
Dawid i Diah Martinowie wspólnie łączą tradycje kaszubskie z indonezyjskimi. On pochodzi z Kiedrowic, a ona z Dżakarty. Ślub wzięli w Polsce, wesele mieli na Jawie.
- Na studiach z muzykologii na Uniwersytecie Warszawskim trochę brakowało mi praktyki, zwłaszcza że pochodzę z muzykalnej rodzinny. U nas zawsze się grało - mówi Dawid Martin. Zauważył ogłoszenie o zajęciach dla studentów z gamelanu jawajskiego, czyli tradycyjnego instrumentu składającego się z gongów i metalofonów, tworzących całą orkiestrę. - Zainteresowało mnie to. Poszedłem i tak już zostałem. Wówczas ćwiczyliśmy w ambasadzie Indonezji, gdzie znajdował się jedyny tego typu instrument w Polsce. Co ciekawe, usłyszeć można go na jednej z płyt Czesława Niemena - dodaje D. Martin. Spodobało mu się na tyle, że postanowił bardziej poświęcić się grze. Okazją ku temu było stypendium, dzięki któremu wyjechał na Jawę, a konkretnie do Yogyakarty. - Wysiadłem z samolotu, przeszedłem odprawę, wychodząc z klimatyzowanej hali lotniska, otworzyły się drzwi i... uderzyła mnie fala gorącego powietrza - wspomina D. Martin. Drugie zaskoczenie czekało go na uczelni. - Okazało się, że moi wykładowcy nie mówią po angielsku, niespecjalnie używali też indonezyjskiego. Porozumiewali się w miejscowym jawajskim języku. W Polsce nauczyłem się jedynie kilku prostych słów, typu przepraszam, proszę, dziękuję. Szybko musiałem nadrobić braki - mówi D. Martin. - Trzeba było przecież pójść do sklepu i kupić coś do jedzenia. Początkowo miałem trudności z targowaniem, a wiadomo, kiedy pojawia się Europejczyk, czy ktoś z jasną skórą, cena rośnie - śmieje się D. Martin. - Białych po indonezyjsku nazywa się bule. To podobne określenie do gringo. W języku jawajskim zaś mówi się na nich londo. To wzięło się od belanda, czyli Holendra. Dla nich wszyscy biali byli Holendrami. Ma to swoje plusy i minusy. Każdy chce mieć znajomego bule, ale gdy idzie się na targ, wszystko nagle drożeje. Teraz trochę się to zmieniło, chyba przyjeżdża też więcej turystów na Jawę - dodaje D. Martin.
Rzecz jasna na początku nie ominęły go zabawne sytuacje. Jako pierwszych nauczył się liczebników. - Problem miałem zwłaszcza z dwoma. Seratus - sto i seribus - tysiąc. Na zakupach musiałem bardzo uważać - wspomina D. Martin. - Pomagali mi studenci, którzy znali angielski. Miejscowi też byli bardzo pomocni. Może dlatego, że zwracałem ich uwagę karnacją - dodaje D. Martin. Musiał się także nauczyć przechodzić przez ulicę. - Ruch jest bardzo duży. Początkowo, tak jak u nas, stałem na światłach i czekałem na zmianę. Przed sobą miałem 5 pasów w jedną stronę i kolejne 5 w przeciwną. Sznur aut jadących w obie. Wreszcie zapaliło się dla mnie zielone, ale samochody wcale się nie zatrzymały. Właściwie nic się nie zmieniło - opisuje Martin. Jak więc należy pokonać jezdnię? - Trzeba przesuwać się pas po pasie, zatrzymując w przestrzeni pomiędzy nimi, bacząc, by nikt nas nie potrącił - tłumaczy D. Martin.
Po rocznym pobycie powrócił do Polski, napisał pracę magisterską o gamelanie. Uczył gry na tym instrumencie. Zaczął także pracę w indonezyjskiej ambasadzie. Rozpoczął też pisanie doktoratu, a w związku z pracą naukową wyjeżdżał na Jawę. Tam poznał Diah, swoją przyszłą żonę. - Studiowała na wydziale tańca, ja zaś odwiedzałem starych znajomych. Jeden z nich poznał nas ze sobą - mówi Dawid. Po dwóch latach wzięli ślub. Ten odbył się w Lipnicy. Wesele z kolei mieli na Jawie. - To było ciekawe przeżycie zwłaszcza dla moich rodziców. Musieli się dopasować do tradycyjnego obrzędu, m.in. poprzez strój. Dodatkowo w odpowiednim momencie wykonywać mieli określone czynności. Na szczęście była osoba, która im podpowiadała - mówi D. Martin. Na początku młodzi wychodzą z przeciwnych stron sali i spotykają się na środku. Młody nogą zgniata jajko, a panna młoda obmywa mu stopy. Później nawzajem, by zapewnić sobie pomyślność, obrzucają się leczniczym ziołem o nazwie siri. - Potem siadają na tronie. W przeciwieństwie do naszej tradycji na Jawie nie tańczy się w tym dniu, chyba że jest specjalna osoba do tego wyznaczona. Przez cały czas przygrywa zaś orkiestra gamelanowa - opisuje D. Martin.
