
Na kolarskich trasach obecny jest od grubo ponad trzech dekad. W tym czasie świętował sukcesy w kilku odmianach. Dla wielu ikona polskiego kolarstwa górskiego. W restauracji „Jaś Kowalski” spotkaliśmy się z Andrzejem Kaiserem, by choć z grubsza prześledzić jego sportowe dokonania, porozmawiać o kolarskiej pasji, o kolarstwie w ogóle i jeszcze kilku sprawach.
„Kurier Bytowski” Jak zaczęła się pana przygoda z kolarstwem?
Andrzej Kaiser - Było to w październiku 1986 roku. Miałem 13 lat. Z inicjatywy pana Euzebiusza Marciniaka Baszta organizowała szkolne zawody, które odbywały się na pętli wokół Udorpia. Był to jednocześnie nabór do sekcji kolarskiej. Startowało ze 100 chłopaków. Baszta udostępniała rowery. Dla nas, młodych chłopaków, to były „rakiety". Spodobało mi się.
Początki były trudne?
Nie, jeśli chodzi o aspekt sportowy. Gorzej, jeśli chodzi o możliwości do treningu. W klubie się nie przelewało. Brakowało sprzętu - rowerów, butów, odzieży. Człowiek się cieszył z nowego łańcucha czy opony. To nie był dobry czas dla wszystkich, którzy zaczynali przygodę ze sportem.
Pierwszy rower?
To był Jaguar - stalowy rower, bez przerzutek. Polski produkt. Przerzutkę dostałem dopiero później. Długo się jednak nie cieszyłem (śmiech), bo połamałem ją już na pierwszych zawodach.
Gdzie wypadł debiut?
Po pół roku treningów trener Euzebiusz Marciniak zabrał nas na zawody szosowe w okolice Torunia. Nie pamiętam dokładnie, w jakiej miejscowości się odbywały. Były to bodajże mistrzostwa makroregionu. W debiucie zaliczyłem kraksę i stratę wspomnianej przerzutki (śmiech).
Od razu zrodziła się z tego pasja do kolarstwa?
Można powiedzieć, że rower towarzyszył mi zawsze. Jeszcze przed przyjściem do Baszty. W tamtych czasach nie było zbyt wielu rozrywek. Rower był świetną zabawą, sposobem na spędzanie czasu i okazją do poznania nowych miejsc.
A było gdzie jeździć. Mamy piękne tereny.
Może dlatego z okolic Bytowa wywodzi się tylu kolarzy. Gdzie z Bytowa nie wyjedziesz, zawsze trafisz na jakieś górki. Od razu pokochałem mocną jazdę i ściganie. Wiązały się z tym też inne sprawy. Rowery nie były najlepszej jakości. Po treningu czy przejażdżce razem siedzieliśmy godzinami z kolegami i naprawialiśmy swoje „maszyny". Dzięki temu z kolei rodziły się przyjaźnie.
W kategoriach młodzieżowych odnosił pan jakieś sukcesy?
Za największy uważam start w przełajowych mistrzostwach świata juniorów w holenderskim Gieten w 1991 r. Zająłem 13 miejsce indywidualnie i 3 miejsce w drużynie. W jej składzie byli jeszcze Dariusz Gil i Tomasz Bukowski. Czego byśmy nie dali, żeby dziś nasi juniorzy osiągali takie wyniki.
Jak trener Euzebiusz Marciniak wpłynął na pański rozwój jako kolarza?
Kto wie, jak by się to potoczyło, gdyby nie on. Zaszczepił we mnie pasję do kolarstwa. Bardzo ważna osoba w moim życiu. Znacząca postać bytowskiego kolarstwa i wielka szkoda, że już go z nami nie ma.
Był pasjonatem kolarstwa z krwi i kości.
Żył tym. Przez lata pan Zebek własnymi siłami kompletował sprzęt kolarski. Trochę się tego uzbierało. Są rowery i akcesoria z danych czasów. Za jego sprawą powstała swego rodzaju kolekcja kolarstwa bytowskiego. Kiedyś jej część była wystawiona w muzeum na zamku. Marzę, że kiedyś z tego zbioru powstanie poważna wystawa. Niestety, pan Euzebiusz tego nie doczekał. Wierzę jednak, że to się kiedyś stanie. Na pewno warto udostępnić to kolarskie dziedzictwo bytowiakom.
Wyczuwam wielki sentyment...
