
„Kilka minut przed piątą rano...” Tak rozpoczyna się opis przygód reportera Teodora Kolta, który mieszka na gdańskim Przymorzu. Na księgarskich półkach właśnie ukazał się kryminał o pewnym cwaniackim dziennikarzu. Rozmawiamy z jego autorem – Michałem Wagnerem, który pochodzi z Bytowa.
Kurier Bytowski: Urodził się pan w Bytowie, wychował, uczył…
Michał Wagner: Przez 14 lat mieszkałem niemal przy rynku. To było bardzo dobre miejsce do życia. Blisko szkoła, sklepy, no i zamek – tajemniczy i owiany legendami. Wymyślaliśmy sobie różne historie o tym, co w jego murach i co pod nimi. Pamiętam, jak paliła się jedna z wież. Przyglądaliśmy się temu z balkonu. To były nasze miejsca. Wychodziliśmy na cały dzień na dwór z chłopakami z bloków i zdzieraliśmy kolana, wspinając się na skarpy fosy. Miłe wspomnienia. Potem wyprowadzka na Rzepnicę. Zupełna zmiana otoczenia. Stamtąd blisko do jezior, do lasu, do kolejowego nasypu. Bieganie, rower, natura na wyciągnięcie ręki.
A wspomnienia szkolne?
Gimnazjum, jedynka – to bardzo dobry czas. Z jedną z nauczycielek odpaliliśmy wtedy kółko dziennikarskie. Była gazetka szkolna, strona internetowa, współpraca z bytowską telewizją, odwiedziny w „Kurierze Bytowskim”. Pisałem jakieś teksty.
W pańskim bytowskim życiu były nie tylko szkoła i podwórko.
Rodzice dawali mi i mojemu bratu swobodę, żeby odkrywać siebie i swoje pasje, próbować różnych rzeczy. Kiedy mi się podobało, próbowałem dłużej. Jeżeli nie, odpuszczałem. W dzieciństwie – ognisko muzyczne w Bytowskim Centrum Kultury. pan Lewandowski i pan Stec – spece od muzyki. W liceum epizod z perkusją… I to było też bardzo fajne. Poszedłbym w to dalej, gdyby nie problem z instrumentem, którego nie było.
Wróćmy do szkoły. Pisarzowi trzeba zadać pytanie: jak szła mu nauka z językiem polskim?
Bezproblemowo. Trafiłem na dobre polonistki. W podstawówce były to panie: Rolbiecka, Orłowska i Kuzio, w gimnazjum pani Kaszczuk, a w liceum nastąpił powrót do pani Orłowskiej. Wszystkim coś zawdzięczam i wszystkie wspominam z sympatią. Ściskam!
Jednak polskiego pan nie wybrał po ogólniaku. Zgodnie z rodzinną, matematyczną tradycją, poszedł pan na kierunek ścisły…
Nie mogło być inaczej. Matematykę od zawsze miałem we krwi. Radziłem sobie dobrze i z niej, i z polskiego. Wolałem jednak przedmioty ścisłe. Studia wybrałem kierując się rozumem – Politechnika Gdańska, inżynieria środowiska.
Na studiach miał pan kontakt z pisaniem, z literaturą?
Jako czytelnik – oczywiście, ale sam nie tworzyłem. Studia na to nie pozwalały. Skupiałem się na tym, żeby je skończyć w terminie. Bez tyłów. Walczyłem o stypendium. Jeszcze w trakcie nauki poszedłem na staż do jednej z gdańskich firm, zgodnie z moim zawodem. Tam zaproponowano mi etat. Odmówiłem, ale tydzień po skończeniu studiów wróciłem do niej.
I tak został pan w Gdańsku na stałe, choć często do Bytowa zagląda. Dziś pracuje pan w wyuczonym zawodzie.
Zgadza się. W firmie zajmuję się nadzorowaniem procesu inwestycyjnego dla zadań w branży sanitarnej. Tworzenie koncepcji, nadzorowanie procesu projektowego, zdobywanie decyzji administracyjnych, a potem nadzór nad realizacją prac oraz ich odbiór. Robota wymagająca zaangażowania. Czasem brudna.
Z pisaniem, tzn. z pisaniem literatury, nie ma to nic wspólnego. Poza pracą dużo pan wtedy podróżował. Widać to na pańskim blogu wagnerd.pl. Podróże to pana hobby?
