
„Nasze Pomorze” to rocznik Muzeum Zachodniokaszubskiego. W tym roku ukazał się 23 numer, a miłośnicy Ziemi Bytowskiej znajdą w nim dla siebie niejeden interesujący tekst.
I tak Maciej Kwaśkiewicz pisze o reliktach dekoracji malarskich zdobiących ściany bytowskiego zamku, a pochodzących z początku jego istnienia. Jak się bowiem okazuje, białe gołe ściany, które dziś oglądamy w zamkowych salach, nie oddają tego, jak wyglądały za czasów krzyżackich. Z kolei Natalia Wałdoch opisuje tablicę z początku XIX w., z jasieńskiego kościoła. Jest ona poświęcona pochodzącemu z Łupawska muszkieterowi Ludwikowi Schmudde (Zmudzie). W artykule Barbary Borzyszkowskiej znajdziemy pierwszą część wspomnień starszych mieszkańców naszych stron spisanych przez uczniów Zespołu Szkół w Brzeźnie Szlacheckim i Zespołu Szkół Ogólnokształcących w Bytowie. Jedną z opowiadających jest Helena Wnuk-Lipińska z Bytowa, która opisuje niełatwe życie na przedwojennych Kaszubach: „(...) Na przykład gdy już chodziłam do szkoły, musiałam młócić razem z ojcem zboże - młóciliśmy żyto na klepisku cepami, bo nie było jeszcze żadnych maszyn, ojciec zbierał to zboże i jechał na pole siać, a ja szłam do szkoły. Mieszkaliśmy obok szkoły. Uczyło tam dwóch nauczycieli, obaj kawalerowie. Jako dziecko, jeszcze przed pójściem do szkoły, zachodziłam do tych panów i często widziałam, jak pracują. Gdy poszłam do szkoły, uczyłam się dobrze, lecz jak tylko wróciłam do domu i powiesiłam moją torbę, mama miała już dla mnie nowe zadanie. Pracowałam również z koniem w polu, potrafiłam orać, bronować, woziłam nawóz na pole. Mieliśmy łagodnego konia, z którym jako dziecko mogłam już pracować. Pewnego razu skaleczyłam sobie głęboko nogę o pług - mam jeszcze bliznę po tej ranie. Gdy matka znajdowała dla mnie bez przerwy nowe zajęcia, uciekałam na podwórze do taty, żeby nie wykonywać jej poleceń. Wtedy przychodziła po mnie i obiecywała, że nie dostanę lania, jeśli wrócę. W każdym większym gospodarstwie na wsi znajdowały się krosna. Na tych krosnach robiło się materiały na ubrania, bieliznę, pościel, ręczniki i koszule, z najgorszego materiału robiło się worki na kartofle. Każda gospodyni, która miała krosna, umiała sobie też założyć wątek i uszykować wszystko kolejno przy pomocy sąsiadki, bo musiały robić to dwie osoby, żeby zapoczątkować pracę. Krosno było wielkim narzędziem, nam, dzieciom, służyło do zabawy. Mama przestrzegała nas, żebyśmy pod nie nie wchodziły, ale my lubiłyśmy bawić się tam w chowanego. Przy tej okazji zrywaliśmy nitki i mama, gdy chciała następnego dnia pracować, musiała je od nowa wiązać. Chciałam pracować na krosnach, ale mama nie pozwoliła, bała się, że coś popsuję. Mogłam jedynie nawijać na cewki przędzę, żeby mama mogła tkać. Praca ta była skomplikowana i wymagała dobrej znajomości tkactwa. Pamiętam, jak moja matka z białego płótna szyła dla ojca koszule, a z resztek i ja dostałam dwie koszule, które później nosiłam. Bielizna pościelowa musiała być koniecznie w czerwoną kratę, do tego była potrzebna czerwona wełna. U nas w Polsce można było ją kupić, ale po praniu farbowała, więc się nie nadawała. Żeby kupić odpowiednią bawełnę, trzeba było po kryjomu iść przez granicę do Niemiec. Ojciec ze swoim szwagrem Józefem zrobili tak i nabyli dobrą bawełnę. Wracając, natknęli się na polską straż graniczną. W czasie ucieczki pobłądzili i weszli na moczary, wpadli do wody, a gdy wyszli, straż ich aresztowała. Zbudziłam się w nocy w łóżku i zobaczyłam, że w pokoju stoi strażnik graniczny, który przyprowadził ojca do domu, żeby się przebrał, bo był cały mokry. Potem zabrał go do Brzeźna na komisariat. Było to jeszcze w nocy, strażnik szedł przodem, a tata za nim, po drodze wyrzucał z koszyka motki wełny. Nad ranem został zwolniony i wracając, zebrał porzuconą wełnę. W płótnie znajdowały się kawałeczki paździerzy, które drapały skórę, ale z czasem się wykruszyły (...)” (fragment wspomnień).
