Reklama

Elżbieta Szalewska - o sobie, architekturze i jednej z ulic Bytowa

24/11/2019 18:12

Czy jedna z bocznych, zwyczajnych bytowskich ulic może czymś urzekać? - Nie patrzmy przed siebie ani też w górę, tylko pod nogi - radzi Elżbieta Szalewska. W rozmowie z nami opowiada o sobie, architekturze i jednej z ulic Bytowa.

Spiesząc na spotkanie, wspinam się ul. 11 Listopada. Przyznam, że dotąd jakoś specjalnie nie przykuwała mojej uwagi. Nic w niej szczególnego. Ot, jedna z wielu ulic w mieście. To tu umówiłem się z bytowianką, swoją rozmówczynią. - Proszę, zapraszam na górę - Elżbieta Szalewska przyjaznym gestem wskazuje na schody, wiodące na piętro jeszcze przedwojennej willi. Tu mieszka. I znów wspinam się, tym razem po pięknych drewnianych schodach. Bardziej jednak niż pod nogi patrzę na obrazy wiszące na ścianie. Podpis nie pozostawia złudzeń, to dzieła pani domu. - Przedstawiają widoki z różnych miejsc. Tu na przykład mamy Kazimierz nad Wisłą, następnie Smołdzino i widoki z mojego ogrodu - tłumaczy E. Szalewska. Idziemy dalej, przez korytarz wchodzimy do niewielkiego pokoju, z którego skręcając w prawo lub lewo, przejść można do kolejnych pomieszczeń. Nie ma tu zbyt wielu sprzętów. Szafa, biurko i kaflowy piec. - Szafa trafiła do Bytowa z Berlina ok. 1902 r. Biurko też jest przedwojenne. Z kolei piec został przestawiony przez Pawła Żywickiego z Tągowia. Z poprzedniego na pamiątkę zachowałam płytę szamotową z datą 1933 r. A w pokoju obok mam łóżko z bytowskiego szpitala, także z czasów przed II wojna światową - objaśnia E. Szalewska. Siadamy w jednym z bocznych pokoi. Moja rozmówczyni zajmuje bujany fotel, który ma już swoje lata, ja siadam na kanapie. Przez okno wpadają promienie jesiennego słońca. Ciekawie spoglądam na jedną ze ścian, a w zasadzie na jej brak. Wyjęto z niej wypełnienie z cegieł, odsłaniając drewnianą konstrukcję z widocznymi ciesielskimi znakami. Poziome belki służą jako półki. Stoją na nich książki, kawałki drewna uformowane w dziwne kształty, zabawki.

- Z miastem związana jestem niemal całe życie. Moi rodzice przyjechali tutaj w 1945 r. - zaczyna opowiadać E. Szalewska. - W Bytowie ukończyłam Liceum Pedagogiczne. Do dziś bardzo tę szkołę chwalę i cieszę się, że do niej uczęszczałam - mówi E. Szalewska. To wtedy zainteresowała się astronomią. Jeździła nawet na konkursy. Ta dziedzina była jej liderem, kiedy myślała o przyszłych studiach. - Jako finalistka krajowej olimpiady miałam indeks w kieszeni. W tym czasie przyjechał do domu starszy brat, który studiował w Gdańsku. Powiedział, że co tam będę zawracała sobie głowę jakąś astronomią, u nich też jest dobry kierunek i również na „a”. Tam nic się nie robi, tylko rysuje - wspomina. No i posłuchała rady brata. Z dostaniem się na studia wcale tak łatwo nie było. - Nie dość że chętnych sporo, to jeszcze po Liceum Pedagogicznym miałam nakaz pracy w szkole i nie chciano przesłać moich dokumentów do Gdańska. Tylko dwie osoby z naszego rocznika mogły pójść na wyższą uczelnię. Zastanawiałam się, co robić. Ostatecznie doradzono mi, żebym napisała podanie o odroczenie obowiązku podjęcia pracy nauczycielskiej. I się udało - wyjaśnia E. Szalewska. Na studiach związała się z kaszubską organizacją studencką „Pomorania”. To z nią wędrowała po Kaszubach, poznając je na tzw. wanogach.

PRZYRODY SIĘ NIE PRZESKOCZY

Swoją pracę dyplomową poświęciła Ziemi Bytowskiej. - Jej temat brzmiał „Aktywizacja terenów nierozwiniętych gospodarczo na przykładzie powiatu Bytów”. Niezbyt przypadło to do gustu ówczesnym władzom miasta - śmieje się Szalewska. - Po studiach chciałam wrócić w rodzinne strony. Miałam nawet niemal zapewnioną posadę w Prezydium Powiatowej Rady Narodowej, ale później odniosłam wrażenie, że władze robiły wszystko, bym jej nie otrzymała. Trochę się nie dziwię, jako młoda dziewczyna zwróciłam uwagę przewodniczącemu Powiatowej Rady Narodowej, że jak to jest możliwe, iż taki piękny kościółek na górce popada w ruinę. Później usłyszałam, że celowo nie remontowano dzisiejszej cerkwi, by sama się rozpadła. Tam powstać miała sala taneczna - tłumaczy E. Szalewska.

Zaczęła pracować w Koszalinie w Wojewódzkiej Pracowni Urbanistycznej. - Początek lat 70. to okres dynamicznego rozwoju Polski. Dziś się krytykuje te bloki, osiedla, ale trzeba zaznaczyć, że były logicznie projektowane. Duży nacisk kładziono na dopasowanie budynków do otaczającego krajobrazu. W planach od razu umieszczano tereny zielone czy pod usługi - opowiada E. Szalewska. To wówczas z zespołem otrzymywała różnego rodzaju wojewódzkie i krajowe nagrody za rozwiązania architektoniczne. - Dostaliśmy je m.in. za opracowanie dotyczące wszystkich miast w województwie koszalińskim. Dotyczyło budownictwa mieszkaniowego, gdzie najlepiej i najtaniej będzie stawiać budynki. Inny projekt polegał na ocenie dogodności życia w różnych miejscowościach. Wówczas bardzo dużo punktów zdobywał Połczyn-Zdrój - opowiada E. Szalewska. Nieodzowne przy projektowaniu były wyjazdy w teren. - Wówczas widzi się, jaki jest stan faktyczny, rozmawia z ludźmi. Jestem przeciwniczką budowy wbrew przyrodzie. Jeśli mamy gdzieś podmokły grunt, to oczywiście można wbijać pale, ale lepiej wybudować obok. Będzie na pewno taniej, a późniejsze nakłady związane z eksploatacją także okażą się niższe. Często nie bierze się tego pod uwagę, a to przecież ważne - mówi E. Szalewska, dodając: - Projektując, byliśmy finansowani z budżetu państwa. Dawało to nam większą niezależność. Przez to dużo bardziej dbano o ład przestrzenny. Należy pamiętać, że własnością jest także powietrze, a rozumiem przez to widok. To dobro powszechne. Ludzie czasami tracą roztropność, gdy chodzi o zabudowę. Myślą sobie - moja działka, to mogę wszystko. Z jednej strony od samorządu domagają się chodników, naprawy jezdni, a z drugiej stawiają sąsiadom stosy drewna pod nosem, na pasie drogowym albo jeżdżą ciężkim sprzętem, co uważają za normalne. Na chwilę architektka milknie. Odchyla się w fotelu, łagodnie bujając. Powoli opuszcza ją chwilowe wzburzenie. Pojawiło się, kiedy zaczęła mówić o nonszalancji właścicieli działek. Po chwili znów zaczyna opowiadać o swojej zawodowej karierze. Tym razem związanej z powstałym w 1975 r. województwem słupskim i Ziemią Bytowską.

