
O bytowskiej firmie Pacino Promotion rozmawiamy z jej twórcą Marcinem Pacyno.
„Kurier Bytowski”: Mikrofon przy ustach, wyjazdy po całym kraju. Jesteś chyba jedyną osobą w naszych stronach, która żyje z prowadzenia imprez...
Marcin Pacyno: Też mi się tak wydaje.
Pacino Promotion działa od 20 lat...
Może zacznę od nazwy.
Jak się narodziła?
Kiedy jeździłem na zawody międzynarodowe, będąc jeszcze w kadrze Polski lekkoatletów, moje nazwisko zawsze wymawiali „Pacino”. Czasem dla śmiechu, zwłaszcza koledzy, nazywali mnie „Al Pacino”. Pomyślałem więc, dlaczego nie wykorzystać tego w nazwie firmy.
Ale na początku nie zajmowałeś się obsługą imprez.
Moja działalność gospodarcza wtedy opierała się na kolportażu gazet. Byłem też współpracownikiem kilku redakcji. Moja sieć obejmowała powiat bytowski, a z czasem także i kartuski, człuchowski, chojnicki i sławieński. Do czasu kiedy „Dziennik Bałtycki” się sprzedawał, była to całkiem dobra praca. Oczywiście cały czas pozostawałem też dziennikarzem Radia Weekend, z którym wciąż współpracuję. Z czasem zacząłem też prowadzić imprezy, tzn. zajmowałem się ich konferansjerką. To były wydarzenia sportowe i koncerty. Tak naprawdę takie zajęcie było moim marzeniem, tzn. nie tylko prowadzenie, ale przede wszystkim organizacja, całościowe przygotowanie imprez. Wzór stanowił Czesław Lang z jego Tour de Pologne. Też chciałem mieć swoją imprezę, którą tworzę od początku do końca.
Czy mikrofon w ręku jako praca było związane z twoją mamą, Elżbietą?
Na scenie dzięki mamie, która pracowała jako instruktorka teatralna w Miejskim Domu Kultury, byłem od zawsze. Przychodziliśmy do mamy pracy po szkole, to było nasze podwórko, miejsce zabaw. Choć byłem obyty z mikrofonem, to kiedy brałem udział w konkursach recytatorskich, zdarzało mi się zapominać tekstu. W szkole podstawowej wygrałem konkurs ogólnopolski. Dotyczył prozy i poezji radzieckiej, a odbywał się w Kołobrzegu. Największa impreza recytatorska w tym czasie w Polsce. Podczas występu wyciąłem środek tekstu prozatorskiego, nie pasował mi w nim i ominąłem go. Po prezentacji podszedł do mnie juror, który wcześniej tłumaczył ten utwór na polski, zorientował się, że pominąłem fragment. Wtedy powiedział do mnie: „Wyciąłeś połowę tekstu, ale zrobiłeś to tak, że nikt się nie zorientował”. Kiedy teraz do tego wracam, myślę, że to był pierwszy raz, kiedy odezwała się we mnie jakaś taka inteligencja sceniczna. A ona podczas prowadzenia imprez jest kluczowa.
A konferansjerkę pierwszy raz prowadziłem bodajże w czwartej czy piątej klasie podstawówki, w latach 80. Zapowiadałem też na jarmarku folklorystycznym na dzisiejszym palcu Krofeya przy pomniku. Prowadziliśmy go z Wojciechem Juszkiewiczem, Bożeną Lenc, Iwoną Bohdau, Iloną Szymlek i moim bratem, bo akurat tego razu postanowiono, by imprezę oddać młodzieży. Za naszymi plecami czuwał Roman Szymański.
Wróćmy do Pacino Promotion. Kiedy odstawiłeś kolportaż na bok i na poważnie zająłeś się imprezami?
Kolportaż prowadziłem ok. 9 lat. Ale już w końcówce, jak wspomniałem wcześniej, zacząłem prowadzić imprezy. Początkowo kilkanaście na rok. Wszystkie na miejscu, tj. w Bytowie i okolicy. W końcu zająłem się też ich organizacją, to znaczy dostawałem budżet i cała reszta była po mojej stronie. Jako pierwsza było Stakom Cup dla firmy Stakom, impreza nad Jeleniem. Zostałem też dyrektorem Mistrzostw Polski w Kolarstwie w Bytowie. Tu był duży udział Baszty Bytów. Potem stwierdziłem, że warto byłoby wykorzystać trasę wokół Jelenia, którą wtedy wytyczono. Wymyśliłem Bieg Jelenia przy Stakom Cup.
No a kiedy wszedłeś mocniej w imprezy kulturalne?
Przyznam, że nie pamiętam dokładnie daty, kiedy zacząłem prowadzić Dni Bytowa. Będzie kilkanaście lat... Choć bywało, że nie mogłem każdego roku prowadzić tej imprezy, co zresztą jest dobre, bo czasem warto zmienić prowadzącego, by odświeżyć imprezę, postawić na scenie kogoś innego. Nieraz sam to proponuję.
A kiedy swoje usługi zacząłeś oferować dalej od Bytowa?
7-8 lat temu. Zawdzięczam to poczcie pantoflowej i swojemu stylowi prowadzenia imprez. Z młodości i startów sportowych mam kolegów, którzy dziś odpowiadają za różne wydarzenia. Czasem to ja dzwonię z pytaniem, czy aby kogoś nie potrzebują. Albo ktoś widział mnie w akcji i potem sam się do mnie zgłasza. Tak było w 2015 r., kiedy to poprowadziłem Triathlon w Przechlewie. Organizowała go wtedy firma z Poznania. Poprowadziłem ją tak, że ich konferansjer nie był w stanie dorównać mi w tym, co robię, i tak naprawdę siedział prawie całą imprezę przy stoliku, popijając sok. Od tego czasu ja stałem się głosem imprez organizowanych przez tę firmę. Dziś jeżdżę od Szczecina po Rzeszów. Sezon zaczynam w maju, a kończę w październiku, czasem w listopadzie. Bywa, że w jeden weekend realizuję kilka zleceń. Zimą przyjmuję je sporadycznie. Staram się odpocząć, nadrobić zaległości. Pracuję głównie w weekendy.
Najważniejszy jest cykl Iron Man, który prowadzę wspólnie z Damianem Bombolem „Bombim”. To polskie edycje tej imprezy, odbywające się w Poznaniu, Gdyni i Warszawie. Tam organizatorem jest Sport Evolution, jedna z największych firm eventowych w Polsce. Zaczęło się od tego, że na jakiejś imprezie spotkałem się z moim kolegą jeszcze z bieżni, Darkiem Pawelcem, współwłaścicielem SE. I on mi powiedział, że chciałby, bym poprowadził Iron Mana. Zaryzykowali. Wspólnie z Damianem zrobiliśmy taki show, że zostaliśmy z imprezą do dziś. Po zawodach od Meksykanina startującego w nich usłyszałem, że bierze udział we wszystkich edycjach na całym świecie, ale takiego show jeszcze nie doświadczył. To było ogromne wyróżnienie. Prowadziłem też mistrzostwa Europy w triathlonie, które odbywały się na Malcie w Poznaniu w 2016 r. Tam spotkałem guru światowej konferansjerki triathlonowej Amerykanina Whita Reymondsa. Na koniec podziękował mi za pracę i powiedział, że chciałby ze mną prowadzić imprezy na całym świecie.
No i co mu odpowiedziałeś?
Kusząca propozycja, ale zapytałem go, gdzie ma rodzinę. Przyznał, że jego się rozpadła, bo cały czas jest w rozjazdach. Powiedziałem mu, że ja wybieram rodzinę.
Jednak w sezonie w weekendy ciebie też nie ma w domu!
To prawda, ale taki jest to charakter pracy. Ciągle słyszę w domu, że mnie nie ma. Staram się nadrabiać to w tygodniu, ale to niełatwe, gdyż też mam zadania poza eventami. Dlatego też sezon skracam i trwa on u mnie od maja do listopada, mimo że mógłbym pracować intensywnie cały rok. Poza tym na niektóre wydarzenia staramy się pojechać wspólnie z rodziną. A zawsze w sierpniu jeden weekend w całości jest nasz, robimy sobie wtedy taki urlop, staram się też poświęcić najbliższym majówkę.
