
- Trudno mówić o poczuciu bezpieczeństwa, gdy reszta rodziny, z mężem na czele, została w ogarniętej wojną Ukrainie. Niełatwo opisać uczucia inne niż strach, który towarzyszył nam podczas ucieczki z kraju - rozmawiamy z panią Wiktorią, która z trójką dzieci uciekła z Charkowa i znalazła schronienie w domu pani Ani w jednej z podbytowskich wsi.
Odwiedzamy panią Anię, u której przebywa rodzina uchodźców z Ukrainy. To Wiktoria z dziećmi. Niełatwo nakłonić panie do rozmowy. Zgadzają się, pod warunkiem że ich pełne dane nie będą podane do wiadomości publicznych. - Widzę, że z jednej strony Wiktoria może czuje jakąś ulgę, że znalazła schronienie dla swoich dzieci, z drugiej ma poczucie lekkiego wstydu, bo trafili do obcego kraju, gdzie muszą liczyć na nieznanych sobie ludzi. Podawanie pełnych personaliów, jak i upublicznianie wizerunku może być dla nich dodatkowym stresem - mówi nam na początku spotkania pani Ania. Siadamy w kuchni. Czekamy na panią Wiktorię, która akurat zajmuje się karmieniem i usypianiem najmłodszej, kilkumiesięcznej pociechy. Nim przyjdzie, rozmawiamy z gospodynią. - Od dłuższego czasu jeden z pokoi wynajmuję obywatelowi Ukrainy, który przyjechał tu w celach zarobkowych. Otrzymał zatrudnienie w jednej z bytowskich firm. Opłacał wynajem, większość pieniędzy wysyłał swojej żonie, by miała na utrzymanie siebie i dzieci. Sobie zostawiał jakieś zaskórniaki. Gdy gruchnęła wiadomość o tym, że Rosja zaatakowała jego kraj, nie spał kilka nocy, zastanawiając się, co robić. W końcu potrząsnęłam nim i kazałam jechać. Udało się uzbierać dzięki dobrym ludziom środki na paliwo. Potrzebny był zmiennik, bo to 1000 km w jedną stronę. Znalazł się, ale był warunek. Należało dodatkowo odebrać jedną rodzinę, to znaczy matkę z dziećmi. A ta znajdowała się w Enerhodarze koło Zaporoża. Miejsce jest odgrodzone, bo znajduje się tam elektrownia jądrowa. Do końca nie wiedzieliśmy, czy uda jej się opuścić to miasto. To było kilka nieprzespanych nocy, zarówno dla mnie, jak i wynajmującego. Czy uda się im wsiąść do pociągu i dojechać do granicy, czy przeżyją... - opowiada pani Ania.
24.02. pojawiły się u niej dwie mamy z dwójką dzieci. Kolejna mama z trójką potomstwa przyjechała 3.03. - To było szaleństwo. Mnóstwo telefonów. Dziennie przez dom potrafiła się przewinąć setka, jak nie więcej osób. Dostarczano pampersy, środki higieniczne itp. Umieszczałam na swoim profilu facebookowym, co aktualnie potrzebne. Nie spodziewałam się, że aż tyle osób będzie chciało pomóc, i to zarówno indywidualnych, jak i firm. Mogliśmy i możemy liczyć na Borysa, który uruchomił w Bytowie zbiórkę najpotrzebniejszych artykułów. Nieocenieni okazali się także strażacy ochotnicy. Np. ci z Modrzejewa nie dość, że załatwiali potrzebne meble, w tym łóżka, to jeszcze wnosili i pomagali skręcać - opowiada z wdzięcznością pani Ania.
Po pół godzinie pojawia się pani Wiktoria. Wita się z uśmiechem. Mówi wyłącznie po ukraińsku, więc w tłumaczeniu pomaga pani Ania. Pytamy, czy Ukraina przygotowywała się do konfliktu. - Choć odebrano siłą Krym, to nikt nie spodziewał się, że może wybuchnąć wojna. Totalne zaskoczenie. Przez pierwsze 2-3 dni w ogóle nie przyjmowaliśmy do wiadomości, że być może trzeba będzie uciekać, choć w sklepach brakowało wszystkiego, jedzenia, wody. Gdy Charków został zaatakowany, a my usłyszeliśmy odgłosy wystrzałów pocisków i bomb, a nad naszymi głowami latały samoloty... nie było innej możliwości. Wzięliśmy tylko to, co mieliśmy pod ręką. Wpakowaliśmy się do samochodu i odjechaliśmy - opowiada pani Wiktoria. Mąż podwiózł ją i dzieci na peron. - Ciężko opisać słowami, co tam się działo, ilu ludzi czekało, chcąc uciec. Nikt nie wiedział nawet, na który peron się udać, gdzie wsiąść. Udało nam się dostać pod jeden z pociągów, jednak jego drzwi były już zamknięte, bo wagony wypełnione, a raczej przepełnione ludźmi. Moja 7-miesięczna córka zaczęła głośno krzyczeć i płakać. Mieliśmy szczęście, dróżnik ją usłyszał. Otworzył drzwi i wpuścił tylko mnie z dziećmi. Kazał jedynie zostawić na peronie wózek. Nie zmieściłby się w środku - opowiada Ukrainka.
