
- Pochodzę z Wysokiej Zaborskiej. Do Zagonów przyjechałam w 1956 r. Wówczas gospodarstwa były pozajmowane przez Kaszubów z różnych stron - zaczyna swoją opowieść Zofia Las.
Pisaliśmy o pracy Stanisława Literskiego dotyczącej tych, którzy tworzyli społeczność Ziemi Bytowskiej po wojnie. Swoją historię opowiada Zofia Las, która do Zagonów przyjechała z Wysokiej Zaborskiej (pow. chojnicki). - Urodziłam się w 1933 r. Moi rodzice Marta i Marceli Gostomscy mieli gospodarstwo. Dziś nie pamiętam, ile mieliśmy ziemi, ale sporo, choć do tych największych gospodarzy nie należeliśmy. Posiadaliśmy jednak 2 konie, krowy, owce, a do tego drób. Pamiętam, że jako dziecko brałam pisklęta w kosz i zabierałam na nasze pole, by tam wypasać. Czasem się nam nudziło, więc razem z innymi dziećmi wypuszczaliśmy zwierzęta w owies, by się szybko najadły i nigdzie nie uciekły. Mieliśmy wtedy czas na zabawę. W domu się jednak nie przyznaliśmy do tego, bo byłby krzyk - opowiada Z. Las. Do szkoły do IV klasy chodziła do Przymuszewa. Z kolei do kl. V do Trzebunia. - Kilka razy na lekcje chodziliśmy do Windorpia. Tam uczyła nas nauczycielka, jej imienia nie pamiętam, ale na nazwisko miała Bałka - mówi Z. Las, dodając: - Dziś rodzice wożą dzieci do szkoły samochodami. Myśmy pieszo chodzili. Nawet gdy spadł śnieg. Nogi o drzewo uderzaliśmy, by otrzepać buty.
W czasie wojny była młodą dziewczynką, więc niewiele pamięta. - Przypominam sobie jednak, że na wóz załadowaliśmy worek chleba, a do tego kaszę i pierzyny i uciekliśmy. Jechaliśmy w stronę Brus. Zatrzymaliśmy się w jednym z gospodarstw na wybudowaniu. Za posiłek służyła nam zupa brzadowa, czyli z suszonych owoców. Ojciec stamtąd wracał na chwilę do gospodarstwa, by oporządzić zwierzęta, które tam zostały - opowiada Z. Las. Po czasie powrócili do Wysokiej Zaborskiej. Z. Las nie pamięta, by w okolicznych lasach ukrywali się partyzanci. Przebywali w nim jednak ci, którzy zbiegli z wojska lub przed nim uciekli. Do gospodarstwa Gostomskich jednak nie zaglądali. - Przychodzili tam, gdzie były starsze dziewczęta - mówi Z. Las.
Nieco więcej opowiada o nadejściu czerwonoarmistów. - Pierwszy Rusek, który się u nas pojawił, od razu zerwał i zabrał ojcu zegarek na łańcuszku. Obrączkę tak samo. Pojawili się też drugiego dnia. Wpadli do izby i wynieśli wszystko, co im wpadło w ręce. Podobnie z rzeczami, które mieliśmy wcześniej zakopane. Takich przedmiotów szukali za pomocą długich metalowych szpilek - mówi Z. Las. Po ich przejściu w gospodarstwie niewiele zostało. Zwłaszcza jeśli mowa o inwentarzu. Wszystkie świnie zabili i zabrali ze sobą, konie też. Pozostawili rodzinie jedną krowę.
Po wojnie, gdy miała 17 lat, została wcielona do Służby Polsce. Był to powszechny obowiązek wykonywania pracy okresowej. Objęta nim była młodzież w wieku od 16 do 21 lat. Osoby w wieku przedpoborowym służyły przez pół roku, starsi nie dłużej niż trwała zasadnicza służba wojskowa. - Zostałam wysłana na Górny Śląsk. O godz. 6.00 mieliśmy pobudkę. Do pracy wychodziliśmy godzinę później. Wracaliśmy o godz. 16.00. Wpierw pracowałam przy młóceniu, później zaś przy wykopkach. Zwolniono mnie po 3 miesiącach - wspomina Z. Las, dodając: - Pomiędzy pracą mieliśmy przerwę na posiłek. Dostaliśmy chleb i kawałek kiełbasy, a także kaszę z zasmażoną słoniną.
Z. Las wspomina wiejskie zabawy i okolicznościowe zwyczaje. - Na odpust wszyscy chodziliśmy do Wiela, ale nie tylko. Na święto Podwyższenia Krzyża Świętego wielu udawało się do Leśna - opowiada Z. Las. Ze zwyczajów w pamięci utkwiły jej również gwiżdże. - Kiedy grupa pojawiła się u nas w domu, przebrana za kozę osoba zauważyła wiadro z wodą. Tak się zakręciła, że wywróciła je i zalała podłogę. Do dziś to pamiętam - opowiada Z. Las. Przypomina sobie również zwyczaje pogrzebowe, a zwłaszcza puste noce. Modlitwy prowadził i śpiewał Meler z Leśna. - Ten miał głos! Jak zaśpiewał, to wszyscy od razu wiedzieli, kogo rodzina wzięła do różańca. Po nim modlitwy przejęli jego synowie - mówi Z. Las.
