po fachu. Najczęściej do Trójmiasta, gdzie znajdują się specjalistyczne kliniki okulistyczne, wyposażone w precyzyjny sprzęt i odpowiednie doświadczenie oraz przychodnie dla malutkich zwierząt i zwierząt egzotycznych. Niedawno zrobiono tam udaną operację usunięcia nowotworu nerki u chomika z zastosowaniem tytanowego klipsa.

JAK DOKTOR HOUSE

Wspólny gabinet to nie tylko pomoc przy zabiegach, ale też konsultacje w trudniejszych przypadkach. Nazywają je burzą mózgów. Często wspólnie zastanawiają się nad diagnozą i sposobem leczenia. Co dwie głowy to nie jedna. - Zwierzę nie powie, co je boli i jak się czuje. Nie zawsze można dokładnie określić, co mu dolega. Gdy możemy zrobić usg albo rtg i widać zmiany wewnętrzne, złamania czy uszkodzenia narządów, to sprawa jest jasna. Jednak gdy mamy objawy neurologiczne, to nie wiemy, czy to zatrucie, czy choroba odkleszczowa, udar, czy jakaś inna z tysiąca różnych możliwości. Często przypomina to pracę detektywa - mówi Ania. Ok. 2 tygodni temu trafił do nich pies. Miał drgawki, które szybko przechodziły w paraliż. - Kiedy go zobaczyliśmy, zwątpiliśmy. Szybka konsultacja. Podaliśmy kroplówki i leki. Zasnął. Mógł u nas zostać na obserwacji, ale właścicielka zabrała go do domu. Rano zadzwoniła, że... pies chodzi! Nie wierzyliśmy własnym uszom. Przyszła go pokazać i podziękować. W sumie to była też w dużej mierze jej zasługa, bo przywiozła czworonoga przy pierwszych objawach. Podejrzewaliśmy, że to udar. W takim wypadku, tak jak u ludzi, konieczna jest natychmiastowa pomoc - dodaje Ania.

Ciekawa jest też historia jałówki, która urodziła się bez odbytu. Zaraz po porodzie właściciel zauważył, że z cielakiem coś jest nie tak. Natychmiast zadzwonił do Ani i Piotra, chciał go ratować. - Podjęliśmy się operacji, ale poradziłem, by się trochę wstrzymać i poobserwować, jak zwierzę będzie się zachowywać, czy nie ma innych wewnętrznych zmian. Poczekaliśmy, aż wstanie na nogi i zacznie pić mleko. To po to, aby uniknąć sytuacji, że zrobimy superoperację, a cielak i tak padnie, na co innego, bo np. nie będzie miał żołądka. Ale z tym narządem wszystko było w porządku i następnego dnia położyliśmy jałówkę na stół. I zaczęło się poszukiwanie jelita grubego. Czas mijał, a my nie mogliśmy go znaleźć. Mało brakowało, a poddalibyśmy się. Po godzinie szukania Ania przerwała operację i poszła powiedzieć właścicielom, ze chyba nie damy rady, ale w tym momencie znalazłem! Czułem się, jakbym trafił na worek złota! Śluzówka odbytu kończyła się przy kręgosłupie. Potem drugą godzinę razem wyprowadzaliśmy i wyszywaliśmy to jelito. Jałówka wyszła z tego i jak mówią właściciele jest najweselszym cielakiem w stadzie. Widać po nim wielką radość życia - mówi Piotr.

Potem jest kolejna opowieść. - Często prosimy właścicieli naszych pacjentów, by dali nam znać, choćby SMS-em, jak się zwierzę czuje. Szczególnie w trudniejszych przypadkach. Tak też było z kotką, która nie chciała jeść. Tym razem nie doczekałam się informacji. Pomyślałam, trudno, nikt nie ma obowiązku informowania nas, to tylko dobra wola właściciela. Pani i tak miała zjawić się na kontroli. Przyszła, zaśmiewając się, bo okazało się, że tego SMS-a wysłała, ale źle wpisała numer. Napisała, pewna, że do nas: „Kot je, ale mało”. Na to dostała odpowiedź: „A mój je dużo, ale się tym nie chwalę”. Długo się jeszcze z tego śmialiśmy - opowiada Ania.

DZICY PACJENCI

Zdarza się, że do ich gabinetu trafiają dzikie zwierzęta. Większość to potrącone sarny, daniele, a raz trafił się nawet wilk. Drapieżnika uderzył samochód w okolicach Wielkiego Klincza (pow. kościerski) jesienią ub.r. w niedzielę, po godz. 22.00. Przypadkowy świadek zdarzenia zadzwonił na 112. Policja przybyła na miejsce szybko, ale nie mogli się dodzwonić do żadnego weterynarza w okolicy, aż w końcu trafili do Piotra. Ten pojechał i zabrał ranne zwierzę do Bytowa. Wilk, któremu dali na imię Klincz, kości miał całe. Był tylko solidnie potłuczony. Jednak podczas dokładniejszego badania okazało się, że oprócz urazu po wypadku, miał jeszcze chorobę odkleszczową - anaplazmozę. Przez parę dni przebywał w ich lecznicy. Został podleczony, wzmocniony kroplówkami, po czym zabrało go Stowarzyszenie dla Natury „WILK”. U nich też jeszcze jakiś czas dostawał kroplówki. Gdy już na tyle się wzmocnił, że można go było przywrócić naturze, zaopatrzonego w obrożę z lokalizatorem, wypuszczono w jego rewirze. Przez ok. pół roku odczytywano miejsce jego pobytu. Niestety pod koniec lutego tego roku sygnał z obroży zanikł. Istnieje przypuszczenie, ze został skłusowany, a obroża zniszczona.

Wilk spotkanie z pojazdem mechanicznym przypłacił tylko potłuczeniem. Natomiast sarny, w większości wypadków, są mocno połamane. Poza tym trafiają pod opiekę weterynarza zwykle tak przerażone, że umierają nie tyle wskutek doznanych obrażeń, lecz na serce, które nie wytrzymuje stresu. Co roku do Burlińskich trafia kilka takich zwierząt. - Jeżeli to młode, mają jakąś szansę na przeżycie. Podleczone trafiają do ośrodka tymczasowego dla dzikich zwierząt, skąd po rehabilitacji wracają na wolność. Z dorosłymi sarnami jest taki problem, że bardzo się boją. Nie pomaga nawet spokojny, odizolowany kąt z gałęziami z lasu. A najczęściej są tak połamane, że nie pozostaje nic innego, jak skrócić ich cierpienia. Natomiast dziki zwykle giną na miejscu albo ranne uciekają do lasu. Gdy jeszcze pracowałam w inspekcji, przyszedł pewien człowiek z mięsem do zbadania. Okazało się, że było zarażone włośnicą. Pytany, gdzie strzelił tego dzika, zmieszał się mocno. Wyciągnęliśmy w końcu z niego, że wcale go nie strzelił, że nawet nie jest myśliwym. Martwego dzika znalazł przy szosie i zabrał, aby go zjeść. Całe szczęście, że przyszedł zbadać mięso, bo całą rodzinę naraziłby na niebezpieczeństwo. Karą dla niego było, że musiał ponieść niemałe koszty utylizacji dzika. Jak widać, nie opłaca się zabierać martwej zwierzyny. Tym bardziej że w sklepach prowadzonych przy niektórych nadleśnictwach można w każdej chwili kupić dziczyznę. Zdrową, przebadaną, świeżą - mówi Ania.

WIOSNA - CZAS ŻMIJ I KOTÓW

- Mój mąż mówi, że na świecie są trzy jadowite stworzenia. Na trzecim miejscu wymienia się żmiję. Na drugim teściową. A na pierwszym kota. Dlaczego kota? Ponieważ na jego zębach, podobnie jak na tych żmii, znajdują się bakterie beztlenowe. Przez to pogryzienia przez kota goją się długo i boleśnie. Moja znajoma miała taką przygodę. Dobrze przygotowana, ubrana w grube robocze rękawice złapała dziką kotkę, aby dać ją do sterylizacji. Ta tak się broniła, że przegryzła rękawice i mocno pokaleczyła jej stawy. Znajoma była tak zdesperowana, że kotki nie puściła, choć krew się lała. Zwierzę zostało wysterylizowane, ale ręka tej pani goiła się bardzo długo. Skończyło się wizytą u lekarza, który zapisał antybiotyk i zastrzyki na tężec. To było dawno. Teraz takie poświęcenie nie jest konieczne - mówi Ania. Gabinet Burlińskich ma umowę z gminami Bytów i Czarna Dąbrówka na sterylizację bezdomnych kotów. Trzeba tylko zgłosić do gminy taką potrzebę. Dostaje się specjalną pułapkę do wyłapywania wolno żyjących kotów. Te zwierzęta są bardzo pożyteczne, wyłapują myszy i szczury, jednak ich liczba powinna być regulowana. Stąd takie udogodnienia ze strony gminy. - Usypianie ślepych miotów też jest jakimś wyjściem, jednak dla nas psychicznie nie do zrobienia - przyznaje Ania.