Sport pozostaje twoją specjalizacją...
Tak. Drugą moją sztandarową imprezą jest Formoza Challenge. To biegi z przeszkodami z jednostką specjalną z Gdyni. Jestem głosem tej imprezy i o moim „Go-Go-Go” na starcie zawodnicy mówią, że stało się legendarnym wezwaniem. Tę imprezę prowadzę też zawsze w swoim charakterystycznym kapeluszu. Kiedy go zapomnę, to od razu zawodnicy pytają, co się z nim stało. Na miejscu, w Bytowie, moim sztandarowym przedsięwzięciem jest Festiwal Biegowy wokół Zamku Bytowskiego z Nocnym Biegiem Gochów.
Ogólnie zajmuję się triathlonem, imprezami biegowymi, maratonami rowerowymi. Zdarzają się gale boksu, karate, tańce, czasem piłka nożna, ale jej prowadzić nie lubię. Jeśli już, to turnieje firmowe albo młodzieżowe.
Dlaczego?
Bo piłka nie jest do prowadzenia, tzn. konferansjer niewiele ma tam do roboty. Co najwyżej zapowie, poinformuje, kto strzelił gola, kto dostał żółtą kartkę. To dla mnie zwyczajnie nieciekawe, nudne. Co innego piłka dla dzieci, młodzieży. W 2012 r. prowadziłem wszystkie finały wojewódzkie Coca-Cola Cup, podczas których miałem przyjemność bycia z Robertem Lewandowskim, twarzą tej imprezy. Lubię prowadzić wydarzenia, gdzie jest interakcja z kibicem i zawodnikiem. To paliwo do pracy.
Ale nie zajmujesz się tylko sportem...
Nie, przy czym biorę się za mniejsze imprezy rozrywkowe, np. Dni Kołczygłów, Dni Studzienic, gale różnego rodzaju jak Zielone Serce Pomorza, otwarcia firm, sklepów, promocje. Od kilku lat siedzę też w rolnictwie, tzn. różnych pokazach, konferencjach. Na przykład dla Pomorskiego Ośrodka Doradztwa Rolniczego w Lubaniu prowadziłem program o uprawach bezorkowych, czyli uprawach płytkich. Spotykaliśmy się u rolników na polach, gdzie rozkładaliśmy namiot, w którym prowadzono wykłady, przyjeżdżała maszyna i pokazywała, jak to wygląda. Organizowałem też wyjazdy rolników na pokazy deszczowni itp. Wchodzę w takie tematy, których inni unikają, bo są specyficzne, ryzykowne, a za niewywiązanie się z umowy grożą wysokie kary. Na przykład przy okazji warsztatów z upraw bezorkowych miałem trudności z wynajęciem maszyny na pokaz, bo zainteresowanie ich użyciem przez rolników było wtedy bardzo duże. Znalazłem się pod ścianą. W ostatni dzień zadzwoniłem do producenta maszyn z najwyższej półki, co za tym idzie jednych z najdroższych w Polsce, i zrobiliśmy to wydarzenie wspólnie. Na szczęście trafiłem na handlowca wizjonera, który zrozumiał, że nasz pokaz to również dla niego okazja do reklamy. Ale to był ostatni dzwonek.
Twoim narzędziem pracy jest głównie mikrofon.
W zasadzie ja sam jestem tym narzędziem. Mikrofon to dodatek. Stanowię jednoosobową firmę z biurem w domu. Kiedy potrzebuję ludzi, wynajmuję ich. Głównie to znajomi, młodzież, artyści. Inaczej ze sprzętem. Do niedawna go wypożyczałem, ale od jakiegoś czasu staram się mieć swój, bo ostatecznie wychodzi taniej i nie muszę się dostosowywać do innych.
Co to jest?
Profesjonalne zestawy nagłaśniające, oświetlenie sceniczne, scena. Mam też niepowtarzalny namiot. Jedyny taki w Polsce, uszyty na specjalne zamówienie.