Jak wspomina, dawniej nawet w domach gospodarzy niewiele jedzono jajek czy masła. Wszystko szło na sprzedaż. - Sama także masło do Brus na rowerze wiozłam. Im bardziej żółte, tym szybciej schodziło. Raz, gdy takie przywiozłam, to z rąk mi kostkę wyrwano - opowiada Z. Las.
90-latka chętnie opowiada o obrazkach z życia dawnej społeczności w Wysokiej Zaborskiej. - Pamiętam, że płakałam, gdy urodził się brat. Wpierw musiałam bawić swoją siostrę, a teraz kolejne z rodzeństwa - uśmiecha się Z. Las. W pamięci utkwiły jej także niedziele. W ten dzień wszyscy udawali się do kościoła. - Rodzice bardzo pilnowali, byśmy żadnych prac nie wykonywali. Nawet guzika nie mogliśmy przyszyć, gdy się oberwał. Jedyny wyjątek stanowiły prace w polu polegające na zwiezieniu snopków. To jednak robiono wyłącznie, gdy zbliżała się burza - wspomina mieszkanka Zagonów. Wszyscy wybierali się także do lasu, by zbierać grzyby. - Suszono je, a później przyjeżdżał po nie Wyrowiński z Brus - opowiada 90-latka.
Doskonale pamięta, co jedzono w czasach swojej młodości. - Z ciast najczęściej pieczono drożdżówkę, ale to dwa razy w roku, na Wielkanoc i Boże Narodzenie. Jedną blachę świątecznego kucha zostawiano także na Nowy Rok. I tyle. Na moje przyjęcie pamiętam, że mama upiekła dwa bochenki chleba, ale z pszennej mąki. To było wszystko - mówi Z. Las.
Chleb pieczono raz w tygodniu. Nie wszyscy mieli u siebie piece do wypieku. - Piekły u nas trzy rodziny. Jeśli nie było pełnego pieca, to dokładali do naszych bochenków. Jeśli natomiast wypełniliśmy cały piec, to musieli sobie sami napalić - wyjaśnia Z. Las. W Wysokiej Zaborskiej swego czasu pojawił się problem z wodą. W studniach znajdowało się jej niewiele. - Wystarczyło do picia. Prać chodziliśmy w torfkulach.
Z. Las wspomina również, że po wiosce chodził rôjca, czyli swat. - Zaglądał do mojej ciotki. A później ona narzekała, że licho ją zeswatał - śmieje się 90-latka. Sama swojego męża znała jedynie z widzenia. - Andrzej służył w Skoszewie u Trzebiatowskich. W 1955 r. wraz ze swoim bratem i matką przyjechali do Zagonów, gdzie znaleźli dla siebie gospodarstwa, które opuścił wcześniejszy właściciel. Po roku napisał do mnie list, czy zgodziłabym się przyjechać do niego i zostać. Zgodziłam się. W 1956 r. wzięliśmy ślub. Nie mieliśmy praktycznie nic. Lasowie z domu przywieźli dwie krowy. Kupiliśmy trzy prosiaki, dostaliśmy trochę darmowych otrębów z Trzebielina. Rwałam pokrzywy i nimi je karmiłam. Po czasie z Nowych Hut kupiliśmy konia. I tak powoli wszystkiego się dorabialiśmy - opowiada Z. Las. W podobnej sytuacji byli nie tylko oni. Także pozostali mieszkańcy wsi powoli powiększali swój stan posiadania. Solidaryzowali się ze sobą, wzajemnie pomagali. - Z bardzo dobrej strony wspominam Pałubickiego z Zagonów. Pewnego dnia pojawił się u nas i wprost powiedział: „Wiesz co, Andrzejku, nie musiałem tutaj przychodzić. Widzę jednak, że nie masz nikogo do koszenia. Ja ci pomogę”. Nic za to nie wziął. Ale byli i tacy, którzy w niczym nie pomogli - mówi Z. Las, dodając: - Starano się nas przyłączyć do kołchozu, Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej, ale się nie daliśmy. Wokół większość, jeśli nie wszyscy, do niej należeli.
- Obecnych czasów nie da się porównać do tego, co było wcześniej. Chociażby to, że mam emeryturę, dawniej starsi jej nie mieli - mówi 90-latka, wspomina także dawne jedzenie: - Zupy gotowano. Z kapustą, grochem, wrekami (brukwią), czerninę. Dziś można sobie zrobić dowolną potrawę, każdego dnia inną. Dawniej raz w roku było świniobicie i oszczędzano mięso, by na ten czas wystarczyło. Dziś to jest miód...
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie