Reklama

Konie i fotografowanie zwierząt - dwie pasje Martyny Stenki

28/07/2023 17:20

Martyna Stenke ma dwie pasje - konie i fotografowanie. - Swojego pierwszego konia dostałam na piąte urodziny, a co do zdjęć zwierząt, to cóż, mieszkamy praktycznie w lesie, więc o nie najłatwiej - śmieje się mieszkanka Baranowa.

Przed wejściem do domu Martyny Stenki w Baranowie (gm. Parchowo) wpierw wita mnie Alojzy. Czarno-biały pies, którego Stenkowie przygarnęli ze schroniska. - Proszę się nie obawiać. Nie ugryzie - mówi mama Martyny, Katarzyna. - W sumie nawet nie wiemy, jak szczeka, bo do tej pory się nie odezwał - dodaje jej córka. Zapraszają do środka. Prowadzi, merdając ogonem, Alojzy. Siadamy w salonie. Pies spokojnie kładzie się u stóp i pozwala drapać za uchem, podczas gdy jego właścicielki opowiadają o początkach swoich zainteresowań. - Dawniej w Baranowie było więcej koni jak ludzi - zaczyna K. Stenke, dodając: - Kiedy córka była mała, jeszcze studiowałam. Sąsiedzi mieli konia. Zabierałam ją do nich, a ona przy zwierzętach momentalnie się uspokajała. Mogłam wówczas na spokojnie przygotować się do zajęć.

- Pierwszy raz na konia wsiadłam, kiedy miałam dwa latka. W rodzinnym albumie mamy zdjęcie z tego dnia. Siedzę cała zapłakana, choć nie wiem dlaczego - mówi M. Stenke. - Miałaś chyba nawet mniej niż dwa. Bardzo chciałaś wsiąść, ale gdy już cię posadziliśmy, to zaczęłaś płakać. To był duży zimnokrwisty koń. Być może wysokość tak cię przestraszyła - mówi K. Stenke, dodając: - Z tym sadzaniem to też miałam wątpliwości. Pytałam lekarzy, czy można w tak młodym wieku. No i co tu dużo mówić, ilu specjalistów, tyle rad i wskazówek.

M. Stenke jako kilkuletnie dziecko prosiła rodziców, by kupili jej konia. - Jedną z takich rozmów prowadziłyśmy w samochodzie. Kiedy nie dawała mi spokoju, powiedziałam, że przecież nie mamy pastwiska. Gdzie byśmy go trzymały? Akurat podwoziłam tego dnia do Bytowa Ewę Orzechowską. Przyszła do nas wieczorem i powiedziała, że udostępni nam swoją ziemię, która sąsiaduje z naszą działką. No i nie było wyjścia, musieliśmy kupić zwierzę - mówi K. Stenke. I tak na 5 urodziny do Martyny trafił jej pierwszy koń. - Pamiętam, jak do mnie przyjechał. Z różową kokardą - wspomina M. Stenke. Rodzina początkowo chciała kupić hucuła, ale w tym czasie jedyne takie oferty pochodziły z południa Polski. Pojawiał się więc problem z transportem. Ostatecznie padło na konika polskiego ze stajni w Pomysku Wielkim. - Nie polecam połączenia młodego konia z niedoświadczonym właścicielem. Trzeba go ułożyć, a do tego potrzeba odpowiedniej wiedzy. Trochę mieliśmy z nim problemów - mówi M. Stenke. Nie tylko to, ale także fakt, że dziewczyna rosła, sprawił, że Stenkowie postanowili sprzedać konika wraz ze źrebakiem, który przyszedł na świat w Baranowie. Odpowiednie miejsce znaleźli poprzez znajomego kowala spod Tczewa. Z nowym właścicielem zawarli umowę, że gdyby chciał je sprzedać, to wpierw ich o tym poinformuje.

Do Stenków z Baranowa trafiły zaś Dios i Mięta. - Chcieliśmy kupić jednego, ale nie mogliśmy się zdecydować, więc wzięliśmy dwa. Jeden dla mnie, a drugi dla mamy. Dla niej był zimnokrwisty, a mój miał być śląski. Okazało się jednak, że to połączenie zimnokrwistego z koniem wielkopolskim. Dowiedzieliśmy się tego po czasie, kiedy skontaktowała się z nami pani, z której hodowli pochodził - mówi M. Stenke. Rodzina planowała z Diosem jeździć na zawody. - Bardzo dobrze pokonywał przeszkody, więc świetnie się zapowiadał - mówi M. Stenke. - Pojawił się jednak mały problem. Za nic w świecie nie chciał wsiąść do przyczepki. Kiedy jechaliśmy z nim na szkolenie, to 6 osób przez 3,5 godziny próbowało go do niej wprowadzić. Ostatecznie trzeba go było niemal wepchnąć do środka - dopowiada K. Stenke.

Później Stenkowie dowiedzieli się, że właściciel ich pierwszego konia wraz z młodym planuje je sprzedać. - Byłam wówczas w Grecji na szkolnej wymianie w ramach Erasmusa. To stamtąd załatwiałam zakup i transport - mówi M. Stenke, dodając: - Kiedy wróciłam z Grecji, przespałam się jedynie kilka godzin i pojechałam po konie. Tego samego dnia wieczorem wybrałam się na 18 urodziny do koleżanki, by porobić dla niej kilka fotek. To był intensywny dzień.

Część środków na zakup przekazali jej rodzice, ale sama także miała własne. - Pracowałam u znajomych. Przyjaciele mówili mi, że skoro mam już 18 lat i własne pieniądze, to na pewno kupię sobie samochód. No, wyszło inaczej - śmieje się M. Stenke.

Na koniach nie jeździ sama. Odwiedzają ją znajomi. - Miały do mnie przyjechać dwie dziewczyny. Zastanawiałam się, jakie konie im dać, bo te, które odkupiłam, bywały porywcze. Mama powtarzała, że skoro koleżanki już jeżdżą, to powinny sobie poradzić - mówi M. Stenke. - Kiedy przyjechały, byłam akurat na zewnątrz. Nagle słyszę krzyk i pisk. Zdziwiłam się, że tak reagują, bo powinny być obeznane z końmi. Okazało się, że bardzo dobrze je znają, bo w poprzedniej stadninie właśnie na nich jeździły - mówi K. Stenke. Obecnie w swojej stajni Stenkowie trzymają 7 koni. Niedawno, pod koniec czerwca, urodził się Monday. Pierwszy z ich hodowli. Nazwano go tak, bo przyszedł na świat w poniedziałek.

M. Stenke początkowo chciała się uczyć w technikum hodowli koni. Złożyła już w szkole wszystkie niezbędne dokumenty. W ostatniej chwili jednak zabrała je i złożyła w Słupsku w technikum fotografii i multimediów. - Zdecydowały względy praktyczne. Stwierdziłam, że pracując na co dzień z końmi, siłą rzeczy zdobędę wiedzę praktyczną. Trudno się jednak z tego utrzymać. Postanowiłam, że bardziej poświęcę się swojej drugiej pasji, czyli robieniu zdjęć - mówi M. Stenke.

Zainteresowała się tą dziedziną za sprawą swojej mamy, która także fotografowała. - Kiedy byłam dzieckiem, nie widziała, że podbierałam jej aparat i robiłam różne fotki. Kiedy później przeglądała pamięć w aparacie, była zła, że znowu bez pozwolenia zabrałam jej sprzęt, później stwierdzała, że niektóre fotki to nawet nieźle mi wyszły - śmieje się M. Stenke. Początkowo dziewczyna robiła przygodne zdjęcia, później spróbowała uwieczniać owady. Teraz z obiektywem poluje na większą zwierzynę. - Praktycznie mieszkamy w lesie, więc o takie najłatwiej - mówi M. Stenke. Fotografuje podczas spacerów z mamą, której także od czasu do czasu udaje się coś uchwycić. - Nim zwierzyna się spłoszy, mamy jedynie kilka sekund na zrobienie zdjęcia. Nie możemy nic powiedzieć ani się ruszyć. Jeśli mam lepszy kadr niż Martyna, wówczas wykorzystuję szansę - mówi K. Stenke. 