Co w nim takiego specjalnego?
To namiot typu cyrkowego o wymiarach 12,5 na 17,5 m. Może się w nim zmieścić około 200 osób. To tzw. namiot gwiazda. Jego zaletą jest łatwość obsługi. Ma tylko 2 maszty. Jestem w stanie zmieścić go do mojego samochodu osobowego. Sam go zapakuję, sam wyciągnę. A do rozstawienia wystarczy, że pomoże mi tylko jedna osoba. Staje w 1,5 godziny. Dla dodatkowego sprzętu mam przyczepy. Jeden taki zestaw mi wystarczy, by zawieźć wszystko na imprezę.
Kupiłeś też trzykołowca. Można go czasem zobaczyć na mieście. Ten też na imprezy?
Chodzi ci o Piaggio Ape Calessino. Trafił się za okazyjną cenę. Odkupiłem go. Trzyosobowy. W Polsce są tylko 4 takie. Zawsze chciałem mieć motocykl, ale nie mam prawa jazdy na dwa koła. Piaggio mogę jeździć na prawo jazdy kategorii B. A Calessino urzekł mnie od razu. On od razu budzi pozytywne emocje, a pozytywne emocje to ja. Fajnie się nim podróżuje, choć trochę brakuje mi czasu, żeby się nim lepiej zająć. Chciałbym, aby obwoził turystów po Bytowie. Na to na razie nie ma czasu, ale jest idealny na śluby, sesje zdjęciowe, eventy firmowe czy przejażdżki okolicznościowe. Kto do niego wsiada, od razu zaczyna się uśmiechać. Dlatego ma rejestrację personalizowaną z napisem „Happy”.
Wspomniałeś też o scenie. Nie łatwiej ją wynająć, niż tłuc się ze swoją po kraju?
Zwróciła się po kilku wyjazdach. I stałem się niezależny. Wypatrzyłem ją w ubiegłym roku. Musiałem pojechać po nią aż za Zamość pod ukraińską granicę. Ma 750 kg, więc nie potrzebuję dodatkowych uprawnień. Początkowo sprzedający miał wątpliwości, czy się zabiorę autem. Zdziwił się, kiedy mi się udało. Potem pojechałem do Borzytuchomia do Grzesia Sokołowskiego, by wszystko wypróbować. Rozłożyliśmy scenę, nagłośnienie, postawiliśmy namiot. Puściliśmy muzykę. Dosyć głośno. Dla żartu do mikrofonu powiedziałem, że przez jakiś czas nie odbywał się Przystanek Borzytuchom, a teraz niespodziewanie z nim ruszamy. Tam było po 3000 W na każdą stronę, więc się niosło. Żartowaliśmy sobie, puszczaliśmy muzykę, a tu nagle zjawił się dyrektor miejscowego domu kultury z pytaniem, co tu się dzieje. My mu na to, że skoro oni nie robią imprezy, to my robimy ją w wersji ogródkowej. Trochę się pośmialiśmy.
Na zakończenie zdradź nam swoje plany.
To oczywiście ciągły rozwój. Dalsze zakupy profesjonalnego sprzętu, choć na razie nie zamierzam organizować dużych imprez. Marzeniem jest za to poprowadzenie kolejnych znaczących wydarzeń, np. Wings For Live czy Maratonu Warszawskiego. Zobaczymy... Tak naprawdę każdy dzień przynosi coś nowego. Jak powiedział Forest Gump, „Życie jest jak pudełko czekoladek. Nigdy nie wiadomo, co ci się trafi”. Lubię ten cytat, bo tak właśnie jest w mojej branży.
Pewnie moja kariera wyglądałaby inaczej, gdybym mieszkał w jakimś dużym mieście, zwłaszcza Warszawie. Tam się sporo dzieje, jest dużo zleceń. Czasem myślę, by jakąś bazę przygotować sobie właśnie w stolicy. Zwłaszcza że nie mam kompleksów wobec prowadzących z dużych ośrodków czy gwiazd telewizyjnych, bo z nimi też już prowadziłem różne imprezy.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!