Reklama

Ryszard Telesiński. Podróże bytowskiego introligatora

15/12/2019 18:35

85 krajów, tysiąc godzin w samolocie, tysiące zdjęć. Bytowiacy Krystyna i Ryszard Telesińscy ciągle są głodni odkrywania nowych miejsc. Pan Ryszard marzy, by przywiezione z zagranicy fotografie złożyły się na album.

PÓŁTORA MIESIĄCA W SAMOLOCIE

Ryszard Telesiński wraz z żoną Krystyną mieszkają w Bytowie. Od trzydziestu małżeństwo prowadzi firmę z usługami introligatorskimi. Do podróży pana Ryszarda ciągnie od dziecka. - W podstawówce znalazłem książkę „Geografia świata”. Była podarta, sam sobie ją naprawiłem. Stąd chyba to upodobanie introligatorskie - śmieje się. - Ciągle ją wertowałem, znajdowałem ciekawe miejsca. Na przykład muszlę koncertową Opera House w Sydney (Australia). Myślałem sobie wtedy, Boże, to jak lot na księżyc - mówi. Zaczęło się od podróży po Polsce. Podczas pierwszych wyjazdów za granicę odwiedzili DDR, Czechy. - Takie wojaże to kiedyś była abstrakcja. Potrzebowaliśmy paszportów, przydzielano bony, na każdy dzień określoną ilość marek. Na wczasy mogli sobie pozwolić jedynie działacze partyjni. Do tego przejścia graniczne nie należały do przyjemnych - wspomina R. Telesiński. - Ci żołnierze z giwerami, czołgające się psy. Pamiętam, jak do Niemiec wiozłam koleżance prezent. Taka kula ze wstawkami ze szkła, piękna. Celnik chciał ją zobaczyć i specjalnie złapał w taki sposób, że mu spadła. Potłukła się. Chciało mi się płakać. Sprawdzali, czy czymś nie handlujemy. Teraz wyjeżdża się o wiele łatwiej - mówi K. Telesińska.

W Europie małżeństwu podobają się głównie zabytkowe budowle. - We Francji zamki, w Asyżu małe uliczki, w których zatrzymał się czas, w Neapolu starówka i sąsiedztwo Wezuwiusza oraz pobliskie Pompeje.  Poza tym piękne kościoły, teatry - wylicza bytowiak. Po Europie przyszedł czas na inne kontynenty. W formie wycieczek zorganizowanych decydują się często na kraje egzotyczne. - Interesują nas te może niekoniecznie atrakcyjne turystycznie. Miejsca cywilizowane zostawiamy sobie na podróżowanie z laseczką - śmieje się małżeństwo, które w sumie w samolocie spędziło ponad tysiąc godzin. Za granicą dogadują się nieraz po angielsku, ale głównie na migi. - Tubylcy często przecież nie znają tego języka. Od pokazywania czasem ręce bolą - żartuje R. Telesiński. - Najważniejszy jest uśmiech. Sprawdza się to w każdy kraju. Kiedy uśmiechasz się do ludzi, oni zawsze to odwzajemnią - dodaje K. Telesińska.

DWA DNI NA PLAŻY TO ZA DŁUGO

Podróżowanie nie należy do tanich pasji. - Żeby jeździć, trzeba się wyrzec pewnych rzeczy. Jeden samochód użytkowałem 25 lat. Szkoda mi było pieniędzy, wolałem wydać na wycieczkę. Kiedy pojawia się dylemat, czy coś kupić, czy jechać, zawsze wygrywa to drugie - zdradza R. Telesiński. Na wycieczki wybierają się średnio 2-3 razy w roku. - Jeździmy w porze suchej. Musimy brać pod uwagę pogodę, deszcze, monsuny. Szczepimy się, bierzemy repelenty. Trzeba wziąć nie tylko sandały, ale i buty trekingowe. Długi rękaw. Spodnie mam ze specjalnego materiału, w który nawet igłę trudno wbić - wylicza pan Ryszard. Leżenie na plaży ich nie interesuje. - Po objechaniu Meksyku spędziliśmy dwa dni w pięknym hotelu w Cancun, z chyba 50 restauracjami z całego świata, drinkami na plaży. Wszystko pod dostatkiem, all inclusive. Mnie się to już dłużyło. Nie chciałem tracić czasu na picie drinków, obszedłem plażę w każdym kierunku, popstrykałem fotki latającym pelikanom i dalej nuda - mówi z uśmiechem pan Ryszard. Wybierają przeważnie intensywne wojaże. W hotelu meldują się późnym wieczorem, wstają skoro świt. Nieraz pobudka przypada na godz. 4.00, żeby na przykład zdążyć na wschód słońca.

Takie podróże wymagają nie lada kondycji. - Nadążamy, bo jesteśmy wysportowani. Morsujemy, jeździmy na rowerach, dużo chodzimy. Na przykład w Iranie wspinaliśmy się w górę do twierdzy Rudchane po naprawdę wysokich, nieraz półmetrowych stopniach, drewnianych, ze skarpy, kamiennych. W sumie ponad tysiąc. Z naszej wycieczki na górę dotarły tylko 4 osoby - my i inna para, młodsza. Kiedy już się wspięliśmy, nie udało się nic obejrzeć, bo każdy miejscowy chciał z nami selfie - wspomina, śmiejąc się, R. Telesiński. - Podobnie w Indonezji nasze siwe głowy miały wzięcie nawet wśród młodzieży. Uwieczniono nas na wielu fotkach. Na Sri Lance  wchodziliśmy na Sigiriyę Lwią Skałę. W pionie ledwie ok. 200 m, ale do pokonania było ponad 1200 stopni wykutych w skale, metalu, kręconych, pochylonych, przeróżnych - opowiada Ryszard Telesiński.

W Nowej Zelandii w ciągu niecałych dwóch tygodni piechotą pokonali niemal 100 km, z kolei na greckiej Krecie już pierwszego dnia przeszli ponad 30-40 km. - Znalazłem tam w prospekcie piękne miejsca, Gramvousę i lagunę Balos o turkusowej wodzie. Namówiłem żonę, żeby tam dotrzeć piechotą, bo z powodu kiepskiej nawierzchni, a raczej braku drogi, nie wypożyczono nam samochodu. Po 4 godzinach wędrówki w pełnym słońcu zobaczyła tabliczkę z napisem, że do celu jeszcze 10 km, czyli 2,5 godz. Powiedziała, że dalej nie idzie. Ja doszedłem, po skarpach, po drodze unikając skorpionów. Cudowne miejsce - mówi.

TAK CIASNO, ŻE NOGI W POWIETRZU

Podróżnicy z Bytowa nie mają swojego ulubionego miejsca na świecie. Zawsze starają się jeździć w inne, choć kilka odwiedzili parę razy. - Najwięcej Egipt. Interesuje mnie tamtejsza kultura, historia Faraonów, fascynujące są budowle, piramidy, grobowce w Dolinie Królów, hieroglify. Nie wszędzie uda się zajechać za jednym razem, bo to za duże odległości. Oprócz Aleksandrii można powiedzieć, że zwiedziliśmy cały Egipt, łącznie z Blue Hole na Morzu Czerwonym w okolicy Dahabu. Niektórzy mówią, że to morska studnia o głębokości niemal 200 m. W przezroczystej wodzie widać bogate życie rafy i kolorowe ryby niemal do samego dna, które tonie w kolorze ciemnego granatu - mówi R. Telesiński, wspominając też inne ciekawe miejsca. - Abu Simbel ze świątynią Ramzesa II przy granicy z Sudanem, Ameryka Środkowa i Południowa z Machu Picchu w Peru, w Chile ogromna pustynia Atakama, w Boliwii największe solnisko na świecie. W Indiach warto zobaczyć Tadż Mahal i wiele innych miejsc, których nie sposób wymienić. Nie ma chyba kraju bardziej różnorodnego od Indii, poczynając od ludzi, obyczajów, religii, na zabytkach kończąc, niestety w wielu miejscach niszczejących - wymienia bytowiak. W Chinach zwiedzili Zakazane Miasto w Pekinie, Wielki Mur Chiński, Terakotową Armię w Xi’an, Shaolin z żyjącymi tam mnichami albo najszybszą kolej świata w Szanghaju. - Gdzieś zachwyca przyroda, gdzieś indziej zabudowania - zaznacza.

Syrię odwiedzili trzy lata przed wojną. - Piękny kraj! Aż się płakać chce, kiedy w telewizji ogląda się same ruiny - mówi kobieta. Z kolei w Etiopii zetknęli się z biedą. - Aż nie do uwierzenia, że ludzie żyją w takich warunkach. W niektórych plemionach w mizernych chatach skleconych z byle czego - najczęściej cienkich patów oblepionych gliną z dodatkiem zwierzęcych odchodów i sieczki - śpią na skórach w sąsiedztwie drobnych zwierząt domowych - opowiada. W Boliwii para odwiedziła m.in. kopalnię srebra i cynku w Patosi na wysokości ok. 4000 m n.p.m. - Ubrali nas jak prawdziwych górników w kombinezony, gumiaki. Wujkowi „El Tio” - duchowi kopalni - odpowiadającemu za kopalniane wydobycie i zniszczenia, zanieśliśmy dary, czyli głównie papierosy i alkohol i wypiliśmy z nim odrobinę mocnego alkoholu. Dla nas to tylko kukła, ale musieliśmy zachowywać się poważnie - mówi K. Telesińska.

Znajomi odradzali im Iran. Mówili, że tam zbyt niebezpiecznie. - Nie baliśmy się. I słusznie. Nic się nie działo. Według ich prawa musiałyśmy zakryć ciało. Nałożyłyśmy więc na głowy zwykłe chustki. Wyglądałyśmy jak jakieś babuszki z białoruskiej wsi. A Iranki eleganckie, wymalowane, z pięknie założonymi chustami, tiulowymi rękawami. Śmiały się, patrząc na nas jak na indywidua, robiły nam zdjęcia - wspomina z uśmiechem pani Krystyna.

W Japonii jeździli superszybkimi pociągami, rozpędzającymi się do ok. 300 km/h. - Zaskoczyła nas organizacja na dworcu. Do każdego wejścia ludzie równo ustawieni, nikt się nie krzątał. Wszystkie głowy w telefonach lub tabletach, nikt tam z nikim nie rozmawiał. W pociągu przewodniczka kazała nam być cicho, bo nawet zwykła rozmowa okazywała się za głośna. Nawet wycieranie nosa chusteczką źle tam postrzegają. Z kolei siorbać głośno przy obiedzie można, a nawet należy, i głośno mlaskać, bo to dowód uznania dla kucharza - mówi K. Telesińska, wspominając, że w Japonii nie uraczysz kosza na śmieci, każdy odpady musi mieć przy sobie. Kiedy do kolejki podmiejskiej nie wszystkim udaje się wejść, wkraczają „upychacze”, którzy wciskają tych, co się nie zmieścili. - Tak mnie upchnęli, że byłam tak wciśnięta między ludzi, że nawet nie dotykałam stopami podłogi. Do tego gorąco, brakowało powietrza. W końcu włączyli klimatyzację, pociąg ruszył i jakoś udało się odetchnąć i zsunąć butami do podłogi - opowiada podróżniczka.

PRZYSMAKI Z OWADÓW

Bytowiacy w różnych częściach świata kosztowali m.in. krokodyla, lamy, kangura, pająków, węży, szarańczy. - W Gwatemali smakowały nam świnki morskie, bardzo delikatne mięso, ale odraża, bo wygląda jak duży szczur nadziany na patyk. I te zęby... Śmiali się z nas, że gdyby gringo, czyli my, dostali szczura, też by nie odróżnili i jedli. Inne gatunki zwierząt nie porywają smakiem, ale da się zjeść, a owady przeważnie smakują jak krzyżówka drobiu, raka i ryby o konsystencji suszonej śliwki w przypadku tarantuli. Koniki polne też niezłe, ale te chude nóżki wchodziły w zęby, w tarantulach przeszkadzała sierść, a w karaluchach i szarańczy chitynowe okrycie. Czasem dobrze zdjąć okulary przed jedzeniem - śmieje się Ryszard Telesiński. - W Chinach już porządnie zgłodnieliśmy i dostaliśmy malutkie pierożki. Cała grupa się na nie rzuciła. W trakcie jedzenia zapytaliśmy, co znajduje się w środku. Nastąpiła lekka konsternacja, od słowa do słowa okazało się, że to larwy i kokony jedwabników. Całkiem smaczne - mówi pan Ryszard. - Na Fidżi poczęstowano nas kavą. Pokazano całą ceremonię jej parzenia, było to dla nich ważne, więc nie mogliśmy odmówić. Po kilku łykach język zdrętwiał. Fuj, jak mydliny. Ale nie można tego dać po sobie poznać bo to napój dla gości. Kava to korzeń pieprzu metystynowego rozdrobniony i wymieszany z letnią wodą, najczęściej po prostu gołą dłonią gospodarza. Ma działanie w zależności od ilości spożycia lub stężenia od uspokajająco-usypiającego do pobudzającego w przypadku nadmiaru. O smaku lepiej już zapomnijmy - mówi K. Telesińska.

DRESZCZYK EMOCJI

O przygodach, które ich spotkały, mogliby opowiadać godzinami. - W RPA na lotnisku padło pytanie, czy chcemy polecieć śmigłowcem na Przylądek Dobrej Nadziei. Czemu nie. Stanęliśmy w kolejce do helikoptera, zrobiliśmy sobie przy nim zdjęcie, bo pięknie się prezentował. Kiedy Japończycy już się w nim usadowiliśmy, zastanawialiśmy się, czemu nas nie zaproszono. W końcu pan z obsługi powiedział „I’m sorry” i poprosił nas do innej maszyny. Wyglądała jak Maluch ze śmigłem. Nie wiedziałem, że to w ogóle lata. W środku ciasno, zmieściło się nas tylko troje. Śmigłowiec prychał, strzelał i dopiero za szóstym razem wraz z kupą dymu odpalił. Udało się! Polecieliśmy nad ocean, widok piękny. Nagle zorientowałem się, że nie mamy kapoków, a pod nami ocean, a w nim rekiny.  Na szczęście bezpiecznie wróciliśmy. Tylko na miejscu reszta grupy śmiała się z nas, że tacy bladzi wysiedliśmy - opowiada R. Telesiński.

Na Sri Lance z ekipą udali się na spływ rwącą rzeką. W jedno miejsce wpłynęli tyłem na przełom między głazami. Ponton się przewrócił. - Wpadłam głową, pod wodą potężne kamienie, nie mogłam się wydostać, woda lała się z góry, a w mieszaninie z pęcherzami powietrza i ciągłym strumieniem z góry mimo kapoków nie mogliśmy wypłynąć na powierzchnię. Czułam, że zaczęłam pić wodę. Myślałam, że umrę. W końcu udało się wypłynąć. Ale już nigdy na żaden spływ nie pojadę. Nawet Słupią - opowiada K. Telesińska.

