
Rozmawiamy z Jarosławem Czarneckim, leśnikiem z zawodu, który ostatnio powieścią „Leśne ścieżki, ludzkie losy” zadebiutował jako pisarz.
„Kurier Bytowski”: Na Ziemię Bytowską, konkretnie do Nadleśnictwa Osusznica, trafiłeś w lipcu 1995 r. Nie byłeś świeżo upieczonym absolwentem uczelni leśnej.
Jarosław Czarnecki: Nie. Wcześniej przez 5 lat pracowałem w Nadleśnictwie Lutówko na Krajnie. Można więc powiedzieć, że przeskoczyłem w bytowskie strony przez Chojnice. Miałem zostać leśniczym szkółkarzem, ale nadleśniczy Zbigniew Dyngosz widział mnie na innym stanowisku - swojego zastępcy. Nie miałem jeszcze trzydziestu lat i to była prawdziwie głęboka woda. Przez siedem lat zdobywałem doświadczenie, by w 2002 r. zacząć brać odpowiedzialność za całe nadleśnictwo... Teraz pracuję w Nadleśnictwie Miastko i wróciłem do ostatnich obowiązków z Lutówka.
Jesteś leśnikiem z krwi i kości. Jak to się stało, że zacząłeś pisać? To jakaś stara pasja, marzenie, za którego spełnienie wziąłeś się dopiero po latach?
Nie, raczej nie. Przekonywano mnie wręcz, żebym się za pióro nie brał. Na maturze musiałem nawet złożyć przyrzeczenie pani polonistce, że nigdy nie zajmę się ani dziennikarstwem, ani niczym innym związanym z pisaniem tekstów. Miała uwagi do mojego stylu. Odetchnęła, gdy powiedziałem, że wybieram się na wydział leśny Akademii Rolniczej do Poznania.
Czy to znaczy, że w ogóle nie interesowałeś się literaturą?
Interesowałem, czytałem, choć nie byłem książkowym molem. Zanim wziąłem się za książki, a już znałem litery, opisywałem bajki, które oglądałem w telewizji. Potem w szkole, kiedy próbowaliśmy założyć z kolegami zespół rockowy, pisałem teksty piosenek. Gdzieś je jeszcze w szufladzie trzymam. Jednak wziąłem sobie do serca to, co obiecałem na maturze.
Czyli coś ci w duszy grało z tym piórem. Wróćmy jednak do tego, co czytasz…
Długo niezbyt garnąłem się do książek. W końcu jednak trafiłem na „Dzieci z Bullerbyn” Astrid Lindgren. No i się zaczęło. Za młodu, przyznam, że nie zawsze zaglądałem do lektur szkolnych, choć wcale nie uważam tego za powód do dumy. Za to wiele czytałem innych autorów. Jestem fanem Alistaira MacLeana, Juliusza Verne’a. Jednym słowem ta miłość ma niejedno imię, kryminał, fantastyka, powieści wojenne, historyczne, choć nie tylko. Nie lubię nie doczytywać książek, ale to mi się niestety zdarza. Niektóre świetne książki stawiały mi długo opór lub ja im! Tak było z „Tędy i owędy” Melchiora Wańkowicza czy z „Paragrafem 22” Josepha Hallera. Teraz to „Małe Życie” Hanyai Yanagiharai. Lubię literaturę fińską, czeską, tu zwłaszcza Bohumila Hrabala. Z polskich autorów współczesnych cenię sobie Jakuba Małeckiego. Czekają na mnie też książki Olgi Tokarczuk.
W końcu jednak złamałeś słowo dane polonistce.