Nie nazywałby ich hobby, to naturalna część życia. Od najmłodszych lat rodzice zabierali mnie i mojego brata na wycieczki po Polsce. Zjeździliśmy kraj wzdłuż i wszerz. Potem zaczęli nas zabierać dalej. Później pojawił się apetyt na więcej i wyjazdy na własną rękę. Chiny, Tajlandia, Peru, Kostaryka. Wiele nieoczywistych kierunków. Gdy tylko czas na to pozwala, jeżdżę w grupie, czasem z przyjaciółmi, czasem z rodziną. Wybieramy miejsca wyjątkowe, spoza szlaku. Te turystyczne, szeroko reklamowane, omijamy. Otwieramy się na kulturę, ludzi, smaki, przyrodę, dzikość…
Blog, na którym oprócz podróży zamieszcza pan różne relacje, np. z udziału w telewizyjnym programie „Jaka to melodia”, to pierwsza literacka próba?
„Jaka to melodia” to przyjemny epizod. Byłem przekonany, że wygram. (śmiech) A blog powstał około 2018 r. Pojawiły się komentarze, że jest lekko pisany, że przyjemnie się czyta. Choć od roku nieaktualizowany.
Dlaczego?
Kwestia priorytetów – zacząłem prace nad książką. Wracając do bloga i sygnałów od czytelników. To wtedy pojawiła się myśl, by zrobić z pisania coś więcej. A potem kolejna myśl, że o pisaniu nie mam zielonego pojęcia. Wtedy zacząłem się zastanawiać, jak się pisze książkę.
Czyżby chciał pan porzucić swój inżynierski zawód?
Rzeczywistość nie jest aż tak kolorowa. Trudno jest utrzymać się wyłącznie z pisania. Wiedziałem, że, przynajmniej na razie, będzie to dodatkowym zajęciem. Zacząłem przeglądać internet w poszukiwaniu kursów pisarskich. W Polsce ta gałąź edukacji, tj. kreatywne pisanie, raczkuje. W Stanach Zjednoczonych istnieją całe kierunki studiów, które uczą wyłącznie tego fachu. W 2020 roku trafiłem do „Maszyny do pisania” – szkoły założonej przez Katarzynę Bondę. W Oliwie rozpoczynał się akurat kurs stacjonarny, prowadzony przez Małgosię Wardę, pisarkę z Gdyni. Stresowałem się, nie wiedziałem, czy to dla mnie. Ostatecznie się zdecydowałem. Kurs trwał miesiąc. To był pierwszy moment, kiedy musiałem zaprezentować przed grupą fragmenty mojej prozy. Otworzyć się. To bardzo trudne, ale bez tego doświadczenia nie poszedłbym o krok dalej...
To znaczy?
Kurs zasiał we mnie ziarno. Ale miesiąc nauki to za mało, to ledwie liźnięcie tematu. I wtedy przyszła pandemia. Skończyliśmy kurs w lutym, a miesiąc później... Pojawiły się czas i przestrzeń. Spacerowałem wieczorami po Gdańsku i słuchałem podcastów Ewy Madeyskiej, pisarki nominowanej do nagrody Nike. Ewa brawurowo opowiadała o warsztacie pisarskim. O tym, jak pisać wystarczająco dobrą prozę. Opowiadała aż za dobrze i bezinteresownie. W internecie natknąłem się na informację, że jest kierowniczką Studium Kreatywnego Pisania na Colegium Civitas w Warszawie. W dodatku okazało się, że najbliższy semestr będzie prowadzony w sposób zdalny, a same studia miały bogaty program: scenariopisarstwo, dramat, redakcja, korekta. Do tego prowadzący to ludzie pracujący w zawodzie: pisarze, scenarzyści, redaktorzy. Podjąłem decyzję i rozpocząłem naukę pod okiem naprawdę fantastycznych ludzi.
Studia podyplomowe dobiegły końca w 2021 r., a po nich…
Myśl, że jeżeli teraz nie zacznę pisać książki, to nigdy jej nie napiszę. Nie będzie lepszego momentu. Zawsze znajdą się wymówki, by tego nie robić. Bo zmęczenie, bo rodzina, bo przyjaciele, bo praca, bo cokolwiek... Wiedziałem, że muszę wygospodarować czas na pisanie.