Pan Zebek wypchnął mnie na kolarski szlak. Bardzo mi pomógł na początku tej przygody. To dzięki jego znajomościom w 1993 r. trafiłem do Floty Gdynia, gdzie też odbyłem służbę wojskową. Trwało to bodajże półtora roku. W 1995 r. wróciłem do Baszty Bytów, gdzie jeździłem jeszcze przez dwa lata.
Jak wyglądała potem kariera klubowa?
Trochę tego w kolarskim CV mam (śmiech). W 1997 r. przeszedłem do Opteksu Opoczno, który reprezentowałem przez prawie cztery lata. W 2001 r. zostałem zawodnikiem Lotto PZU. Tam jeździłem przez dwa lata. Potem przez rok startowałem w barwach Action ATI. W 2006 r. Przeszedłem do DHL Author. W końcu w 2009 r. trafiłem do obecnego klubu. Od 11 lat reprezentuję Euro Bike Kaczmarek Electric Team Poznań.
Prześledźmy największe sukcesy. Które ze swoich szosowych dokonań uważa pan za najważniejsze?
Złoty medal górskich szosowych mistrzostw Polski w Starachowicach w 2019 r. To był w ogóle udany dla mnie rok, bo łącznie zdobyłem cztery tytuły mistrza kraju mastersów - dwa szosowe i po jednym w przełajach i kolarstwie MTB.
A jak było z MTB?
W 2004 r. zdobyłem mistrzostwo Polski w elicie, rok wcześniej i rok później byłem wicemistrzem kraju. W swoim czasie sporo startowałem w MTB.
W Polsce mówi się o panu jako o ikonie maratonów MTB. Powód do satysfakcji?
Może trochę. Większą frajdę mam jednak z innego miana, jakie mi nadano w kolarskim światku... Kiedyś na jakichś zawodach pewien spiker określił mnie mianem „Kaszubskiej Pantery”. Ponieważ tych zwierząt u nas nie ma, a wilki się pojawiają, koledzy kolarze szybko przemianowali mnie na „Kaszubskiego Wilka”.
I tak zostało?
Jakoś się przyjęło (śmiech). Niedawno nawet jeden z zawodników, konkretnie Bartek Mikler z Jarocina, zaprojektował i zaczął rozpowszechniać naklejki na rowery z moją podobizną. Kilku młodych przełajowców jeździ z nimi na ramach. Cieszę się, że jest to dla młodych jakaś inspiracja.
Ile medali mistrzostw Polski w kolarstwie przełajowym ma pan na koncie?
Trzy brązowe w elicie i pięć w kategorii mastersów. W swojej przygodzie trafiłem na bardzo mocnych rywali. Nie żałuję. Przy lepszych kolarzach sam stawałem się lepszym zawodnikiem.
Bliższe sercu MTB czy przełaj?
Ciężko powiedzieć. Zawsze w obu tych odmianach kolarstwa czułem się świetnie. Obie są bardzo wyczerpujące i za to właśnie je kocham.
Ostatni medal zdobył pan całkiem niedawno. Emocje po styczniowych mistrzostwach w Gościęcinie już opadły?
Wspomnienie tej imprezy ciągle jest żywe. Zresztą mam w pamięci chyba wszystkie starty w mistrzostwach Polski. Z każdym wiąże się jakaś historia. Kilka tygodni przed zawodami dopadła mnie infekcja. Straciłem trzy tygodnie. Musiałem od nowa budować formę. Poziom w mastersach jest naprawdę wysoki. To nie jest tak, że startują tam już wyłącznie kolarscy emeryci. Ci ludzie trenują często po kilka godzin dziennie.
Bardzo długo startował pan w elicie.
Byłem w formie, a zdrowie dopisywało. Długo trzymałem koła znacznie młodszym kolarzom, nierzadko to oni musieli mnie gonić. Przyszedł jednak moment, kiedy trzeba było powiedzieć dość. Moim ostatnim startem w tej kategorii były przełajowe mistrzostwa Polski w 2015 r. w Bytowie. Chciałem na swoim podwórku pożegnać się z elitą. Wyszło chyba nieźle, bo zająłem 4 miejsce.
Największe sportowe marzenie już zrealizowane?
Zdecydowanie. To start w Absa Cape Epic w 2014 r. Ten wyścig w Republice Południowej Afryki to spełnienie marzeń każdego zawodnika specjalizującego się w kolarstwie górskim. Takie Tour de France w świecie MTB.
Nawet teraz słychać ekscytację w głosie.