Na pewno nie zapomną wulkanów w Indonezji. - Podczas ich oglądania akurat jeden się zbudził. Wzbił się dym, dźwięk jakby metaliczny, wszystko drżało, zaczęły spadać niewielkie kule jakby błota, sypał się popiół - widok surrealistyczny. Pod wulkan dojechałem wypożyczonym koniem i potem musiałem się skrobać pieszo. Ci, co byli na kalderze, zaczęli uciekać. Ja na przekór wszystkim chciałem zobaczyć przed czym. Na czworakach wdrapałem się na sam szczyt. Udało się porobić zdjęcia i wtedy mogłem zejść - opowiada bytowiak. - Wrażenie niesamowite. Padał na nas deszcz błota zmieszany z drobnym pumeksem. Stałam pod parasolem, a ten coraz bardziej oblepiony stawał się coraz mniejszy. Wszystko mieliśmy czarne, twarz jak u diabła. Patrzyłam tylko, czy coś większego nie leci, bo już leżały takie bombki wielkości kapusty, które spadły przed naszym przyjazdem. Wcześniej byliśmy już na czynnym wulkanie w Gwatemali i to na stygnącej lawie, ale tam bynajmniej wulkan nie dudnił - mówi bytowianka.

W Boliwii małżeństwo dopadła choroba wysokościowa. - O godz. 4.00 jechaliśmy na gejzery na wysokość ponad 4000 m n.p.m. W naszym busie mieliśmy wszystko co potrzeba: tlen, liście koki do żucia i wodę. Zemdlał uczestnik, wyglądał okropnie. Baliśmy się, że będziemy następni. Dostaliśmy do żucia liście koki, po których przestawała nas boleć głowa. Po powrocie do hotelu dopadła nas choroba wysokościowa, zaczęły się wymioty, biegunka. Byliśmy ostatni z naszej kilkunastoosobowej ekipy, więc już wiedzieliśmy jak się ratować, ale to nieprzyjemne przeżycie - mówi Ryszard Telesiński.

Na wycieczkach trzeba uważać na złodziei. - Dawno temu, kiedy jeszcze we Włoszech były liry we Florencji po wyjściu z kantoru podeszła do mnie Cyganka, pokazywała mi jakiś karton i coś tam mamrotała. Unikałem jej, ale nagle padła przede mną na kolana. Wiedziałem, że coś się święci, więc trzymałem mocno kieszeń, w której nosiłem portfel. Nagle z tyłu druga kobieta pchnęła mnie do przodu. Aby nie spaść na tę klęczącą, odsunąłem ją szybko ręką i poleciałem na ziemię. Portfela już nie było - wspomina R. Telesiński. W Tajlandii w Bangkoku w Świątyni Świętego Buddy ukradziono mu z kolei sandały. - Po wyjściu wszyscy założyli swoje, zostały tylko jedne, a po moich ani śladu. Ktoś zamienił. Musiałem założyć te, co zostały. Chodziłem zdenerwowany, a nie miałem gdzie kupić nowych - mówi bytowiak. - Mąż po przyjściu do hotelu wyparzał je wrzątkiem, czyścił - mówi K. Telesińska. W Johannesburgu w RPA odradzono im pojedyncze wychodzenie na miasto ze względu na napady. - Mieszka tam sporo biednych. Biali, bogatsi boją się ich, w nocy nie wychodzą. W wielu miejscach odgradzają się w swoich willach wysokimi murami, pod napięciem. W Kapsztadzie np. w środkach komunikacji publicznej biali są nieliczni - opowiada małżeństwo.