M. Kwaśkiewicz, pisząc o wystawie „Niepodległa wyczekana nieznana”, przypomina działania dawnych bytowiaków zmierzające do przyłączenia Ziemi Bytowskiej do odradzającej się w końcu I wojny światowej Rzeczpospolitej. Kolejny ciekawy tekst dotyczy osiedla Nowy Bytów. Jego autorka Elżbieta Szalewska opisuje, skąd wzięła się jego nazwa i czego pierwotnie dotyczyła. Częścią artykułu jest opis pałacu starosty, dziś siedziby Przedszkola nr 1: „Opracowując urbanistyczne zagadnienia osiedla »Nowy Bytów« nie można pominąć inwestycji wyprzedzającej projekt parcelacji, jaką była budowa »mieszkania służbowego« dla najważniejszego rangą urzędnika powiatu, nazywanego wówczas landratem. Dla tego obiektu wybrano niezmiernie atrakcyjnie usytuowany teren, przylegający do ogrodnictwa, przy drodze gdańskiej o formie pagórka z rzędnymi od 135-143 m n.p.m. Z pagórka rozpościerał się widok na gotycko-renesansowy zamek i zabudowę miasta oraz podmiejskie lasy, położone na zachodzie, a także na dolinę Bytowej i Jezioro Mądrzechowskie, co jako oś zaznaczono w rysunku projektowym zagospodarowania terenu. Ponieważ dziedziniec zamku położony jest 126 m n.p.m., to wysokie na 10 m mury i 18 m wieże oglądane z pagórka widoczne były na wprost. Projekt zlecono znanej firmie budowlano-architektonicznej Paulus & Lillnoe z Berlina. Dom o prostokątnym rzucie (ok. 24 x 18 m) usytuowano na bardzo dużej działce w kształcie trapezu o wymiarach boków: 111,9 m; 70,88 m - południowa, 74,6 (front) oraz 120 m granica z ogrodnictwem, gdzie od strony drogi gdańskiej oddzielono fragment o trójkątnej formie na inny obiekt. Istnieją trzy warianty zagospodarowania terenu. Wariant najwcześniejszy (il. 7a) ustalał sytuację domu w północnej części, na wyniesieniu z drogą dojazdową i dojściem przy granicy zachodniej w formie alei lipowej, zakończonej owalnym gazonem przy głównym wejściu do domu, we wnęce z dwiema kolumnami. Najdalej w narożu północnym działki usytuowano dom służbowy o rzucie litery L ze stajnią, niewielkim ogrodem dla woźnicy, kompostownią, składzikiem odpadów. Przy granicy wschodniej miał być ogród warzywny i plac do tenisa. Kompozycja ogrodu stylem rozmieszczenia nawiązuje do założeń barokowych: taras kwiatowy od strony południowo-wschodniej domu ze schodowym zejściem do parku, z aleją na osi i ciągami ścieżek, tj. obwodową przy granicach posesji oraz owalną wokół domu. Ścieżki obwodowe łączyły odcinki promieniste w stosunku do domu.