Jak powiedziałem, spełnienie marzeń. Kiedy kilka miesięcy wcześniej otrzymałem telefon od kolegi Dariusza Mirosława z Rzeszowa z pytaniem, czy chcę z nim wystartować w „Epiku”, nawet nie pytałem żony o pozwolenie (śmiech).
Zakończyło się świetnie. Zajęliście 23 miejsce w klasyfikacji końcowej.
Solidnie się przygotowaliśmy. Przeszliśmy dwutygodniowe zgrupowanie w Hiszpanii, potem jeszcze był kontrolny start w zawodach parami w Andaluzji. Wyszło chyba nieźle. Najważniejsze, że udało się ukończyć wyścig. To naprawdę wymagająca wyprawa. Nie dość, że trasy trudne technicznie, to przez warunki łatwo o defekty. Wiele par nie kończy tego wyścigu.
Inny ciekawy start, jaki przychodzi mi na myśl, to I Rajd Wyszehradzki w 2013 r.
Na pewno nietypowy i taki, który na zawsze zostanie mi w pamięci. Gdy zadzwonił do mnie Adam Siluta z Lang Teamu z propozycją startu w wyścigu liczącym ponad 500 kilometrów, pomyślałem, że to jakiś żart (śmiech).
A było na serio...
Powstał pomysł organizacji imprezy ze startem w Budapeszcie i metą w Krakowie z trasą wiodącą przez wszystkie cztery kraje Grupy Wyszehradzkiej. Zgodziłem się, choć nie wiedziałem, jak przygotować się na tyle, by jednorazowo pokonać taki dystans. Na treningach robiłem maksymalnie 150 kilometrów, ale to się okazało dobrym rozwiązaniem.
Co ma pan na myśli?
Zacząłem wyścig na świeżości i miałem sporo sił. Postanowliśmy z kolegami z drużyny, że od rana do wieczora pojedziemy na 80% możliwości, a potem zobaczymy. Nocna jazda po górach w Słowacji bardzo niebezpieczna, dlatego jechaliśmy nieco ostrożniej. Mimo to dogoniliśmy tam prowadzących kolarzy. Startowaliśmy w odstępach czasowych, co oznaczało, że wystarczy nam kontrolować prowadzącą grupę. Ostatecznie znalazłem się w 9-osobowej czołówce i minąłem metę jako pierwszy. Oczywiście nie zwyciężyłem sam, bo pracowała na to cała drużyna.
To musiał być morderczy wyścig.
Ktoś wyliczył, że jechaliśmy ze średnią prędkością 35 km/h. Pan Czesław Lang nie wierzył, że daliśmy radę ukończyć wyścig. Były jednak konsekwencje. Musiałem odstawić na chwilę rower. Dwa miesiące zajęło, nim organizm doszedł do siebie.
Zanotowałem sobie jeszcze jedną imprezę... Tour de France MTB w 1995 r.
Miałem wtedy 21 lat. Imprezę oraganizowały te same osoby i firmy, które co roku przygotowywały szosowe Tour de France. Mieliśmy świetne trasy, obsługę techniczną, telewizyjne kamery. Pojechaliśmy tam w czterosobowym składzie. Byli ze mną jeszcze Dariusz Gil, Sławomir Barul i Marek Galiński. Łącznie trzykrotnie startowałem w tych zawodach. Za każdym razem wrażenia świetne.
To może teraz ogólniej o kolarstwie. Można się z tego utrzymać?
Owszem, jeśli jest się zawodowcem startującym za granicą. Zawodnicy rywalizujący na krajowej arenie, nawet w ważnych wyścigach, na tym swojego domowego budżetu nie mogą opierać. Niestety, w Polsce nie ma z tego profitów. Często w kraju jeździ się za koszulkę, na chwałę klubu (śmiech).
Za granicą wygląda to lepiej?
W Belgii i Holandii kolarstwo to właściwie dyscyplina narodowa. Dla przykładu na zawody w kolarstwie przełajowym przychodzą tysiące kibiców, choć te imprezy są biletowane i trzeba za wstęp sporo płacić. Ludzie tym zwyczajnie żyją. Idą za tym pieniądze i wszystko się wzajemnie napędza. Kluby są odpowiednio finansowane, mają potężnych sponsorów, nowoczesne ośrodki treningowe.
Może kiedyś w Polsce kolarstwo będzie tak popularne?
Byłoby pięknie, ale raczej nie prędko dogonimy świat. Dużo by się musiało zmienić, przede wszystkim w mentalności kolarskich działaczy w centrali. Podobnie w polskich klubach, gdzie często zawodnicy nie są traktowani podmiotowo, toczą się różne gierki między działaczami i dyrektorami. A to przecież kolarze są najważniejsi.
Dlatego niedawno wszedł pan do komisji przełajowej Polskiego Związku Kolarskiego?
Może uda się wywrzeć jakiś wpływ. Na początek chciałbym wykorzystać wieloletnie doświadczenie ze startów. Pracujemy ostatnio nad przemodelowaniem zasad punktowania w przełajowym Pucharze Polski. W tej chwili kluby z północy Polski muszą jeździć na imprezy daleko na południe kraju. Lepszy byłby system rozgrywania tych imprez dla poszczególnych makroregionów, gdzie każdy ma równe szanse na zdobycie punktów, decydujących potem o rozstawieniu w mistrzostwach Polski, bez jeżdżenia po całym kraju.
Czy zetknął się pan w kolarstwie z dopingiem?
Nikogo w mojej obecności na żadnych zawodach za rękę nie złapano. Zdarzają się jednak podejrzane przypadki. Był kiedyś pewnien zawodnik, którego z kolegami doskonale znaliśmy. Facet ambitny, ale z konkretną nadwagą, przeważnie lokował się na dalszych miejscach. Nagle, po krótkim czasie, spotykamy się znów, a on wyżyłowany, mocny, wygrywa zawody. Za długo jestem w kolarstwie, żeby taka nagła metamorfoza i progresja nie zmusiły do myślenia. Formę buduje się latami.
Lance Armstrong - ikona kolarstwa czy król oszustów?
Trudne pytanie (śmiech). Po latach został u niego wykryty doping, został zdyskwalifikowany, odebrano mu tytuły. Na pewno kara była współmierna do winy. Gdyby wziąć pierwszą dziesiątkę kolarzy z tamtego czasu, każdy w jakimś momencie wpadał na dopingu, każdy miał coś za uszami. Z drugiej strony na pewno był wybitnym kolarzem, najlepszym w swoich czasach. Postać nietuzinkowa.
Rowery kiedyś, a dziś... Dwa światy?
Nie da się porównać rowerów teraz i kiedyś. Na przestrzeni kilku lat technologia potrafi niesamowicie ewoluować, a co dopiero, jeśli wziąć pod uwagę kilka dekad. Rowery same nie jadą i pewnie nie będą, ale niesamowicie pomagają. Lepszy osprzęt, „inteligentna” hydraulika. To wszystko pomaga, ale też kosztuje.
Z kim pan współpracuje obecnie?
Od 2017 roku jestem ambasadorem firmy Specialized. To jedna z największych marek na światowym rynku. Najlepsi kolarze jeżdżą na tym sprzęcie.
Z czym wiaże się bycie ambasadorem marki?
Firma przekazuje mi co roku nowy rower z pełnym osprzętem. Nie na testy, bo ten sprzęt jest już sprawdzony w boju. Korzystam z niego i jednocześnie w pewnym sensie przez to go reklamuję. Od czasu do czasu jakaś firma chce przygotować materiał reklamowy (śmiech).
Ile kosztuje profesjonalny rower startowy?
Może kosztować nawet ponad 60 tys. zł. Czy jest wart tych pieniędzy? Płacimy za markę, ale za uznaną marką zawsze idzie jakość. Sprzęt jest przez lata testowany. Rowery są leciutkie. Rama z pełnym zawieszeniem waży zaledwie 10 kg. Dochodzi masa systemów, choćby zawieszenie, które samo reaguje na nierówności. Raz jest twardsze, raz miększe. Chodzi o zwiększenie przyczepności kół, przy jednoczesnym zmniejszeniu obciążeń przenoszonych na ciało. Obecnie profesjonalne rowery są naszpikowane technologią.
Postęp dotyczy również metod treningowych. Lepsze odżywki, doskonalsze urządzenia do pomiaru tętna...
Sam w 2014 r. zacząłem trenować przy użyciu pomiaru mocy. Wcześniej cena takiego sprzętu była kosmiczna. Teraz jest to dużo tańsze i dostępne. Dzięki temu mogłem prowadzić znacznie bardziej efektywny trening. Mogłem trenować mniej, a utrzymywać ten sam poziom.
Jak wygląda taki pomiar mocy?
