
Doświadczenia Zbigniewa Kullasa z emigrantami są niemałe. Pochodzi z Tuchomia, ale większość życia spędził w Niemczech. Swoje własne emigranckie doświadczenia łączy z tymi z pracy naukowej oraz przy różnych projektach, podczas których prowadzi zajęcia z osobami, które trafiły do Niemiec. Kilka lat temu rozmawialiśmy z nim o fali emigrantów, która w latach 2015-17 napłynęła do Niemiec głównie z Bliskiego Wschodu i Afryki. W ubiegłym tygodniu nasz krajan odwiedził redakcję „Kuriera”, by opowiedzieć o uchodźcach z ogarniętej wojną Ukrainy.
- Zaraz po wybuchu wojny jako pierwsze zaczęły się pojawiać osoby dobrze wykształcone, te, które miały pracę, samochód, kontakt z kimś w Niemczech, pochodzące głównie z dużych miast. Dopiero potem przyjeżdżali bardziej rozmaici ludzie. Głównie kobiety z dziećmi - mówi Z. Kullas. Niemcy zaczęli zgłaszać miejsca, które mogłyby przyjąć uchodźców. - Zwłaszcza do słabo zaludnionej północnej części kraju. Na początku trafiali do centrów dla migrantów, a stamtąd rozwożono ich autobusami do małych miast, wsi. Większość była zdania, że czegoś się nauczyła podczas poprzedniej fali migracyjnej. Teoretycznie w Niemczech była potrzebna infrastruktura, ale szybko się okazało, że biurokracja jest nie przygotowana. W meldunkach uchodźców zdarzały się korki. Ukrainki dziwiły się, że w tak nowoczesnym kraju nadal stosuje się tyle „papierologii”. U nich wiele podobnych spraw załatwia się za pomocą internetowych aplikacji, również w urzędach. Co ciekawe, powinno być łatwiej niż z wcześniejszą falą, bo wszyscy uchodźcy mieli swoje dokumenty, co nie trafiało się wcześniej, kiedy z tego powodu ludzi przez dłuższy czas sprawdzano, trzymając w ośrodkach w oczekiwaniu na weryfikację. Tym razem zainteresowani od razu dostawali status uchodźcy i natychmiast mogli podjąć legalną pracę. Jednak w szerszym zatrudnieniu problem stanowi nieznajomość języka niemieckiego. W Polsce, ze względu na językową bliskość, nie stanowi to aż takiego problemu - wyjaśnia, dodając, że w jego gminie ponad połowa uchodźców z Ukrainy ma średnie lub wyższe wykształcenie, często zna język niemiecki. Jednak przed podjęciem pracy w swoich zawodach muszą nie tylko nauczyć się języka, ale i przejść procedurę uznania ich kwalifikacji. - Niektóre osoby z wykształceniem pedagogicznym znalazły zatrudnienie w szkołach, gdzie pomagają w klasach, do których uczęszczają dzieci i młodzież z Ukrainy - mówi Z. Kullas. On sam prowadzi kurs językowy, w którym uczestniczy kilkanaście Ukrainek. Mówi o nich „moje dziewczyny z Ukrainy”. - W Niemczech najpierw przechodzi się 3-miesięczny kurs orientacyjny. W jego trakcie uchodźcy zdobywają podstawową wiedzę o kraju, jego funkcjonowaniu, uczą się też podstaw języka. Potem odbywa się kurs integracyjny, według modelu z wcześniejszej fali migracji. Wtedy można zdobyć certyfikat B1, który upoważnia do dalszego kształcenia i jest też certyfikatem językowym. Właśnie zaczynamy z moją grupa ten kurs. Potrwa ok. 10 miesięcy. Kiedy go prowadziłem dla poprzednich emigrantów, B1 zdobyło 20-30% z nich. Teraz, gdy patrzę na zaangażowanie Ukrainek, jestem przekonany, że ten certyfikat otrzyma nawet 80-90% kursantów - mówi Z. Kullas.
Co ciekawe, zmieniło się też nastawianie mieszkańców wschodnich niemieckich landów, danego NRD. - Do wcześniejszej fali z Bliskiego Wschodu i Afryki byli nastawieni negatywnie. Zdarzały się ataki na ośrodki dla tych migrantów. Teraz w stosunku do uchodźców z Ukrainy, to oni wykazują się największym zrozumieniem i empatią. Być może Ukraińców postrzegają jako swoich, tak jak w Polsce i innych krajach Europy Środkowej - mówi Z. Kullas.