OD PROJEKTOWANIA ARCHITEKTONICZNEGO DO PLANOWANIA URBANISTYCZNEGO

Z Koszalina w 1978 r. przeniosła się do Słupska, gdzie zaczęła pracę w Inwestprojekcie, a później w Biurze Planowania Przestrzennego. - Dla Spółdzielni Mieszkaniowej w Bytowie projektowałam pierwszy etap osiedla na ul. Gdańskiej. Od razu powstać miał ciąg usług rzemieślniczych, dodatkowo tereny zielone z nasadzonymi drzewkami. Moim pomysłem było także, by ci, którzy mieszkają na parterze, mieli również kawałek ogródka. Widziałam, że to się do dziś zachowało - mówi E. Szalewska. - Po czasie z projektowania architektonicznego przeszłam do planowania urbanistycznego. Trochę tego żałuję. Jeśli architekt zaplanuje przykładowo 5 schodków, to zostaną wybudowane, a jeśli tworzy się plan na np. 30 lat, to później każdy zaczyna w nim mieszać. A trzeba pamiętać, że jeśli się gdzieś coś zmieni, to w innym jego aspekcie coś zaczyna niedomagać - wyjaśnia architekt. To był czas, gdy tworzyła projekty techniczne terenów rozwojowych gmin Ziemi Bytowskiej. - Miały charakter planów miejscowych, a także wskazywały konkretne przedsięwzięcia do realizacji. Tak było w przypadku Tuchomia, gdzie projektowałam tereny szkolne, parkowe, okoliczne osiedla. Cieszę się, że przeprowadzono ich realizację. Takie plany robiłam dla gmin Studzienice, Borzytuchom, Parchowo, a także gminy Bytów. Trochę żałuję, że nie miałam okazji wykonać niczego dla miasta. Dla różnych miejscowości planowaliśmy także rozwiązania komunikacyjne, czyli jak wytyczyć drogi, by funkcjonowały nawet wówczas, gdy nie były utwardzone. Miło wspominam pracę z samorządami. Wzajemnie siebie słuchaliśmy - mówi E. Szalewska. Tłumaczy także konieczność dbania o przestrzeń. - Budynek zazwyczaj posiada trwałość 100 lat, ale rozstrzygnięcia urbanistyczne trwają setki lat. Są o wiele trudniejsze do wyrugowania z przestrzeni. Dowodem na to są wciąż istniejące jeszcze średniowieczne założenia, np. w Bytowie. Przykładem może być sieć niektórych dróg. Stąd uważam, że trzeba przykładać należytą uwagę do planowania - mówi architekt.

Z uśmiechem wspomina perypetie przy budowie słupskiego spichlerza, mieszczącego się nieopodal Muzeum Pomorza Środkowego. - Wpierw na budowę nie chciał się zgodzić konserwator zabytków. Doradziłam ówczesnemu dyrektorowi muzeum, panu Jaroszewiczowi, aby zwrócił się tylko o składowanie elementów zabytkowej konstrukcji na placu obok muzeum. Gdy je uzyskał, zaczęłam się starać o zgodę na budowę. To też mi się udało. Pomyślałam, że teraz to już z górki. Nic bardziej mylnego. Pewnego dnia otrzymałam telefon od dyrektora, że na plac budowy przyjechało wojsko i pod bronią go pilnuje. Nie miałam pojęcia, co się dzieje. Pojechałam na miejsce. Okazało się, że przez działkę przechodzi jakiś wojskowy przewód. Tajny i nieujęty na żadnych mapach. Stwierdziłam, że może go w ogóle tam nie ma, skoro nie widnieje w dokumentach. Zaczęliśmy kopać. Jednak był. Co dalej? Wojsko stoi, robota też. Szczęściem przewód w pewnym miejscu zapętlono. Nadmiaru było tyle, że przesunięto go i budowa mogła iść dalej - śmiejąc się, opowiada E. Szalewska. O takich budowlanych hecach może mówić więcej. - Jedna z ekip dwa dni stawiała schody. Wszystko fajnie, stopnie równe, ale zapomnieli, że przecież przy pierwszym będzie podłoga i już wysokość okaże się inna. Zarządziłam: rozbierać i jeszcze raz stawiać - opowiada E. Szalewska. Na szczęście z różnymi perypetiami budynek udało się ukończyć. Dziś mieści się w nim popularna wśród słupszczan herbaciarnia.

E. Szalewskiej zawdzięczamy także nazwę Kraina w kratę, jako określenie Swołowa i okolicy. Nazwa popularna i znana nie tylko na Pomorzu. Bytowianka pracowała wówczas nad dokumentacją fotograficzną tej wsi. - Przygotowywałam wystawę dotyczącą budownictwa tego regionu. Zastanawiałam się nad tytułem. Siedziałam i główkowałam. Spojrzałam na zdjęcia i nasunęła mi się myśl, że przecież to wszystko w kratę. Tak już zostało - tłumaczy E. Szalewska. W 1996 r. biurko architekta zamieniła na katedrę wykładowcy akademickiego. Na pełen etat zaczęła pracę w słupskiej uczelni. W 2006 r. przeszła na emeryturę.