Jego żona Diah po raz pierwszy do Polski przyjechała w grudniu 2011 r. - Wiedziałem, że muszę dla niej kupić zimową kurtkę. Wydawało mi się, że wybrałem najmniejszą - mówi Dawid. - I tak była dużo za duża. Wyglądałam w niej strasznie - śmieje się Diah, po czym dodaje: - Na Jawie nie sprzedaje się tak grubych kurtek. Z zimniejszym klimatem nie miała jednak problemów. - Bardzo lubię niższą temperaturę. Lepiej się wtedy czuję. Na Jawie jest za gorąco - mówi Diah. Potwierdza to także jej mąż, Dawid. - Rzeczywiście. Jawajczycy lubią niską temperaturę. Czasami z tym przesadzają. Gdy byłem na wyspie i wchodziłem do klimatyzowanych pomieszczeń, np. do budki z bankomatem czy sklepach, to temperatura była tak nisko ustawiona, że robiło mi się zimno - mówi D. Martin.
Z Warszawy przyjechali w rodzinne strony Dawida, na Gochy. - Tu po raz pierwszy zobaczyłam śnieg, a do tego żywą choinkę. W Indonezji mamy sztuczną - mówi Diah. - Dobrze to pamiętam. Będąc na stypendium, razem z innymi studentami namalowaliśmy choinkę na ścianie - dodaje Dawid. Po raz pierwszy spróbowała także polskich i kaszubskich potraw. - Bardzo zasmakował mi barszcz z uszkami. Odkryłam także nowe warzywo - buraki. Wprawdzie w Indonezji można je kupić, ale są bardzo drogie. Lubię także zupę grzybową. To jedna z moich ulubionych. Teraz sami chodzimy i zbieramy grzyby. Tego, które z nich są jadalne, również musiałam się nauczyć - mówi Diah. W polskim menu nie mogło zabraknąć kiszonego ogórka. - O nie, na początku nie przepadałam za nim. Polubiłam go w ciąży i tak już zostało - tłumaczy Diah.
Podobnie jak Dawid, także ona miała kilka językowych wpadek. - Kiedyś zagadnęła mnie starsza osoba i zapytała, skąd jestem. Wywiązała się rozmowa, a wokół nas zgromadziła się spora grupka. W pewnym momencie kobieta zapytała, czy podoba mi się w Polsce. Ja jednak źle zrozumiałam. Pomyliły mi się dwa słowa - „podobać się” i „podobny”. Myślałam, że pyta, czy Polska i Indonezja są podobne. Odpowiedziałam wprost, że nie. Ludzie wokół nas trochę się obruszyli i szybko rozeszli, a ja nie wiedziałam dlaczego - śmieje się z wpadki Diah. Drugi raz pomyliła polski z kaszubskim. - Rodzice męża w Kiedrowicach mówią po polsku, ale babcia już po kaszubsku. To tu usłyszałam wyraz rëba. Po powrocie do Warszawy w sklepie pytałam o rëbë, ale nikt mnie nie rozumiał - opowiada kobieta.
W swoim domu w Warszawie łączą tradycje kaszubskie i indonezyjskie. Dawid pracuje w indonezyjskiej ambasadzie, a także na Uniwersytecie Warszawskim. Ma też swoją audycję w Akademickim Radio Kampus. - Tradycją jest, że w Dniu Jedności Kaszubów cały swój program poświęcam muzyce kaszubskiej - mówi D. Martin. Z kolei Diah uczy tańców indonezyjskich. Występuje też wspólnie z Warsaw Gamelan Group. Mogliśmy ich podziwiać także w Bytowie na rynku. Są jedynym zespołem w Polsce, który gra tradycyjną muzykę ze środkowej Jawy. Pierwsze występy na scenie ma za sobą także ich córka Róża. - Wystąpiła podczas Dnia Niepodległości Indonezji. Zaczęła także śpiewać i tańczyć do kaszubskich piosenek. Nie lubi jednak kołysanek, zawsze przy nich płacze. Chyba są dla niej za smutne - mówi D. Martin.
Gdy tylko mogą, przyjeżdżają do Kiedrowic. - Córka uwielbia wodę, więc często wypoczywamy nad jeziorem. Korzystamy także z kajaków. Płynęliśmy już Brdą i Chociną. No i zbieramy grzyby - mówi małżeństwo Martinów.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie