
Mija 50 lat od pamiętnego Grudnia ’70, kiedy protestowali robotnicy głównie w Gdyni, Gdańsku, Szczecinie, Elblągu. W wydarzeniach uczestniczył również bytowiak Andrzej Sobczak, który w Stoczni Gdynia pracował jako elektromonter w latach 1965-1978. Potem przeniósł się do Bytowa. Tu w Elmorze (obecnie Polmor) do emerytury zajmował stanowisko kontrolera. W „Solidarności” od 1980 r. przez dwie kadencje był członkiem zarządu regionu słupskiego, następnie wieloletnim członkiem komisji rewizyjnej przy słupskiej „Solidarności”. Wieloletni członek Komisji Zakładowej Solidarności w Polmor Bytów. Przez dwie kadencje radny gminy Bytów. Od 2018 r. na emeryturze. Oto jak wspomina Grudzień ’70.
W grudniu 1970 r. pracowałem w Stoczni Gdynia na stanowisku elektromontera. Miałem wówczas 19 lat. Chyba 16.12. od rana pracownicy zbierali się w grupkach i dyskutowali o wprowadzonych 13.12. podwyżkach cen żywności, ale wtedy przystąpiliśmy jeszcze do pracy.
O godz. 9.00 między pracownikami rozeszło się hasło „idziemy przed główną bramę”. Mistrzowie i kierownicy próbowali nas zatrzymać, ale to nie poskutkowało. Po przybyciu przed bramę główną odbył się wiec. Z megafonów dyrekcja namawiała do powrotu do pracy, a przedstawiciele komitetu PZPR używali nawet gróźb. To jednak odniosło odwrotny skutek. W pewnym momencie tłum sforsował bramę. Utworzył się pochód i ruszyliśmy w kierunku Urzędu Miasta. Po drodze przyłączyli się do nas pracownicy Stoczni Północnej, a także pracownicy Portu. Pamiętam, że utworzył się komitet, który spisał postulaty, w których domagano się wprowadzenia rekompensat (podwyżek płac) w związku z wprowadzeniem tak drastycznych podwyżek cen żywności. Wcześniejsze rozmowy z dyrekcją nie przyniosły rezultatów stąd decyzja o zaniesieniu postulatów do przedstawicieli tak zwanej „władzy ludowej”. Jednym z nich było m.in. wyrażenie zgody przez władze na strajk okupacyjny.
Tłum maszerujący w kierunku Urzędu wywarł na mnie ogromne wrażenie. Takiej rzeszy ludzi nie było nawet podczas manifestacji pierwszomajowych. W czasie przemarszu śpiewano pieśni patriotyczne, bardzo często dało się słyszeć nasz hymn. Mieszkańcy ul. Świętojańskiej pozdrawiali nas z okien swoich mieszkań, wymachiwali biało-czerwonymi flagami, podawali je uczestnikom pochodu. Często mówiono w oficjalnej propagandzie, że był to tłum warchołów i wichrzycieli, a to szli zwykli robotnicy, często w umorusanych ubraniach, którzy jedynie sprzeciwiali się drastycznym podwyżkom cen, wprowadzonymi na domiar złego tuż przed świętami Bożego Narodzenia.
Komitet strajkowy, po rozmowach z władzą, otrzymał zgodę na piśmie na zorganizowanie strajku okupacyjnego. Po południu wróciliśmy do stoczni. Tam nie wiedząc, czym tak naprawdę jest strajk okupacyjny, postanowiono, że od jutra będziemy strajkować i rozeszliśmy się do domów.