Poza determinacją do powstania powieści trzeba też pomysłu na temat, klimat, postaci.
Jeszcze podczas kursu pisaliśmy wprawki – krótkie opowiadania, takie na 20 tys. znaków ze spacjami. Jedno z nich wysłałem na ogólnopolski konkurs organizowany przez imprint wydawnictwa Zielona Sowa. Co zaskakujące, znalazłem się w gronie laureatów. Wydawnictwo przejęło prawa do opowiadania. To był taki quasi-kryminał noir.
Lubi pan ten gatunek?
Pamiętam dreszczyk emocji podczas lektury „I nie było już nikogo” Agathy Christie. To był pierwszy kryminał, jaki przeczytałem. Mocno zapadł mi w pamięć. Teraz Agatha to moja koleżanka z jednego wydawnictwa. Codziennie coś czytam. Nie zawsze powieści, często reportaże, książki o nauce, podróżach, matematyce, sztuce. Mam tak, że nie ufam danemu autorowi na tyle, by zawsze do niego wracać. Raczej szukam tego, co mnie ciekawi, co ma intrygujący opis, czasem skusi mnie sama okładka. Daję też szansę debiutantom. Zazwyczaj sięgam po książki papierowe, po e-booki w trakcie podróży i po audiobooki w drodze. Kilka miesięcznie.
Gatunek już pan wybrał. A co z resztą, z postaciami, miejscem? Skąd wybór Gdańska, zwłaszcza Przymorza, na którym dzieje się większość akcji w „Mów mi Kolt”.
W Gdańsku mieszkam od lat, więc naturalnym było, że to tu rozegra się akcja powieści. Starałem się uchwycić miejsca nieoczywiste, intrygujące, czasem tajemnicze i abstrakcyjne, uciekając od typowych widoków znanych z pocztówek. Bohaterem mojej książki stało się Przymorze. Ze swoimi falowcami, z chmarą czteropiętrowych bloków i Parkiem Reagana. Z widokiem na morze. Oddałem mu głos.
A postaci? Są na kimś wzorowane?
Główni bohaterowie książki powstali w kontrze do plejady wyeksploatowanych archetypicznych kukieł. Przed rozpoczęciem prac nad powieścią stworzyłem listę powtarzalnych cech, charakteryzujących śledczego z polskiej powieści kryminalnej: mroczna przeszłość, śmierć bliskiej osoby, stany depresyjne, alkoholizm i sprawa z przeszłości, która ma pomóc uporać się z aktualnymi problemami. Od razu pojawiło się pytanie: czy można inaczej? A potem kolejne: czy w ogóle wolno inaczej? Zaryzykowałem.
Skąd te odniesienia i do Barei, i Bonda, i wielu innych?
Współczesne kryminały skręciły mocno w stronę patosu i powagi. Bond jest tu dobrym przykładem (choć nie jest kryminałem) – najnowsza część jest zwyczajnie smutna. Brakuje mi w filmach szaleństwa, takiego jakie spotkać można było w amerykańskich komediach z lat osiemdziesiątych. Kiedyś bardziej luzowano portki. Pomyślałem, że skoro rynek nie dostarcza mi rozrywki, jakiej oczekuję, to ja dostarczę ją rynkowi. Bo już wiem jak.
Jak wyglądało samo pisanie?
Trwało prawie rok, z drobnymi przerwami na wyjazdy.
No ale przecież praca w firmie, życie? Czasu za dużo pan nie miał...
Pisze się kosztem. Po prostu. Bywały dni lepsze i gorsze. Ale nawet kiedy nie pisałem, historia Kolta cały czas kotłowała się w mojej głowie. Wstawałem o godz. 5:50. Potem od godz. 7:00 do 15:00 praca, o godz. 16:00 wracałem do domu, robiłem wszystko, co należało zrobić, i od godz. 17:00 do 19:00 pisałem. Moje maksimum to 5 tys. znaków ze spacjami dziennie. Prosiłem przyjaciół o wyrozumiałość. Tłumaczyłem, że odmawiam nie dlatego, że mi się nie chce, ale dlatego, że pracuję. Towarzyszyła mi ciągła niepewność, czy w ogóle ktoś będzie chciał moją książkę przeczytać, ale jednocześnie miałem jasno sprecyzowany cel – skończyć powieść i ją wydać.