Podróż do Lwowa trwała 24 godz. - Wszyscy musieliśmy wyłączyć telefony. Istniały uzasadnione obawy, że wykrycie tylu aktywnych urządzeń elektronicznych może wzbudzić podejrzenia i staniemy się celem ataku. Jak ktoś tylko uruchomił, był krzyk. Jeden drugiego pilnował. Dodatkowo jechaliśmy z wyłączonymi światłami. Zasłony zaciągnięte. Spaliśmy na podłodze. Czułam się jak w Titanicu. Mnóstwo osób, a do końca pewności nie ma, czy nie dojdzie do katastrofy. Większość z nas zdawała sobie pewnie sprawę, że ryzykujemy. Ale i tak trzeba było podjąć próbę ucieczki - mówi pani Wiktoria. We Lwowie przesiadła się w pociąg do Przemyśla, gdzie wysiadła po 6 godz. Stamtąd bus zabrał ją do Bytowa. Tak trafiła do pani Ani.
- Widać było po ludziach, że odetchnęli z ulgą, że w ogóle żyją. Zostawiłam tam męża. Mamy kontakt. Żyje. To najważniejsze. Z reguły starsi ludzie chowali się w piwnicach, schronach. Bez jedzenia, picia, prądu. Niektórzy po kilku dniach wychodzili i starali się uciec. Inni nie wyobrażają sobie życia poza Ukrainą, więc zostaną tam bez względu na wszystko - wyjaśnia pani Wiktoria, dodając: - Nasz dom w Charkowie jeszcze stoi. Ale w kilku miejscach, w bliskim sąsiedztwie, zrzucono bomby. Szczerze, chcę mieć nadzieję, że jeszcze wrócimy do ojczyzny, ale nie wierzę, że coś się w Charkowie ostanie. Pewnie zrównają wszystko z ziemią. Cały czas jesteśmy na łączach z tymi, którzy zostali w mieście. Centrum, niegdyś takie piękne, już nie istnieje. Ludzie śpią na korytarzach metra, bo tam bezpieczniej niż na otwartym terenie - opowiada pani Wiktoria, pokazując nam nagrania jednego z wolontariuszy pracującego na podziemnym peronie. Ludzie robią tam prowizoryczne łóżka. Dzieci na matach bawią się ze sobą. Rozgrzewają się pod grubymi kocami. Mijając się, witają słowami „Sława Ukrainie”.
- Media, zarówno w Polsce, jak i na świecie nie pokazują, co tak naprawdę dzieje się w naszym kraju. Nie ma już ok. pół tysiąca wysokich budynków w moim mieście. Służby wyciągają ludzi, a raczej zwłoki, spod zawalonych po wybuchu bomb domów, bloków... Centrum rehabilitacji dzieci nieopodal Charkowa zostało ostrzelane. Na szczęście personel i pacjenci zdążyli ukryć się w piwnicy. Żyją. Gdybyśmy wtedy nie uciekli... Nadal człowiek myśli o rodzinie, którą tam zostawił. Czy się jeszcze spotkamy? - mówi pani Wiktoria.
Jej 5-letnia córka już poszła do przedszkola. - Pierwszy dzień została godzinę, aby się zaaklimatyzować. Kolejnego dnia wytrzymała do końca. To pocieszające. Może oderwie nieco myśli od tego, co się stało, bo po przyjeździe do Polski w nocy budziła się z krzykiem, wołając: „Nie strzelajcie!”. Ja sama mam uczucie, jakbym uciekła z jakiegoś horroru - opowiada ze smutkiem pani Wiktoria, dodając: - Jesteśmy bardzo wdzięczni za pomoc, i to, z jakąś życzliwością nas przyjęliście. Bardzo wam, Polakom, dziękujemy.
Pani Ania opowiada jeszcze jedną historię. Mówi o kobiecie z Ukrainy, siostrze jednego ze swoich lokatorów, który już od dawna wynajmuje u niej pokój. - Chwilę pracowała w Słupsku, ale w drugiej połowie ub.r. wyjechała do swojego kraju. Zdążyła jednak odwiedzić brata, więc się poznałyśmy. Obiecała mi wtedy, że jeszcze się spotkamy. Nie sądziłam, że nastąpi to w takich przykrych okolicznościach. Chcieliśmy ją tu przyjąć, nie byliśmy pewni, czego się spodziewać, bo przez trzy dni nie mieliśmy z nią kontaktu. Myśleliśmy już, że stało się najgorsze. Ale gdy tylko się odezwała, zorganizowaliśmy wyjazd. Oczywiście brakowało pieniędzy na paliwo. Zwróciłam się o pomoc do Borysa. Pomógł. Mieliśmy tylko zbierać paragony za to, co wleją do baku - tłumaczy pani Ania. Kiedy się z nią żegnamy, jej znajoma jest już w drodze do Bytowa, przekroczyła granicę i bezpiecznie zdąża pod gościnny dach pani Ani.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!