Jesteśmy ważeni i na tej podstawie ustala się początkową prędkość jazdy, a raczej przełożenie „przerzutek” od jakiego zaczynamy. Co 3 minuty obciążenie się zwiększa. Trzeba mocniej kręcić, by utrzymać określoną prędkość. Trochę, jakby zaczynała się górka i robiła się coraz bardziej stroma. Jazda trwa do „odcięcia”. Na koniec czujniki i sterownik obliczają w watach moc uzyskaną przez testowanego zawodnika.
Czy ktoś panu pomaga w ustalaniu planów treningowych?
Od 2014 r. współpracuję z Arkadiuszem Kogutem z Nowego Sącza. To trener z licencją UCI. Monitoruje mój trening i postępy. Kiedyś ćwiczyłem za dużo, zbyt ciężko. Potrafiłem rocznie pokonać 25 tys. kilometrów. Obecnie jest to 15 tys. kilometrów, a czuję się naprawdę dobrze i w wysokiej formie. Arek wymaga ode mnie jednocześnie aktualnych badań. Wiadomo, organizm się zmienia, reakcje na trening również.
Jeszcze ktoś jeszcze w tym „sztabie”?
Aktualnie współpracuję także z Avenirem. Ponadto od prawie 10 lat korzystam z usług masażystki, pani Ireny Rachmańczuk. Prawdziwa profesjonalistka. Doprowadza mnie do stanu użyteczności po wyczerpujących startach. Bez niej byłoby ciężko (śmiech).
Powoli kończąc, co uważa pan za swój największy sukces?
Start i ukończenie Absa Cape Epic. To była iście epicka przygoda i na zawsze zostanie w mojej pamięci.
A największa porażka?
Ciężko powiedzieć. Jestem raczej zadowolony z przebiegu swojej kolarskiej przygody.
Kontuzje pana omijały, czy jednak w trakcie kariery były jakieś poważne urazy?
Nie wiem. Najpoważniejsza przytrafiła mi się w 2013 r., kiedy złamałem obojczyk. Jakieś drobniejsze też się oczywiście przez te wszystkie lata zdarzały.
Sposób Andrzeja Kaisera na długowieczność.
Rower i dobre jedzenie (śmiech). Nie ma tu większej filozofii. Sport i właściwe odżywianie to klucz, by jak najdłużej cieszyć się zdrowiem.
Jak obecnie pan trenuje?
Aktualnie odpoczywam, bo praktycznie od marca zeszłego roku aż do mistrzostw Polski byłem w treningu. Za jakiś czas wrócę na obroty. W tygodniu zrobię tyle, na ile pozwoli mi praca zawodowa. W weekendy zapewne pojeżdżę w grupie z bytowskimi kolarzami.
Całe pana życie kręci się wokół kolarstwa. Żona musi się z tego bardzo cieszyć...
Jest wniebowzięta (śmiech). A tak poważnie, żona Lucyna jest bardzo wyrozumiała. Ma świadomość, że to moja pasja i godzi się z tym. Sama jeździ i stara się być aktywna fizycznie.
W jakim składzie „jedzie” rodzinny peleton Andrzeja Kaisera?
Mam dwóch synów. Starszy Adrian również na poważnie zajął się kolarstwem. Do niedawna jeździł z sukcesami, zdobywał medale mistrzostw Polski na szosie i na torze. Niestety, od prawie trzech lat zmaga się z kłopotami zdrowotnymi, przez co zawiesił rower na haku. Młodszy syn ma na imię Jakub. Pasją kolarską się nie zaraził, ale jest zapalonym wędkarzem i w tym się realizuje.
Plany startowe na ten rok już określone?
Zawsze wolę mieć jasny cel przed sobą. Jednym z nich jest start w mistrzostwach Polski w kolarstwie gravelowym [szutrowym - przyp.red.], które odbędą się w lipcu w Starachowicach. To pierwsze mistrzostwa gravelowe w naszym kraju. Startowałem w tego typu terenowych zawodach w zeszłym roku i od razu mi się spodobało. Na drugą połówkę roku też mam plan, ale za wcześnie na szczegóły.
Życzę realizacji zamierzeń i dziękuję za rozmowę.
Również dziękuję.
METRYCZKA
Imię - Andrzej; nazwisko - Kaiser, wiek - 49 lat; wzrost - 193 cm; waga - 77 kg; z zawodu - technik elektryk; ulubiony sportowiec - Wout van Aert; wzór sportowca - Maja Włoszczowska; hobby - kolarstwo i sport, ulubione jedzenie - dobry stek i kuchnia włoska; ulubiona muzyka - rock; ulubiona książka - biografie sportowców; ulubiony film - „Ojciec Chrzestny”.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!