W weekendy też było pisanie?
Oczywiście. I to dłużej niż w normalny dzień. Nie można było odpuścić.
Odprężał się pan jakoś, może sport?
Czasem bieganie, czasem basen. Bieganie rozbijało mi dzień, więc musiałem decydować: albo ono, albo pisanie.
Czy z kimś konsultował pan to, co pisał?
Na studiach poznałem ludzi, którzy również pisali. Wspieraliśmy się, czytaliśmy własne teksty i dawaliśmy sobie uwagi. Wąskie grono, ludzie z całej Polski. Co ironiczne, właśnie te osoby najbardziej wspierały mnie w procesie twórczym, a de facto nigdy nie spotkałem ich na żywo, choć znamy się od 3 lat i blisko ze sobą współpracujemy.
W końcu powieść była gotowa.
Zgodnie z pewną zasadą – odłożyłem ją na miesiąc. Aby nabrać dystansu i ochłonąć. Tekst był gotowy w grudniu ubiegłego roku. W styczniu do niego wróciłem, dałem do przeczytania osobom, o których wcześniej wspomniałem, sam przeczytałem. Naniosłem poprawki i zacząłem przygotowywać propozycję wydawniczą. Mierzyłem wysoko, bo jak spadać, to z dobrego konia. Gdyby nie wyszło z dużymi graczami, zawsze mogłem zwrócić się do mniejszych wydawnictw. Ostatecznie wysłałem do kilku największych w kraju. Wiedziałem, że muszę się uzbroić w cierpliwość. Nie wiedziałem, czy przyjdzie jakakolwiek odpowiedź.
Długo pan jednak nie czekał. Nie minęło nawet pół roku, a Kolt trafił na księgarskie półki, jest też dostępny w sprzedaży internetowej.
To prawda. Dość szybko, bo po miesiącu, odezwało się jedno, potem drugie wydawnictwo. Napisałem kryminał na lato, więc trzeba go było wydać teraz, w lipcu, albo dopiero za rok. Spotkałem się on-line z przedstawicielkami Wydawnictwa Dolnośląskiego. Rozmowy przebiegły pomyślnie. Wydawnictwo szukało partnera do kolejnych projektów. Kiedy się okazało, że nadajemy na tych samych falach, podpisaliśmy umowę.
Podczas redakcji wydawniczej coś zmieniono, np. tytuł?
Wiele rzeczy uległo zmianie, ale na tym właśnie polega proces wydawniczy. Pierwotny tytuł był inny. Wraz z wydawnictwem postawiliśmy na frazę „Mów mi Kolt”, bo jest krótka, konkretna i wyraża stosunek Kolta do konwenansów. Brałem też udział w procesie wyboru okładki. Generalnie ufam wydawnictwu – tam pracują fachowcy, którzy wiedzą, co robią i czego chce rynek.
Tytuł nawiązuje do Bonda.
Nie do końca. Może budzić skojarzenia, ale nie taka była moja intencja. Na pewno nie jest też żadnym dosłownym cytatem.
Książka to kryminał z przymrużeniem oka. „Mów mi Kolt” znalazło się w setce najlepiej sprzedawanych kryminalnych pozycji w Empiku. Dochodzą do pana jakieś opinie?
Od premiery minęły dopiero dwa dni, więc czekam. Dostaję wiadomości i zdjęcia osób, które już nabyły powieść. Chętnie wchodzę w interakcję z czytelnikami. Cieszę się tym, że książka wyróżnia się lekkością, komiksowością. Miało być słońce, lato. Zaryzykowałem, świadomy, że dostanę łatkę tego niepoważnego autora. Powiem szczerze, nie wierzę w to, że czytelnicy, wracając do domu zmęczeni po dniu pracy, chcą czytać historie krwawe, przytłaczające i trudne. Lekkość receptą na dobry nastrój. A topka Empiku? Nigdy nawet o niej nie marzyłem!
Czy myśli pan o kolejnej książce?
Kolt powróci. Najprawdopodobniej w przyszłym roku. Zaczynam prace nad drugą częścią. Z tym, że akcja przeniesie się do Sopotu do pewnego tajemniczego kasyna.
Powodzenia!
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!