W Bytowie żyje sporo bezdomnych psów i kotów. Niestety, ludzie wciąż pozbywają się niechcianych zwierząt, najczęściej porzucając je w lesie. W skrajnych wypadkach przywiązują do drzewa i odjeżdżają. Weterynarze twierdzą, że gdyby wszystkie psy były oczipowane, problem bezdomnych czworonogów bardzo by się zmniejszył. Nikt nie mógłby bezkarnie wyrzucić go w lesie, gdyż zaraz zostałby znaleziony w bazie danych.

Tymczasem teraz, tj. na wiosnę, znów zaczęło się kąsanie psów przez żmije. Nie ma ich na szczęście wiele, ale w każdym przypadku konieczna jest pomoc lekarska. Ukąszenia zazwyczaj następują w okolicę pyska. I chociaż sam jad żmii psa nie zabije, to ten mocno puchnie i może się po prostu udusić.

PRACA PASJĄ

Mówi się, że gdy ktoś robi to, co lubi, nie przepracuje ani godziny. Ania i Piotr dobrali się pod tym względem jak w korcu maku. Dla nich leczenie zwierząt to życiowa pasja. Ktoś inny, mając wolne środki, kupiłby sobie modny samochód, drogi sprzęt audio czy pojechał  do egzotycznych krajów. Ani i Piotrowi największą radość daje wyposażanie gabinetu w coraz lepszy sprzęt diagnostyczny. Mówią, że niekoniecznie muszą być na plusie. Najważniejsze jest szybkie i dokładne postawienie diagnozy, by od razu pomóc zwierzęciu. Najpierw nabyli usg. Niedawno aparat rentgenowski. Długo zastanawiali się nad tym, czy wybrać wersję tańszą czy droższą. Droższa wygrała, gdyż zdjęcia pokazują się natychmiast po zrobieniu na komputerze. Poza tym to urządzenie przenośne, można nim zrobić także rtg dużego zwierzęcia. Od razu się przydało. Pomogło w składaniu żuchwy u konia w Dziemianach. - Dzięki temu aparatowi stały się też możliwe zespolenia złamanych kości metalem. Pierwsze tego typu zabiegi zrobiliśmy w zasadzie przymuszeni przez ludzi, którzy nie chcieli nigdzie jechać, wierzyli w nas, ufali. Okazało się, że nie taki diabeł straszny. Poskładane w ten sposób łapy goiły się dobrze, a my mieliśmy wielką satysfakcję - mówi Ania.

- Teraz, gdy odsyłamy pacjenta do trójmiejskich klinik, to jednocześnie przekazujemy przez internet diagnozę wraz ze zdjęciami i wynikami usg. Zanim pacjent do kliniki dotrze, już na miejscu są wszystkie wyniki. Lekarze wiedzą, co robić, i mogą się odpowiednio przygotować. To bardzo skraca czas cierpienia zwierzęcia. Poza tym to, że w Bytowie mamy możliwość robienia zdjęć rtg, jest korzystne dla wszystkich. Zarówno dla właścicieli zwierząt, którzy nie muszą już jeździć do Słupska, Gdańska czy Kościerzyny, jak i dla innych bytowskich weterynarzy, którzy mogą podesłać do nas zwierzę w tym celu - wtrąca Piotr.

Kolejnym marzeniem pary weterynarzy jest wyposażenie gabinetu w urządzenie do narkozy wziewnej. Jak tłumaczą, zmniejsza ryzyko podczas operacji. Często zdarza się, że zwierzę ma duszności albo niewydolne serce i ryzyko operacji przy narkozie tradycyjnej jest duże. I nie wiadomo, czy podejmować się zabiegu, którego może nie przeżyć. To bardzo trudne decyzje. W takim wypadku narkoza wziewna okazuje się bezpieczniejsza. Po zdjęciu maseczki zwierzę zaraz się budzi i wraca do świadomości. Można też w razie potrzeby podać przez maseczkę tlen i wzmocnić natlenienie. Poza tym istnieje wiele ras psów z krótkimi pyskami. One bardzo często cierpią na duszności, bo tak są zbudowane. Dla nich taka narkoza jest idealna.

- Najtrudniejszy moment dla lekarza weterynarii przychodzi, gdy zwierzę podczas operacji mu odchodzi... A najpiękniejszy? Gdy przychodzą szczeniaczki na szczepienie i badanie. One są takie ufne, cieszą się, tulą, liżą... Mogłabym godzinami przytulać zwierzęta. Nieważne, czy to pies, czy kot, czy koń, czy cielak. Cieszę się, że mam taką pracę. Pracę, której nie zmieniłaby na żadną inną. Nasze dzieci, praktycznie wychowane ze zwierzętami, też je kochają. Może w przyszłości któreś z nich pójdzie w nasze ślady? - kończy nasze spotkanie Ania.

Maya Gielniak

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Reklama

Wideo kurierbytowski.com.pl




Reklama
Wróć do