PATRZ POD NOGI I NA BOKI

Dziś, patrząc na Bytów, widzi jego blaski i cienie urbanistyczne. - Pozytywnie oceniam utrzymanie centrum miasta w jego historycznym miejscu, a także promowanie go przez organizowanie różnych imprez. Ludzie czują także potrzebę dbałości o teren zielony. W podwórkach widzę ogródeczki. Wpływa to ogólnie na estetykę Bytowa. Chciałabym, by miasto większą uwagę przykładało do dbałości o przestrzeń, mam tu na myśli m.in. widoki. Należałoby również bardziej wyeksponować teren nadrzeczny. Po otwarciu Traktu Młyńskiego trochę o tym miejscu zapomniano - mówi E. Szalewska. Zapytana o plany na przyszłość, długo się nie zastanawia. - Chciałabym napisać opracowanie dotyczące Bytowa. Zauważyłam, że ludzie mało o mieście wiedzą, choć poświęcono mu kilka książek. Myślę też o zaproponowaniu bytowiakom tematycznych spacerów po mieście - zdradza E. Szalewska. - Gdy się patrzy w górę, nic się nie widzi. A wystarczy się rozejrzeć, spojrzeć pod nogi i można dostrzec wiele różnych ciekawych rzeczy - dodaje. Nagle nasza rozmówczyni ożywia się i rozpoczyna opowieść o południowo-wschodniej części miasta, w tym o ul. 11 Listopada. Rezygnujemy z przytulnego pokoju i wybieramy się wspólnie na spacer. Rozpoczynamy od początku, czyli skrzyżowania ulic Wolności i 11 Listopada. - Jak na Bytów jest w średnim wieku. Co nie przeszkodziło, by nazwę zmieniała kilkukrotnie. Początkowo była to ul. Rycerska, później Kominiarska, potem kolejno Władysława Jagiełły, Karola Świerczewskiego i ostatecznie 11 Listopada. Powstawała dopiero od 1912 r., jako jeden z głównych kierunków rozszerzenia terenów osiedlowych miasta - rozpoczyna opisywanie E. Szalewska. Wyznaczone działki mierzyły ok. 1500-3000 m2. Dopiero teraz dostrzegam, że część tutejszych domów posiada dość duże ogrody. - To wynikało z przepisów, według których taki areał człowiek jest w stanie zagospodarować bez zwierząt - wyjaśnia E. Szalewska. - Tu na przykład, na początku, w momencie powstawania ulicy funkcjonowało gospodarstwo rolne. Do dziś pozostały jeszcze zabudowania - opisuje architekt. Powoli wspinamy się pod górę. Szybko uskakujemy przed samochodami, których jeździ tędy całkiem sporo. Widać, że kierowcy znaleźli skrót, by ominąć światła. Stajemy na zakręcie ulicy. - Widoczna tutaj zieleń to właśnie pozostałość po dawnym założeniu. Mając sporej wielkości ogród, można już było zaplanować nasadzenia nie tylko drzew owocowych, ale także ozdobnych - wyjaśnia E. Szalewska. Przyglądamy się także miejscu, gdzie pierwotnie miała biec droga. Wiodła bowiem na wprost, a nie jak ma to miejsce obecnie, zakręcając o 90 stopni. - O, proszę spojrzeć, to też interesujący widok. Mamy tu przykład budynków z ciekawymi mansardowymi dachami, rzadkimi w Bytowie. Te są z lat 20. XX w. A tu obok mieszkała kaszubska rodzina von Gliszczyńskich - opowiada architekt, wskazując na kolejne budynki. Coraz ciekawiej rozglądam się wokół. Niedawno tędy przechodziłem, ale teraz wydaje mi się, że jestem w zupełnie innym miejscu. Moja przewodniczka wiedzie mnie w prawo od głównej ulicy. To odgałęzienie także nosi nazwę ul. 11 Listopada. Na jednej z posesji obok numeru domu i oficjalnego adresu widnieje nazwa Sowia Góra. - To historyczna nazwa tego miejsca. Stąd doprowadzano wodę do bytowskiego zamku - tłumaczy E. Szalewska. Na wspomnianym budynku kończy się wyłożony trylinką sięgacz. Nie cofamy się jednak, a idziemy dalej polną ścieżką. - Często tutaj spaceruję, zresztą nie tylko ja - wyjaśnia architektka. Po kilkudziesięciu metrach otwiera się przed nami piękny widok na dolinę Bytowy. Po lewej widać krajówkę nr 20, po prawej ostatnie południowo-wschodnie zabudowania miasta, a pośrodku łąki. Nawet teraz jesienią zachwycają soczystą zielenią. Poprzecinane są ciemniejszymi wstęgami miedz. Na nich miejscami drzewa, krzewy. E. Szalewska chce już wracać. Ja jednak jeszcze przez chwilę sycę wzrok pięknem krajobrazu. Aż wierzyć się nie chce, że to tuż obok miejskiej zabudowy. Czas jednak powrócić na główną ulicę.

