Reklama

Koronawirus we Włoszech. Relacja Janiny Barry z Bytowa

27/04/2020 16:21

We Włoszech, gdzie przez ostatnie tygodnie koronawirus zbierał największe żniwo w Europie, są też bytowiacy. Sytuację z Italii relacjonuje nam Janina Barra z Bytowa, która pracuje w położonym na północy Grosseto.

Początki pandemii w Italii zapewne niewiele różniły się od tego, jak przeżywaliście je w Polsce. Był koniec lutego. Słyszało się o wirusie, ale wydawał się jakby jeszcze daleko od nas. Sklepy otwarte, choć ludzi mniej. Wstrzymywało się oddech, przechodząc obok drugiej osoby. Zmiany przyszły później. Można wyjść jedynie do sklepu, apteki, poczty oraz Tabacchino - to taki kiosk, z którego można też wysłać komuś pieniądze. Wprowadzono regulacje dotyczące liczby osób przebywających w sklepach. Pojawili się strażnicy, którzy tego pilnowali. Przed wejściem rękawiczki oraz płyn dezynfekujący. Nie minęło kilka dni, a przepisy zaostrzono jeszcze bardziej, bo ludzie wychodzili z domu po kilka razy dziennie. Od tego momentu można robić zakupy raz na tydzień i to w najbliższym sklepie. Towarem deficytowym w pierwszych dniach epidemii był denaturat i wszystko, czego można było użyć do dezynfekcji. Tak jak i u was, tu także brakowało mąki i drożdży. Z czasem doszły do tego sery. Od dwóch tygodni nie mogę dostać twarogu. Spływać zaczęły informacje, że spirytus dobry jest i do dezynfekcji, i do picia. Problem w tym, że Włosi nie piją takiego alkoholu. To dla nich symbol upadku moralnego. Wyjść na spacer mogą ci, którzy mają psa. Czworonogi są teraz na pewno przeszczęśliwe, bo każdy z domowników chce je wyprowadzić często, by choć przez chwilę pobyć na dworze. Policja stoi na każdym roku. Osoby pracujące muszą mieć przy sobie pozwolenie na wyjście.

Również w szpitalach sytuacja podobna jest do tej w Polsce. Wstrzymano wizyty i zabiegi. Poczekalnie świecą pustkami. Przed szpitalami rozstawiono specjalne namioty. Tam wykonują pędzelkowanie gardła. Choć nie wiem dlaczego, nie wszyscy mogą się tam dostać. To forma zabezpieczenia przed wirusem. Ja pracuje jako opiekunka osób starszych. Nasi podopieczni panikują z każdym głupstwem. Każde kaszlnięcie wywołuje podejrzenie wirusa. Moja podopieczna zadzwoniła do szpitala, tłumacząc, że źle się czuje i chciałaby, aby wypędzelkowali jej gardło. Nie zgodzili się. Powinna być umierająca, aby jej to wykonano. Nie wiem, czy to wynika z braku produktów, czy robią to tylko w ostatecznych sytuacjach.

Dużą umieralność obserwuje się w Lombardii. Mówią, że nie ma tam rodziny, która nie opłakiwałaby kogoś bliskiego. Nikt nie może odwiedzić chorego w szpitalu. Bliscy mogą wybrać formę pochówku. Jest to kremacja bądź tradycyjnie na cmentarzu, ale bez obecności rodziny, księdza. Poświęcenie nieboszczyka odbywa się jeszcze w szpitalu. Robią to pielęgniarze wodą święconą otrzymaną od duchownego. Zmarłego wkłada się najpierw w dwa specjalne worki, zanim trafi do trumny. Jeden członek rodziny może z daleka patrzyć, w jakim miejscu chowany jest bliski. Na cmentarzach brakuje już miejsc. Dlatego chowa się w pobliskich miejscowościach, tam gdzie jeszcze można. Trumny wywożone są nocą samochodami wojskowymi. To mniej bolesny widok dla oczu, bo wszystko odbywa się w ciemnościach.

Włoskie media nie pozostawiają złudzeń. Lekarze wypowiadający się w telewizji tłumaczą, że koronawirus jest bardziej zaraźliwy, niż się spodziewano, a umieralność dużo większa niż przewidywano. W Grosseto, gdzie pracuję, pierwsza zarażona osoba, a raczej cała rodzina, to nasi sąsiedzi. Od razu była panika i liczenie metrów dzielących nasze balkony. Ode mnie to jakieś 5-6 m. Nie mamy z nimi kontaktu. Na całym osiedlu panuje ogólny strach. Cała zakażona rodzina została umieszczona w szpitalu. Po dwóch tygodniach wróciła matka. Ojciec jest w dużo gorszym stanie. Nadal chyba nie wrócił. Teraz każde pojawienie się na osiedlu karetki wywołuje wielki strach. Każdy przystaje na dźwięk syreny, starając się zgadnąć, gdzie zgaśnie. Sprawdzamy, czy to aby nie blisko od nas.