W partiach dalszych ogród jest założeniem krajobrazowym. Projekt korygowano od strony wschodniej przesunięciem granicy ok. 15 m oraz ok. 5 m od zachodu, przy terenie rezerwowanym na obiekt urzędowy. Zastrzeżenia inwestora skutkowały opracowaniem drugiego wariantu, zachowanego w kolorowanej oryginalnej kalce (il. 7 b). Zmieniono usytuowanie wjazdu i bramy, podjazd, a także styl ogrodu, wprowadzając bardziej regularne założenie trzech tarasów i zboczy o prostokątnych formach, równoległych do granicy wschodniej. Dom z piwnicami z kostek kamiennych miał parter oraz poddasze użytkowe. Bezpośredni kontakt z ogrodem był poprzez narożny podcień z kolumnami (zabudowany po 1970 r.) oraz balkon od strony północno-zachodniej z widokiem na podjazd i na zamek.
W 1914 r. ten sam zespół architektów Paulus & Lilloe z Berlina wykonał dla Bytowa projekt nowej siedziby urzędu powiatowego, usytuowanej główną, pięciokondygnacyjną bryłą z asymetrycznie umieszczonym wejściem równolegle do drogi gdańskiej. Budynek na wysokim cokole z kostek kamiennych ma częściowe podpiwniczenie, dwie pełne kondygnacje z poddaszem. Budynek, analogicznie jak dom dla landrata, ma styl historyczny o kierunku baroku. Monotonię prawie 40 m fasady frontowej zmniejszono umieszczonym po lewej stronie szerokim ryzalitem, loggią przy służbowym mieszkaniu, wachlarzowymi, granitowymi i szerokimi schodami z dekoracyjnymi elementami oraz skrajnie umieszczoną pozorną wieżą. Rzut rozwiązano na formie litery L, z częścią wzdłuż ulicy o długości 39,38 m, szerokości 12 m oraz skrzydłem dł. 12,78 m, gdzie na parterze usytuowano salę posiedzeń o wymiarach 10 x 7 m. Realizacja tego zespołu administracyjnych budynków dla potrzeb administracji powiatowej, widoczna z lotu ptaka na fotografii z lat 30. obejmującej część »Nowego Bytowa«.
Zespół budynków ówczesnej landratury korzystnie oddziaływał na krajobraz Bytowa, dał wzór do naśladowania i tylko z tego powodu budynki te powinny mieć szczególny nadzór konserwatorski, prawnie umocowany decyzją wpisu do państwowego rejestru zabytków kulturowych (...)”.
W roczniku naszego muzeum przeczytamy też o broni palnej odnalezionej na bytowskim zamku. Piszą o niej Andrzej Jankowski i Kamil Kajkowski. To dwie lufy, które ostatnio poddano szczegółowej analizie. Dzięki niej możemy powiedzieć, że pierwsza pochodzi z XV lub początku XVI w., druga zaś stanowiła część prawdopodobnie XVII-wiecznego muszkietu.
Jak zwykle obok tekstów poświęconych Ziemi Bytowskiej w muzealnym roczniku znalazły się też artykuły z nią niezwiązane. M.in. Mateusz Marszałkowski pisze o rękopiśmiennej działalności pelplińskich cystersów, z kolei Anna Gut-Czerwonka o kartuszach epitafijnych w zbiorach Muzeum w Koszalinie. Wandzie Brzeskiej, etnografce i pisarce, poświęcono aż trzy teksty. Daniel Kalinowski przybliża jej poezję i sztuki sceniczne, Dominika Żemojtel-Dettlaff omawia „trylogię rybacką”, a Andrzej Busler przybliża postać Krystyny Ceynowy, której tragiczne losy (oskarżono ją o czary i zabito) stały się kanwą do powieści „Sprawa gminy Ceynowy”. Autor przytacza m.in. to, co o jej śmierci napisał Józef Torliński: „(...) Z końcem lipca 1836 r. sprowadziła żona chorego Jana Kąkola, znachora Kamińskiego do Chałup, aby wyleczył jej męża. Kamiński zamieszkał w domu chorego, stosował kąpiele i maście, sprowadzał lekarstwa z apteki w Pucku, a wiele czasu przepędzał w gospodzie. Wiedziała o tych zabiegach leczniczych cała wieś, wiedziała więc i Ceynôwka. Mijały dni bez poprawy w zdrowiu chorego. Wówczas powiedziała Ceynôwka, że Kamiński choremu nie pomoże. Dowiedział się o tym Kamiński. Z tą chwilą nawiązał się wątek akcji. W dniu 3 sierpnia, oświadczył Kamiński w gospodzie, że wskaże tę kobietę, która jest czarownicą, jeżeli zejdą się razem wszystkie kobiety zamieszkałe we wsi. Sołtys obesłał klukę (laskę, w którą wkłada się pismo sołtysa) i zgromadził w sołectwie całą ludność Chałup.