W ZALESZCZYKACH TO BYŁO

Zatrzymujemy się przed budynkiem z charakterystycznym porożem i krzyżem pomiędzy. Przywodzi na myśl legendę o św. Hubercie, patronie myśliwych. Pytam o to moją przewodnik. - Właścicielem tego domu był nauczyciel szkoły podstawowej w Bytowie o nazwisku Domke, zapalony myśliwy. Stąd ów charakterystyczny znak. Później mieszkał tu Komisarz Osadnictwa Ziemskiego o nazwisku Konopnicki. Zbieżność nazwisk bynajmniej nie była przypadkowa. To rodzina znanej polskiej pisarki - tłumaczy E. Szalewska. Zatrzymujemy się na końcu ulicy, nieco bokiem. Za plecami mamy dawną siedzibę Urzędu Stanu Cywilnego, a jeszcze wcześniej prokuratury. Po lewej budowany w 1914 r. budynek landratury, dzisiejszy Urząd Miasta, a przed nim, stojącą szczytem kamienicę, która także ma bogatą historię. - Po wojnie mieszkał tutaj ogrodnik Smolik. Swoją działalność miał w miejscu, gdzie dziś mieści się pobliski dyskont. Pochodził zaś z Zaleszczyk - opowiada E. Szalewska. Zaleszczyki były niemal najdalej na południe wysuniętą miejscowością II RP. Modnym w tamtym czasie kurortem. Zresztą jeszcze niedawno Bytów próbował nawiązać z nimi partnerskie kontakty. - Ten Smolik przyjechał do nas i był załamany. Pamiętam, jak powtarzał, że nie ma co uprawiać w tak zimnym klimacie. Jako dzieciom opowiadał o pięknych sadach w Zaleszczykach, jak wszystko tam kwitło. Później przeniósł się w okolice Wrocławia. Pewnie dlatego, że tam cieplej niż u nas - mówi E. Szalewska. Spoglądamy na piękny kaskadowy ogród przyległy do jego dawnego domu. Jeszcze dziś widać w nim drzewka owocowe, a na końcu, niemal przy granicy bieleją brzozy. - Trochę szkoda, że nastąpił wtórny podział części nieruchomości i zagęszczenie zabudowy. Ulica miałaby na pewno inny charakter, gdyby udało się utrzymać pierwotny zamysł. W latach 1950-1960 istniało tutaj 8 domów. W większości zamieszkałe przez wielodzietne rodziny. Jeden z nich zajmował działacz socjalistyczny z Warszawy, Jan Czyżew (1888-1957), a w innym powstaniec wielkopolski Stanisław Marchwiak (1894-1963). Domy wybudowane po 1960 r. należą do potomków działaczy Związku Polaków w Niemczech - kończy E. Szalewska.

Rozstaję się z moją przewodniczką. Wracam w stronę centrum, idąc ul. 11 Listopada. Tym razem jednak uważnie patrzę pod nogi i rozglądam się wokół. A nuż, przy następnym spotkaniu, czymś zaskoczę E. Szalewską, choć zbytniej nadziei na to nie mam.

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Reklama

Wideo kurierbytowski.com.pl




Reklama
Wróć do