Swego czasu zauważyłem, że pisanie pism urzędowych wbrew pozorom nie jest takie łatwe. To znaczy, tak żeby były jasne, precyzyjne, a zarazem po polsku. Mam taką starą książkę, zdaje się wydaną w latach 70. ubiegłego wieku, o tym, jak pisać podania, życiorysy itd. Przeglądając ją, zauważyłem, że podane tam przykłady bardzo różnią się od tego, z czym spotykamy się dzisiaj. Obecnie pisma są często niechlujne, byle jakie. A przecież lepiej się czyta dokument starannie napisany, klarowniejszy, łatwiej go też zrozumieć. To było takie małe olśnienie. Zacząłem zwracać uwagę na styl. Zbiegło się to z położeniem większego nacisku na edukację przyrodniczą w Lasach Państwowych. Po latach kojarzenia z produkcją drewna chciano zmienić swój wizerunek przez wydawanie folderów czy innych wydawnictw. To było jeszcze przed upowszechnieniem się internetu. Szybko zrodził się i zaczął w tych wydawnictwach dominować specyficzny styl. Bardzo branżowy, hermetyczny, niedostępny dla osób niezwiązanych z lasem, a przecież chcieliśmy szerzyć wiedzę o przyrodzie. Ten język szybko z folderów, broszur przeniósł się do kolorowych albumów i większych wydawnictw. Uważałem, że tę tematykę można przedstawić w atrakcyjniejszej, bardziej przystępnej formie. Co więcej, zaczęła się pojawiać refleksja, że jako leśnicy za dużo piszemy o swoim zawodzie, a za mało o przyrodzie i naszej w niej roli.
Czyli jak rozumiem sam spróbowałeś coś napisać.
Nasze Nadleśnictwo wydało swój folder, w którym znalazł się mój tekst. Pani, która robiła korektę, zadzwoniła, mówiąc, że to pierwsze takie wydawnictwo, które przeczytała z zainteresowaniem. Potem redakcja Lasu Polskiego ogłosiła konkurs na najlepszy folder. Ten nasz, choć miał dosyć skromną formę graficzną w porównaniu z innymi, zajął 4 miejsce w kraju. To było dla mnie sygnałem, że dobrze myślę i że nawet coś mogę napisać. Następna okazja nadarzyła się w kalendarzu leśnika. To takie typowe, branżowe coroczne wydawnictwo, odpowiednik np. kalendarza dla nauczyciela. Tam na początek każdego miesiąca pojawiły się moje krótkie opowiadanka. I tak przez dwa lata z rzędu. Zaczęły mi po głowie chodzić różne pomysły, scenariusze. Z drugiej strony miałem wątpliwości, czy to, co piszę, warto wydawać. Wtedy, tj. 5 lat temu, z okazji 70-lecia Lasów Państwowych na tzw. Ziemiach Odzyskanych miał wyjść specjalny numer biuletynu wydawanego przez Regionalną Dyrekcję Lasów Państwowych w Szczecinku. Dostałem propozycję, by do niego coś napisać. Tak powstały teksty o naszych jodłach spod Płotowa, o przyrodzie Pomorza, o cmentarzu leśników w Pysznie i opowiadanie o leśniku, który w te strony przybył zaraz po wojnie.
Oparłeś je na jakichś sobie znanych postaciach?
Nie, wszystko wymyśliłem. Szczerze mówiąc, materiału, poza moim zawodowym doświadczeniem, dostarczył mi jeden z zeszytów serii Tygrys, poświęcony dywizji gospodarczej, która Pomorze zagospodarowywała tuż po wojnie. Do tego oparłem się na starych zdjęciach z tego okresu. Bohater przyjeżdża pociągiem w nasze strony...
Ten sam motyw znalazł się w twojej powieści „Leśne ścieżki, ludzkie losy”...