Jak podkreśla, w Niemczech wiele mówi się o nieudanych wcześniejszych próbach integracji emigrantów ze starym społeczeństwem, co sprawia że do nowych często podchodzą z rezerwą. Sporo osób pomaga indywidualnie, ale takiego pospolitego ruszenia, jakie miało miejsce w Polsce, nie ma. - Wielu dawnych emigrantów i ich dzieci ciągle żyje we własnym świecie, wśród swoich. Żony szuka się w kraju rodzinnym. Bywa, że w Niemczech uchodźcy stają się bardziej konserwatywni, niż gdyby mieszkali w swoim rodzinnym kraju. Jako jeden z powodów wskazuje się, że lokowano ich razem w jednym miejscu. Nie mieli więc wielu okazji i nie musieli nauczyć się lepiej niemieckiego, poznać Niemców, wejść w społeczeństwo - mówi. To dlatego teraz czynione są starania, by uchodźcy z Ukrainy trafiali w różne miejsca, a nie jedno, bo nie tworzyć etnicznego getto, jak w przypadku starszych migrantów. - Nie zawsze jest to robione konsekwentnie. Ostatnio np. przerabia się budynek byłego urzędu pracy na mieszkania dla uchodźców. To powtarzanie starego błędu - uważa Z. Kullas.
Jak mówi, jago kursantki mają różne losy i różne plany na przyszłość. - Niektóre nie chcą wspominać. To dla nich ciągle zbyt trudne. Kiedy przychodzą na zajęcia po weekendzie, często widzę ich napuchnięte oczy. Domyślam się, że od płaczu, bo pewnie napatrzyły się na wiadomości z Ukrainy, nasłuchały, miały czas na to, żeby dłużej rozmyślać nad losem swoim i bliskich. Pamiętam, kiedy raz w trakcie kursu wesoło rozmawiamy, a tu nagle jedna z kursantek truchleje. Chwilę wcześniej z zewnątrz dobiegł nas terkot jadących motocykli. A to przypominało jej samoloty z nalotów. Te kobiety spala strach o przyszłość i o bliskich, którzy zostali w Ukrainie. Brakuje im ich kultury, miast i mężczyzn - mówi, dodając: - Jedna z pań przyjechała z Siewierodoniecka z mamą i kilkunastoletnią córką. Kiedyś już dorabiała w Niemczech. Opowiadała, że jej miasto od początku inwazji było celem ataków. Nim wyjechały, 2 tygodnie spędziły w piwnicy. Jej matka mimo to wróciłaby, gdyby tylko mogła. Ale tam nie mają już mieszkania. Z kolei jej córka wolałaby zostać, pod warunkiem że dołączy do nich jej tata, który pozostał w Ukrainie. Myślą o otworzeniu restauracji w Niemczech, kiedy wojna się skończy. Inna kursantka opowiadała o znajomej w ciąży. Jednego dnia otrzymała wiadomość z prośbą o identyfikację mężczyzny. Zemdlałą i straciła dziecko. Nic dziwnego, że nasze Ukrainki boją się oficjalnych pism, mówią, że mogą przynieść złą wiadomość. Inna moja kursantka przyjechała z Dniepropietrowska. Ostatnie tygodnie przed wyjazdem spędziła na klatce, bo w piwnicy było wilgotno, nocami udawała się do schronu. Ludzie bali się wychodzić na ulice, bo tam mógł ich ostrzelać samolot. Najpierw udała się do Polski do Chełma. Mówiła, że wcześniej różnie słyszała o Polakach, ale w Chełmie okazało się, jacy są, nakarmili ją, ubrali. Jest bardzo wdzięczna. Stamtąd chciała pojechać do Włoch, ale pierwszy autobus odchodzący za granicę jechał do Niemiec. Inna kobieta, którą uczę, skończyła choreografię na akademii wychowania fizycznego w Charkowie. Nadal się uczy, ale zdalnie, studiuje międzynarodowe stosunki handlowe. W czasie ataku Rosjan mieszkała w akademiku. Jak wspomina, to wyleczyło wielu jej znajomych z prorosyjskości. Podoba jej się w Niemczech, ale chce wrócić - opisuje swoje kursantki Z. Kullas.
Na zakończenie krótko mówi jeszcze o stosunku Rosjan mieszkających w Niemczech do uchodźców z Ukrainy. - Z tym jest bardzo różnie. Jedni się angażują, wspierają. Ale zdarzają się tacy, którzy trzymają się z boku, nie pomagają, są wręcz „anty” - wyjaśnia.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!