CIACH, CIACH, A WYCIECZKA IDZIE DALEJ

R. Telesiński dokumentuje wyprawy zdjęciami. Z jednej przywozi ich ok. 5 tys., nieraz nawet kilkanaście tysięcy. - Fotografią interesuję się od dziecka. Pierwszy aparat dostałem na komunię - druh. Potem używałem ami, smienę, zenita, w końcu kompakty, a teraz pstrykam lustrzankami, chociaż wygodnie mieć zaawansowany dobry kompakt, bo lekki, bardziej poręczny. W wieku 9 lat zdjęcia wywoływałem na talerzach. Czerwone światło, koc na okno. Dopiero później kupowałem kuwety. W ogólniaku należałem do kółka fotograficznego - mówi R. Telesiński. Lubi fotografię uliczną, najczęściej zdjęcia niepozowane. Ludzi. - Nieraz fotografuję, kiedy o tym nie wiedzą. Ale gdy zapytam o zdjęcie ustawione, zawsze się zgadzają. Fascynują mnie ludzie, głównie dzieci i twarze starych ludzi, w których odbija się całe życie. To miłe, gdy spotyka się nieznaną osobę i w jakiś sposób można się porozumieć, a do tego pozwoli się sfotografować, bo w wielu krajach unikają tego jak ognia. Boją się, że poprzez fotografię zabiera się ich duszę - mówi.

Przez swoje zamiłowanie nieraz się najadł się strachu. - Zagadałem się z mnichem, któremu chciałem zrobić zdjęcie podczas błogosławienia. Grupa w międzyczasie odeszła. Potem nie mogłem jej znaleźć. Serce zaczęło mi mocniej bić, temperatura wysoka. Sam siebie uspokajałem. Wtedy sobie przypomniałem, że przechodziliśmy przez ulicę. W oddali dojrzałem dach busa. Dogoniłem resztę. Nawet się nie zorientowali, że mnie zabrakło - mówi R. Telesiński. W marokańskim Fezie zgubił się w wąskich uliczkach. - Zainteresowały mnie tamtejsze warsztaty podziemne z różnych profesji. Robiłem zdjęcia w każdym możliwym miejscu. Oprowadzał nas wtedy wysoki przewodnik. Byłem pewien, że go dojrzę. A tu pełno wąskich przejść, osły, muły objuczone w skóry, pełne pakunków. W końcu jednak udało się znaleźć współtowarzyszy - opowiada R. Telesiński. W dżungli było podobnie. - Dopłynęliśmy łodziami. Przy brzegu zobaczyłem kowalika. Fotografuję owady, mam ich tysiące. Więc kiedy zobaczyłem ten okaz, nie taki jak u nas centymetrowy, czy półtora, a o korpusie 5 cm. Zacząłem mu cykać zdjęcia z każdej strony. Potem patrzę samiczka i dalej ciach, ciach, ciach aparatem, potem drugi, mniejszy. Zapomniałem, gdzie jestem, a wycieczka szła dalej. W końcu zacząłem się rozglądać. Patrzę, żadnej ścieżki, nic, wszędzie dżungla. Usiadłem więc cicho i usłyszałem, że trzasnęła gałąź. Poszedłem w tamtą stronę. Znalazłem ich. Nigdy mnie nie szukali, ale ile ja sam się strachu najadłem - przyznaje R. Telesiński.

Fotografie chciałby uwiecznić na albumach. - Myślałem, że czas na to znajdę na emeryturze. Guzik. Dalej pracuję i nie mam kiedy - przyznaje podróżnik. Fotki pogrupował głównie według miejsc, czasem tematów. Nagrał na kilku dyskach. Zależy mu również, żeby dodać do nich porządne opisy, dlatego nagrywa wypowiedzi przewodników. - Jeżdżenie to nie wszystko. Głównym celem jest poznawanie świata, zdobycie wiedzy. Liczą się nie tylko krajobrazy, ale też historia, kultura, to, jak ludzie żyją - mówi R. Telesiński. Dwa lata temu ziściło się jego marzenie o zobaczeniu opery w Sydney, którą znalazł w „Geografii świata”. Teraz małżeństwo planuje wyjazd do Ameryki Południowej, czyli oprócz Antarktydy, jedynego kontynentu, którego jeszcze nie odwiedzili.

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Reklama

Wideo kurierbytowski.com.pl




Reklama
Wróć do