Tak. Za tą z kolei wziąłem się z myślą o 75-leciu Lasów Państwowych. Tym razem dyrekcja w Szczecinku zamierzała wydać coś innego niż album zdjęciowy, bo ta forma już spowszedniała. Albumów powstało tyle, że nikt już ich nie rozróżnia, często są podobne jeden do drugiego. Wymyślono więc powieść plus zbiór zdjęć. Zaproponowano, bym napisał ten tekst. Pewnie, gdybym w głowie nie miał już tej historii, nie podjąłbym się tego. Ekscytowało mnie, że nikt dotąd nie próbował obchodzić leśnego jubileuszu, wydając powieść. Co prawda jest kilka utworów poświęconych takiej tematyce, m.in. „Wielki Las” Zbigniewa Nienackiego, „Puszcza” Jerzego Putramenta, pisał Eugeniusz Paukszta, a o naszych stronach „W pomorskich lasach” Jan Wojciechowski. Na mnie duże wrażenie wywarła też literatura fińska, a w Finlandii las jest świętością jak nigdzie indziej w Skandynawii. Brakuje jednak czegoś napisanego dziś.
Kiedy to zacząłeś pisać?
Jesienią 2018 r. Mimo że miałem w głowie cały pomysł, pisanie zajęło mi ponad rok.
Tak długo z powodu przerwy wywołanej zmianami w twojej pracy?
No tak. Wtedy co innego miałem w głowie, nie wiedziałem przecież, gdzie będę pracował. Na jakiś czas chęć do pisania mi odeszła. Nawet kiedy próbowałem, to nie szło. W końcu zmobilizował mnie wydawca, mówiąc, że tak wygląda teraz moje zadanie. Pisałem na laptopie mojej żony Kasi. Wieczorami, kiedy ona kończyła swoje szkolne sprawy, siadałem przy nim. Nie każdego wieczoru, ale jak już to na 3-4 godziny. Raz zarwałem całą noc. Mój rekord to cały rozdział w ciągu dwóch podejść do komputera. Ale zazwyczaj powstawało mniej.
W tej powieści umieściłeś nie tylko motyw owego leśnika wysiadającego z pociągu, ale i historie, historyjki zaczerpnięte z naszej rzeczywistości. Z tego styku przedwojennej Polski i ziem, które do 1945 r. należały do Niemiec.
Zawarłem historię m.in. o kamieniu do kiszenia kapusty zabranym w drogę na Pomorze. Kto u nas jej nie słyszał! Jest stan wojenny, inwazja brudnicy mniszki itd. W sumie może nawet 90% tego, co zawarłem, opiera się na tym, co sam przeżyłem, usłyszałem od ludzi, przeczytałem w gazetach, dokumentach. Oczywiście są też postaci czysto fikcyjne, które pozwalają wszystko połączyć, nakręcić fabułę. Jak np. Anna Pawlitzka.
Powstała więc taka fabularna opowieść o powojennym leśnictwie w naszym regionie. Przy czym najwięcej jest o pierwszej części tego okresu...
Zdaję sobie sprawę, że w końcówce akcja zaczyna pędzić. Wynika to z tego, że objętość tekstu z góry została określona przez wydawcę. Powieść mogłaby być nawet o 20% dłuższa. Mam jednak nadzieję, że czytelnik się nie obrazi. Jakoś udało się wszystko ulepić.
A gdzie można nabyć „Leśne ścieżki, ludzkie losy”?
Z tego co wiem, to książka nie jest do nabycia w księgarniach. W ogóle nie ma być sprzedawana a rozdawana. Nakładem, zdaje się tysiąca sztuk, dysponuje Regionalna Dyrekcja Lasów Państwowych w Szczecinku. Słyszałem, że ma trafić do podległych jej nadleśnictw, więc pewnie i na Ziemię Bytowską.
I na zakończenie zapytam jeszcze o plany...
Rozumiem, że chodzi o te związane ze słowem pisanym... Czuję wewnętrzny obowiązek, by nie zatrzymywać się na opowieści o pomorskich leśnikach. Ale na pewno też nie będę spędzać codziennie całych godzin przy klawiaturze. Mam kilka gotowych pomysłów i jeżeli siły pozwolą, jestem w stanie napisać nową książkę. Teraz jest czas na wsłuchanie się w opinie i krytykę „Leśnych śnieżek...”.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!