Następnego dnia jak zwykle udałem się do pracy na godz. 6.00. Po drodze były apele, aby zostać w domu. W radiu też je nadawano. Ale my przecież mieliśmy zgodę na zorganizowanie strajku okupacyjnego. Komunikacja miejska nie funkcjonowała. Najwięcej ludzi zgromadziło się w okolicy dworca głównego, stamtąd udaliśmy się w kierunku stoczni. Po drodze był przystanek Gdynia-Stocznia, a za nim wiadukt, który stanowił przejście do stoczni. Wejście do zakładu było zablokowane przez uzbrojone oddziały. Nie pamiętam, czy to była milicja, czy też wojsko. Zebrał się duży tłum, który z każdą chwilą narastał. Apele o rozejście się nie dawały rezultatu. W którymś momencie usłyszałem strzały. Po chwilowej dezorientacji zaczęliśmy uciekać. Zauważyliśmy, że na czole tłumu od kul padają na ulicę ludzie. Część uciekała w kierunku dworca głównego. Inni, w tym ja, przez przejście nad torami w kierunku ul. Czerwonych Kosynierów (obecnie Morska), uciekając, słyszałem świt kul przelatujących w niewielkiej odległości ode mnie. Mimo że ludzie się rozpierzchli, strzały nie milkły. Strzelano na wprost do często przypadkowych osób, udających się do pracy. Wszystko to było bardzo dobrze widoczne, ponieważ używano pocisków świetlnych.
Jak już mówiłem, strzelano na wprost, mimo że od strzelających milicjantów dzieliła nas odległość 150 metrów. Pociski leciały nisko nad torami, sam byłem świadkiem, jak raniono kilkunastoletnią dziewczynkę. Nie wiem, po co. Trudno mi to zrozumieć, to jakiś bezsens. Jedyne co w rękach mieli robotnicy, to były ich własne kanapki na śniadanie, które w oczach oficjalnej propagandy urosły do rangi broni. Tam nie można było znaleźć nawet kamienia.
Na ul. Kosynierów rozpoczął się słynny pochód z Jankiem Wiśniewskim (prawdziwe nazwisko Zbigniew Godlewski), uwiecznionym później w piosence. Długo czekano na przyjazd karetki. Gdy już się pojawiła, lekarz tylko potwierdził zgon. Ludzie nie pozwolili zabrać ciała. Obok stała hala treningowa bokserów Arki Gdynia. Stamtąd wzięto drzwi, na których poniesiono ciało zamordowanego stoczniowca w kierunku Urzędu Miejskiego.
Miasto było obstawione wozami pancernymi i czołgami. Wojsko zachowywało się spokojnie. W górze latał helikopter, z którego zrzucano gaz łzawiący. Na dole poruszały się zmotoryzowane oddziały. Polegało to na tym, że podjeżdżał gazik, z którego rzucano gaz łzawiący, następnie podjeżdżała „buda”, z której wysypywali się milicjanci, którzy za pomocą pałek i tarcz rozpraszali tłum stoczniowców. Te działania spowodowały, że zostaliśmy rozbici na mniejsze grupki, z którymi już sobie radzono. Na ul. Kosynierów było wielu rannych. Brakowało łączności, więc nie można było wezwać pomocy. Ludzie zatrzymywali samochody dostawcze, z których wyładowywano towar, a w to miejsce układano rannych. Kierowcy, którzy nie chcieli jechać z rannymi, byli zastępowani przez uczestników protestu. Tak dowożono ludzi do szpitali.
Oficjalnie propaganda mówiła o bandach chuliganów i wichrzycieli, którzy demolowali i plądrowali sklepy. Nic takiego nie miało miejsca w Gdyni. Robotnicy sami pilnowali, aby z tłumu ktoś nie próbował niszczyć mienia. Podkreślam z całą stanowczością, w Gdyni nie wybito ani jednej szyby, nie zniszczono żadnego sklepu.
W tamtych czasach żyło się trudno, a tu władza na święta podarowała nam prezent w postaci podwyżki cen żywności. Zamiast rozmawiać z robotnikami, postawiono na konfrontację. Według władzy winni byli robotnicy.
Ogłoszono godzinę milicyjną. W domu zjawiłem się około godz. 17.00. W mieszkaniu czuć było zapach gazów, których używano do pacyfikacji robotników. Czy się bałem? Tak, bałem się, to był strach. Pierwszy raz widziałem, jak w kierunku ludzi leciały świecące pociski, jak padali, byli ranni, zabici. Strzelano do nas na wprost z zamiarem zabicia. To było straszne, widok trafionego pociskiem człowieka robi przerażające wrażenie. Moja mama bardzo się o mnie martwiła, bardzo to przeżyła.
Relację spisał Marian Rudnik
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!