
Bocznymi i polnymi drogami przemierzają pola i lasy, zwiedzają okoliczne atrakcje, jednocześnie sami budząc zaciekawienie. Brygida i Piotr Janiccy z Piły przejechali już blisko pół tysiąca kilometrów starym strażackim Żukiem z kajakiem na dachu.
W tym tygodniu wiekowy pojazd pojawił się w jednej z kwater agroturystycznych w gminie Studzienice. - Jedziemy własnym tempem. Nie lubimy zatłoczonych dróg, po których pędzą samochody. Chętniej wybieramy boczne gruntówki, z których lepiej możemy podziwiać krajobrazy - mówi Piotr Janicki, pasjonat starej motoryzacji. Kierowany przez niego Żuk tylko czasami zjeżdża na ruchliwe drogi krajowe i wojewódzkie. - Nie wyciąga zawrotnych prędkości, dlatego szybko za nami tworzy się sznurek pojazdów. Zjeżdżamy wtedy na pobocze, aby wszystkich przepuścić. Nam się nie spieszy, wolimy dokładniej przyjrzeć się tym pięknym i wyjątkowo czystym okolicom - opowiada właściciel wiekowego Żuka. Jest członkiem Automobilklubu ze Szczecina, ale Polskę zwiedza nie tylko przy okazji zlotów wozów pojazdów militarnych, jadąc swoim Gazem, ale również rowerem. Tym razem jednak przesiadł się na Żuka. - Pomysł kupienia tego auta chodził mi po głowie już od dawna. Uważam, że to przykład marnej kultury technicznej, jednak ważna część polskiej motoryzacji. Wyprodukowano 587 tys. sztuk tego pojazdu. Na początku wychodziły z silnikiem dolnozaworowym od Warszawy. Jego zawieszenie przez cały okres produkcji, od 1959 do 1998 r., praktycznie się nie zmieniło. Tego Żuka kupiłem na początku pandemii. Zamontowano w nim silnik benzynowy S21 polskiej konstrukcji. To przerobiona jednostka silnika dolnozaworowego z Warszawy M20 - opowiada P. Janicki.
Z zawodu jest mechanikiem. Interesuje się historią, w tym motoryzacyjną. - Naprawa tego pojazdu to czasami niemałe wyzwanie. Np. wymiana pompy paliwa grozi pokaleczeniem rąk, bo dojście do każdej śruby wiąże się z cudem. Aby wybrać się z żoną na tę wycieczkę, pięć dni wcześniej przygotowywałem Żuka, aby mnie nie zawiódł w drodze. A i tak pod Kartuzami pojawiły się problemy, bo w pewnej chwili silnik zaczął się dławić. Okazało się, że powodem był aparat zapłonowy. W tym samochodzie nie ma żadnej elektroniki. Zapłonem, tak jak w każdej starszej konstrukcji, w tym polskich motocyklach DKW, a później w WSK, steruje młoteczek i kowadełko obracające się na mimośrodzie i w odpowiednim momencie podaje iskrę. Okazało się, że młoteczek nieco się odsunął i samochód zaczął więcej palić. Trudno go jedna nazwać oszczędnym. Jego kształt jest mało opływowy, a do tego wieziemy na dachu kajak. To wszystko sprawia, że spalanie przekracza 20 l benzyny na każde 100 km. W czasach kryzysu paliwowego taka podróż sporu kosztuje. Na ostatnie tankowanie wydaliśmy prawie 1 tys. zł. Pasja musi kosztować - mówi i uśmiecha się P. Janicki. Żuk w ich rodzinie jest od dwóch lat. - Od dawna rozmawialiśmy o kupnie Żuka. Syn odziedziczył po mnie pasę do starych samochodów i motocykli. Był akurat w Nowej Zelandii, kiedy na jednym z portali motoryzacyjnych znalazł ogłoszenie o sprzedaży strażackiego Żuka. Zadzwonił do nas i powiedział, że 80 km od nas, w Szczecinku ktoś chce sprzedać wóz. Natychmiast pojechałem go zobaczyć. Poprzedni właściciel kupił go od straży pożarnej z Sulęcina na wschodniej granicy Polski. Nie udała się mu próba jego reanimacji, dlatego zdecydował się go zbyć. I tak staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami „Żuczka”. Można powiedzieć, że został znaleziony w Nowej Zelandii - żartuje P. Janicki.
Małżeństwo pokonało już ponad 400 km. Ostatnio zwiedziło m.in. Kartuzy i Bytów. - Myślę, że przed nami jeszcze ok. 400 km. Nie mamy planu wycieczki. Jedziemy na żywioł - śmieje się właściciel wyjątkowego Żuka.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!