Sytuacja obcokrajowców w Italii zmieniła się diametralnie. Z jednej strony potrzebujemy ich pracy, ale z drugiej odczuwamy obawy. W dużo lepszej sytuacji są pracowni uregulowani, czyli tacy z kontraktem. Mamy dostęp do lekarzy i prawo do chorowania. Z tymi, którzy kontraktu nie posiadają, jest gorzej. Była tu głośna sprawa pewnej Ukrainki, pracującej na czarno z symptomem lekkiego wirusa. Zdiagnozowana jako pozytywna nie mogła odbyć kwarantanny u pracodawcy, bo ten wystawił jej walizki za drzwi w obawie przed zarażeniem. Odstawiono ją do ośrodka kobiet maltretowanych. Zajęli się nią pracownicy i służby porządkowe. Bardzo medialna sprawa. Teraz jest problem, co Ukrainka zrobi po odbyciu kwarantanny. Przecież wyjechać z Włoch nie można. Nastroje wśród pracujących Polaków są różne. Zależy od tego, jak kto reaguje na stres. Część jest pozytywnie nastawiona i wierzy, że przeżyjemy. Pozostali odchodzą od zmysłów, bo znajdują się daleko od rodziny, a myśl o umieraniu na obczyźnie dla nikogo nie jest  przyjemna. Trzeba się odciąć od tych negatywnych myśli. Zrezygnować trochę z telewizji, w której na okrągło mówią o koronawirusie. Trzeba po prostu żyć. Wygrywają kobiety, które robią na szydełku, na drutach. Wielu Polaków już się zarzeka, że nigdy więcej nie przyjadą tu pracować. Okraszają te wypowiedzi soczystym językiem. Hamulce już dawno puściły. Moja koleżanka przyjechała tu ostatni raz, mimo próśb rodziny, aby tego nie robiła. Teraz chodzi z kąta w kąt i płacze, bo znajduje się w grupie ryzyka. Ma astmę. A ludzie umierają tu jak muchy. Martwi się, kto ją znajdzie w szpitalu czy na cmentarzu, skoro nikt w rodzinie nie zna włoskiego? Takie myśli ma tutaj każdy z nas. I albo potrafisz je odgonić i jakoś funkcjonować, albo się nimi tylko bardziej dołujesz, a to do niczego dobrego nie prowadzi. Mam tu jeszcze jedną znajomą Polkę, która tu się też leczy. Ze szpitala dzwonili do niej, że jako osoba znajdująca się w grupie podwyższonego ryzyka ma nie wychodzić nawet do sklepu. Pomaga jej inna Polka.

Urząd miejski zaopatrzył każdego mieszkańca w maseczki ochronne. Wrzucano je do skrzynek pocztowych. Reszta wygląda tak jak w Polsce. Policje z megafonem. Patrole wspierane przez wojsko. Obowiązkowa kwarantanna po powrocie z zagranicy. Dodatkowo wieczorem w godzinach największego szczytu oglądalności telewizji prezydent i premier na zmianę apelują do społeczeństwa, prosząc o zachowanie ostrożności. Dodają otuchy. Przetrwamy, jeśli solidarnie zastosujemy się do wytycznych. Moja podopieczna zawsze chętnie tego słucha. To moment, gdy zaczynamy jeść kolację. Ale dla niej to tak ważne, że musimy zaczekać z jedzeniem.

Tutaj Włosi do dość zdyscyplinowany naród. Pogoda jest piękna, a wszyscy siedzą w domach bądź swoich ogrodach. Dzieci bawią się piłką, przerzucając ją przez posesje. Moja podopieczna pogodziła się, że nie możemy wychodzić, choć morze blisko. Często śpi, ale wiem, że dużo rozmawia przez telefon z bliskimi. Żartują, dużo wspominają. Czasami też płaczą. Przed świętami w telewizji było widać duży ruch samochodów w stronę Rzymu. Mam tylko nadzieję, że są to przypadki uzasadnione. Nie wszystkich jednak się przypilnuje. Ja codziennie wpisuję w kalendarzu liczbę zarażonych, wyleczonych i zgonów. Patrząc na zestawienie, można lepiej ocenić sytuację.

Tęsknie bardzo za domem. Codziennie myślami wracam do wakacji ostatniego roku, a zwłaszcza czasu spędzonego nad modrzejewskim jeziorem. Ale nie mogę jeszcze wrócić. I to nie tylko ze względu na koronawirusa. Polska emerytura nie starczy mi na życie, więc muszę tu pracować do 67 r.ż. Jednak brakuje mi ojczyzny, bo to tam mam dzieci, wnuki i siostry, które kocham.

Janina Barra

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Reklama

Wideo kurierbytowski.com.pl




Reklama
Wróć do