Kamiński ustawił wszystkich wedle wieku i płci, kreślił kredą znaki na stole, zadawał pytania poszczególnym osobom, potem powstał i przystąpił do Ceynôwki ze słowami »To jest czarownica, która odebrała zdrowie Kąkolowi«. »Przed pięciu laty, gdy Kąkol powracał z morza, podeszłaś do niego i dotknęłaś jego lędźwi rękami. Przez dwa lata był jeszcze zdrów, potem utracił zdrowie przez Ciebie«. Na to splunęła Ceynôwka i zapytała z oburzeniem czy Kamiński ma dowody. Odpowiedział: »Tak«. Za pozwoleniem sołtysa wyprowadzono ją przed drzwi sołectwa, gdzie Kamiński ćwiczył ją jako »mistrz nad czarownicami«. Bił ją ręką po głowie i twarzy. Nie pozwolono jej uciec, gdy chciała schronić się pod opiekę księdza w Swarzewie, lecz zaprowadzono ją tłumnie do chorego. Chory powstał z łóżka i bił ją kijem. Powtórzył to czterokrotnie w ciągu tego dnia. Gdy bita upadła na ziemię, Kamiński kopał obcasami po głowie. Ponieważ ze wszystkich stron żądano od niej, aby przywróciła zdrowie choremu, obiecała to uczynić, dodając, że wymaga to czasu. Pilnowano, aby nie uciekła, w dzień trzymało straż dwóch Budziszów, w nocy strzegł Kamiński, który przed snem roztrząsał jej sumienie i wzywał ją do ratowania chorego, któremu zabrała zdrowie. Tak upłynął pierwszy dzień. Gorzej było nazajutrz (4 sierpnia). Już wczesnym rankiem był Kamiński w gospodzie. Gdy powrócił do mieszkania Kąkola, pytano Ceynôwkę, czy pomoże choremu. Obiecała to uczynić do godziny 7-mej rano. Gdy ta godzina nadeszła, a chory nie uczuwał ulgi w cierpieniach, zaczęto wątpić, czy istotnie ona czarami sprowadziła chorobę. Dotknęło to Kamińskiego, wobec czego postanowił dać dowód na swe twierdzenie. Zażądał, aby poddano Ceynôwkę próbie. Miała to być tzw. próba czarownicy, czyli próba wody. Jeżeli rzucona do wody tonie, jest niewinna, jeżeli trzyma się na powierzchni, jest czarownicą, bo pomagają jej złe moce. Związano Ceynôwce ręce na piersi.
Około 20 kroków od mieszkania Kąkola stała łódź. Wepchnięto do niej Ceynôwkę, za nią wsiadł Kamiński, obaj przysiężni wiejscy, wreszcie trzech rybaków. Wyjechali na zatokę, na trzysta mniej więcej kroków od brzegu. Jest tam głębia na około trzy sążnie. Wyrzucono Ceynôwkę do wody. Kamiński trzymał sznur opasujący ją. Ceynôwka nie poszła pod wodę, lecz głowa i ramiona utrzymywały się nad wodą, jakkolwiek chwilami kładła się bokiem na wodę lub nawet zanurzała z głową. Suknia jej z grubej wełny rozpostarła się na wodzie w kształcie koła. Kamiński wskazywał obecnym, jak dobrze Ceynôwka pływa i jak to dowodzi niezbicie, że jest czarownicą. Pławienie trwało mniej więcej kwadrans.