Swoje zdjęcia Martyna od trzech lat umieszcza w kalendarzu, który rozdaje znajomym. Przeglądam tegoroczny. Moją uwagę przykuwa fotografia zająca. Ma mokrą sierść i lekko wysunięty język. - Pamiętam to zdjęcie. Był bardzo mokry poranek. Z mamą wybrałyśmy się na spacer. Przeszłyśmy chyba z 10 km i nic nie udało się nam sfotografować. Byłyśmy zmęczone i zniechęcone. Wracałyśmy do samochodu, kiedy nagle na drogę przed nami wybiegł zając. Cały przemoczony. Stanął, otrząsnął się i pobiegł dalej. Ale miałam tych kilka sekund, by zrobić mu zdjęcie - opowiada M. Stenke. Na karcie z kolejnego miesiąca widać lisa. - Trudno je fotografować, bo są bardzo płochliwe, a do tego szybko się przemieszczają. Tego spotkałyśmy, jadąc samochodem. Gdy przejechałyśmy obok niego, zauważyłam, że stanął na drodze i zaczął obwąchiwać pień. Zajęty tym, stracił na chwilę czujność i przestał zwracać na nas uwagę. Dzięki temu miałam okazję go uwiecznić - mówi M. Stenke. Sama także ma swoje ulubione zdjęcia z kalendarza. Jednym z nich jest to przedstawiające wiewiórkę. - Mieszka gdzieś w okolicy. Pewnego dnia zobaczyłam, że przeszła przez taras. Wiedziałam, że tą samą drogą będzie wracać. Zaczaiłam się więc na nią z aparatem - mówi M. Stenke. - Ciekawą historię miałyśmy też z pewną sarną - mówi K. Stenke, opowiadając dalej: - Przez dwa tygodnie obserwowałyśmy ją, gdy chodziła do opuszczonego sadu i zajadała się jabłkami. Pewnego dnia zobaczyłyśmy, że leży pod drzewem. Pomyślałyśmy, że nie żyje. Może zamęczyły ją bezpańskie psy, bo nie raz natknęłyśmy się na nie w lesie. Postanowiłam się jej przyjrzeć. Powoli podchodziłam, a ona nic, leżała. Gdy już byłam naprawdę blisko, nagle poderwała się i pobiegła w swoją stronę. Okazało się, że po prostu tam spała.

W swoich fotograficznych zbiorach mieszkance Baranowa brakuje dobrego ujęcia wilka. - Próbowałam go uchwycić w Borach Tucholskich, ale bez skutku. Udało mi się go spotkać w naszej okolicy. Zrobiłam mu nawet fotkę. Obiekt był, ale ostrości zabrakło - śmieje się M. Stenke, dodając: - Miałam nawet tyle czasu, by go dobrze uchwycić, ale emocje i drżenie rąk zrobiły swoje.

M. Stenke w tym roku skończyła technikum fotografii i multimediów w Słupsku. - Szkoła duży nacisk kładła na artystyczne zdjęcia, ale te nie do końca mnie interesowały - mówi mieszkanka Baranowa. W tych przynoszonych przez nią dominowały zwierzęta. - Mój nauczyciel przedmiotu zawodowego, a jednocześnie wychowawca, żartował, że od razu wiadomo, która fotografia jest moja. Pamiętam, że kiedyś tematem jednego zdjęcia miał być obiekt w ruchu. Przyniosłam więc biegnącą sarnę - śmieje się dziewczyna. Jej technikum na koniec roku szkolnego pokazało wystawę w słupskim spichlerzu. - Nauczyciel zapytał, czy tym razem przedstawię coś innego. Nieco żartobliwie mu odpowiedziałam: „Niech pan na to nie liczy” - śmieje się M. Stenke, dodając: - Kiedy jednak zobaczył fotografię orła bielika, sam stwierdził, że koniecznie musi pójść na wystawę. Udało mi się uwiecznić ptaka z padliną w szponach.

Jakie plany na przyszłość ma młoda mieszkanka Baranowa? - Marzy mi się praca w straży leśnej. Mój partner prowadziłby samochód, a ja robiłabym zdjęcia - śmieje się M. Stenke, dodając: - A mówiąc bardziej poważnie, to myślę o fizjoterapii. Chciałabym też zawodowo zająć się fotografią. Konie natomiast pozostałyby bardziej jako pasja.

Na koniec rozmowy zaglądamy właśnie do nich. Towarzyszy nam oczywiście Alojzy, który znudzony drapaniem za uchem podczas naszej rozmowy odpoczywał pod stołem w salonie. - Czy on też posłużył jako model przy zdjęciach? - pytam Martynę. - Jakąś sesję miał - odpowiada. Na pastwisku wita nas Monday i jego mama Mięta. Z kolei zza innego z budynków wygląda Łobuz. A imię ma nieprzypadkowe. To, że co rusz ucieka, bo przecież trawa u sąsiada smakuje lepiej, to nic nadzwyczajnego. Ten 27-latek potrafi jednak sobie otworzyć drzwi do domu i wejść do środka. Na dowód M. Stenke pokazuje filmik. - Tu akurat zatrzymał się w połowie drogi, bo w tym momencie tam stałam. Ale on niekiedy wchodzi cały do salonu - mówi dziewczyna. No prawdziwy Łobuz...

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Reklama

Wideo kurierbytowski.com.pl




Reklama
Wróć do