Potem skierowano łódź ku brzegowi, a Kamiński ciągnął za łodzią na sznurze Ceynôwkę.
Gdy łódź znalazła się na płytkim miejscu, Ceynôwka stanęła i dopomogła wyciągnąć ją na brzeg. Tak skończyła się pierwsza »próba«. Różnie próbowano wyjaśnić, jak to się stało, że Ceynôwka nie utonęła. Jedni sądzili, że suknie utrzymywały ją na wodzie, inni, że jest na czczo, inni, że Kamiński tak trzyma sznur, aby pławiona nie poszła pod wodę. Gdy wszyscy stanęli na brzegu, chciał Kamiński puścić wolno Ceynôwkę. Dowiódł, że jest czarownicą. Nie pozwoliły jednak na to kobiety. Zaprowadzono ją znowu do mieszkania Kąkola. Trzęsła się jak w febrze, siadła obok łóżka chorego, czytała z książki do nabożeństwa, a była tak wycieńczona, że prosiła o wino, które jej podano. Chory znowu zażądał od niej, by go uzdrowiła. Gdy odrzekła, że tego nie może uczynić, bił ją kijem. Kamiński poprawił. Gdy podniosła się, zostały na podłodze ślady krwi. Wreszcie przyrzekła choremu, że uzdrowi go do południa. W mieszkaniu chorego wrzało. Jak w ulu. Przychodzili i wychodzili mężczyźni, kobiety i dzieci. Każdy chciał zobaczyć, jak Ceynôwka cofa czary i co się w ogóle dzieje. Nastrój był dla niej wrogi, mówiono, że trzeba ją położyć na klocu i pozbawić życia. Czytano modlitwy przy łożu chorego. Kamiński poszedł (jak zwykle) do gospody. Gdy nadeszło południe, a chory nie uczuwał ulgi, postanowił Kamiński pławić ponownie Ceynôwkę, aby nastraszyć ją i zmusić do uzdrowienia Kąkola. Znowu związano jej ręce i w odległości dwieście mniej więcej kroków od brzegu pławiono. Także i tym razem pływała, jakkolwiek jej suknie były jeszcze mokre od pierwszego pławienia. Kamińskiemu nie było spieszno, bo (jak mówił) diabeł może wytrzymać cztery godziny pod wodą, lecz inni obecni na łodzi spostrzegli, że Ceynôwka jest słaba i wyczerpana i ujęli się za nią. Kamiński pociągnął sznur bliżej łodzi, trzymał Ceynôwkę za ramię, a ona trzymała się łodzi jedną ze związanych rąk i tak zbliżano się do brzegu. Gdy łódź była już na płytkim miejscu, Ceynôwka puściła łódź i zanurzyła się kilkakrotnie głową we wodzie (prawdopodobnie omdlała wskutek zmęczenia, wielokrotnego bicia i ran na głowie). Kamiński opowiadał potem, że raz jeszcze zaczerpnęła oddechu i zmarła. Wówczas usiadł na brzegu łodzi, wyjął nóż, podciągnął Ceynôwkę na sznurze do góry i (jak zeznał) uderzył czterokrotnie nożem w kark. Za każdym ciosem głowa jej opadała pod wodę. Czynił to (jak zeznał) w tym celu, aby ją przywrócić do życia. Potem poszedł do mieszkania Kąkola, powiedział zebranym, że „diabli wzięli babę” i ułożył się do snu w cieniu drzew w pobliżu mieszkania (...)”.
O dawnych wierzeniach w roczniku piszą też Rafał Foltyn i Tomasz Siemiński. Z kolei Jaromir Szroeder opisuje, jak twórczość Leona Heykego miała wpływ na utwory związanego z Ziemią Bytowską kaszubskiego poety Antoniego Peplińskiego. Wydawnictwo można nabyć w sklepiku muzealnym na zamku.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!